Dziesięć dni po najeździe państw arabskich na Izrael 16 października 1973 r. delegacja ministrów spraw zagranicznych krajów Zatoki Perskiej przybyła do Waszyngtonu. Wojna, która miała zakończyć żywot żydowskiego państwa, zupełnie nie poszła po myśli agresorów. Izraelska armia przetrwała atak i dzięki olbrzymim dostawom uzbrojenia z USA przeszła do kontrofensywy. Wyprawa arabskich dyplomatów stanowiła rozpaczliwą próbę zapobieżenia klęsce.

Reklama

Najwięksi producenci ropy zagrozili, że jeśli Stany Zjednoczone nie wstrzymają uzbrajania Izraela, to na USA zostanie nałożone naftowe embargo. Tymczasem ultimatum zostało po prostu zignorowane. W pierwszym dniu wizyty prezydent Nixon nawet nie znalazł czasu na spotkanie z gośćmi. Na dokładkę podczas konferencji prasowej amerykańscy dziennikarze publicznie upokorzyli ich swymi napastliwymi pytaniami. Na koniec jeden z żurnalistów stwierdził, że Ameryka nie potrzebuje ropy z Bliskiego Wschodu i Arabowie mogą ją sobie wypić. Dobrze, wypijemy ją! – zaczął krzyczeć stojący na czele delegacji minister spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej Omar Sakkaf. Stany Zjednoczone nie uległy wówczas szantażowi, choć 40 proc. ropy naftowej sprowadzały z zagranicy. Do tego jeszcze niemal 50 proc. ówczesnej produkcji tego surowca pochodziło z krajów arabskich.

Gdy embargo na dostawy do państw wspierających Izrael zostało wcielone w życie, cena ropy naftowej na światowych rynkach wzrosła sześciokrotnie! To tak jakby z ok. 90 dolarów za baryłkę (tyle kosztowała przed rosyjską inwazją) zdrożała do 540 USD. Przy okazji natychmiast dwukrotnie wzrosły ceny węgla i gazu ziemnego. Szokujące koszty surowców energetycznych wznieciły panikę w Europie Zachodniej i USA. Spodziewano się totalnego załamania gospodarczego na miarę Wielkiego Kryzysu z 1929 r. oraz równie wielkich zmian politycznych, jakie ów wygenerował. Media pełne były opinii ekspertów - mówiących o końcu dominacji Zachodu na gospodarczej mapie świata. Jednocześnie przepowiadano, że Arabowie za „petrodolary” przejmą kontrolę nad kluczowymi koncernami. Skończyło się na trwającej kilka lat recesji oraz nieco boleśniejszej od niej stagflacji. Samą apokalipsę odwołano dokładnie 18 marca 1974 r. Kraje arabskie widząc, że tracą rynki zbytu, a inni producenci ropy zwiększają wydobycie i zarabiają krocie, zniosły embargo.

Reklama

Rosja odpowiada jedynie za ok. 7 proc. globalnego eksportu ropy

Reklama

Dziś sytuacja prezentuje się dla Zachodu nieporównywalnie lepiej. Wystarczy spojrzeć na liczby. Rosja odpowiada jedynie za ok. 7 proc. globalnego eksportu ropy naftowej i produktów ropopochodnych. Dlatego, gdy w zeszłym tygodniu pojawiło się na horyzoncie widmo podjęcia przez USA próby zablokowania rosyjskiego eksportu, cena tego surowca wzrosła jedynie do ok. 130 dolarów za baryłkę. Jest to już bardzo dużo, lecz nadal o 10 dolarów mniej niż rekordy cenowe, jakie padały przed 2008 r. Wówczas zapanowała powszechna panika, że nadszedł peak oil, czyli ten moment w dziejach, gdy okazuje się, że większość złóż ropy już opróżniono i jej wydobycie będzie tylko spadać. Wkrótce potem na rynek weszły paliwa uzyskiwane z łupków bitumicznych za sprawą opracowanej w USA technologii szczelinowania. Odkryto też nowe pola roponośne. Jak się okazało peak oil i dotycząca go histeria urodziła się i następnie zmarła w głowach ekspertów.

Podobnie wyglądają obecne obawy przed zablokowaniem eksportu rosyjskiej ropy. Już tylko zniesienie sankcji nałożonych na reżymy rządzące Iranem i Wenezuelą oraz powrót w nich do wysokości wydobycia sprzed restrykcji, zrekompensowałoby brak rosyjskiej ropy na rynku.

Iran i Wenezuela

W zeszłym tygodniu nagle ruszyły z kopyta prowadzone od dawna w Wiedniu negocjacje z Iranem na temat powrotu do porozumienia nuklearnego z 2015 r. Zgoda Teheranu oznaczałaby zielone światło dla dostawy irańskiej ropy. W weekend do Wenezueli zawitała delegacja rządu USA. W poniedziałek prezydent Nicolás Maduro, zazwyczaj ziejący nienawiścią do Amerykanów oświadczył, iż rozmowy z niespodziewanymi gośćmi były: „pełne szacunku, serdeczne, bardzo dyplomatyczne”. Ajatollahowie nie są aż tak wylewni. Jednak oba kraje stają przed wyborem: podtrzymywać sojusz z Rosją, czy dokonać wolty i przejść na stronę Stanów Zjednoczonych. Wprawdzie wspominane reżymy serdecznie nienawidzą Waszyngtonu, lecz jednocześnie kochają dolary. Tych zaś Rosja już nie jest w stanie nikomu zaoferować. Na dodatek Iran i Wenezuela, za sprawą inwazji na Ukrainę, otrzymują niepowtarzalną okazję do wyjścia z międzynarodowej izolacji. Wszystko to zapowiada pokusę raczej nie do odparcia.

Ale nawet jeśli oba kraje z kompletnie niezrozumiałych przyczyn chciałby trwać wiernie u boku bankrutującej Moskwy, to i tak zniknięcie rosyjskiej ropy z rynku wcale nie musi przynieść energetycznego Armagedonu.

W miesiącach poprzedzających najazd na Ukrainę gwałtownie zwiększano rosyjskie wydobycie. Skoczyło ona z 9 mln baryłek dziennie do ponad 11 mln. Dziś kraje OPEC produkują 28 mln baryłek dziennie. Nim wybuchła pandemia było to ok. 34 mln. Tylko one posiadają dość rezerw wydobywczych, by niemal w całości wypełnić „rynkową wyrwę” po rosyjskiej ropie. Resztę z czasem mogą dodać Stany Zjednoczone, gdzie pandemia, a następnie zapowiedzi zmian w polityce energetycznej administracji Bidena sprawiły, że zaprzestano uruchomiania nowych szybów i wydobycie ustabilizowało się na poziomie 10-12 mln baryłek dziennie. Obfitość złóż łupków bitumicznych sprawia, że jego zwiększenie to kwestia kilku miesięcy.

Niemcy nie planują wstrzymania importu

Od strony posiadanych zasobów oraz możliwości technicznych nic nie stoi na przeszkodzie, by całkowicie zablokować eksport rosyjskiej ropy. Główny problem to oczywiście polityka. Takie działanie przez kilka miesięcy będzie ciążyło na gospodarkach krajów Unii Europejskiej na czele z niemiecką. Dlatego kanclerz Olaf Scholz w poniedziałek oświadczył zapobiegawczo, iż jego rząd nie planuje wstrzymania importu paliw z Rosji. Rodzące się w Waszyngtonie plany sankcji energetycznych nazwał zagrożeniem dla bezpieczeństwa gospodarczego Europy. Tyle tylko, że na drugiej szali leży przyszłość nie tylko Ukrainy, ale całego Starego Kontynentu.

Ile znaczy eksport ropy dla Rosji pokazują cyfry. W budżecie za rok 2019, który wynosił 20 bilionów rubli, dochody ze sprzedaży ropy i gazu stanowiły 8 bln. Przy czym od lat sprzedaż ropy przynosi Kremlowi o wiele większe zyski niż gazu. Aż trzy czwarte jej wydobycia trafia na eksport, a różnica układa się tak, że ropa to ok. 60-70 proc. dochodu, zaś resztę uzupełnia gaz ziemny. Tuż przez inwazją na Ukrainę, gdy ceny surowców zaczęły pędzić w górę, analityk serwisu Bloomberga Javier Blas wyliczył, że każdego dnia sprzedaż ropy przynosi Rosji 350 mln dolarów. Nic innego nie zapewnia jej takiego napływu twardej waluty, niezbędnej do prowadzenia wojny.

Tymczasem ta kosztuje olbrzymie sumy. Armia wymaga uzupełniania zniszczonego sprzętu, amunicji i rakiet. Żołnierze potrzebują żywności i ubrań. Natomiast cała dotknięta sankcjami gospodarka Rosji potrzebuje wsparcia państwa, ratującego przed upadłością kolejne sektory. W tym momencie ropa naftowa staje się kluczowym źródłem dochodu Moskwy. Bez niego reżymowi Putina pozostanie już tylko druk pustego pieniądza i hiperinflacja. Lepszego momentu na wyprowadzenie bolesnego ciosu nie będzie. Może on zdecydować nie tylko o biegu wojny na Ukrainie, ale nawet przyszłość demokratycznego świata. Koszty takiego działania są warte poniesienia, zwłaszcza, że nie muszą być ogromne. Pora więc, żeby kraje Unii to dostrzegły, na czele z Berlinem.