Wbrew pozorom kwota, którą musimy zapłacić koncernowi Airbus, nie jest dla państwowej kasy zbyt wielkim obciążeniem. Dla porównania - roczny budżet resortu obrony to ponad 50 mld zł, program 500 plus kosztuje rocznie ok. 40 mld zł, zaś kara nałożona przez TSUE na Polskę za niezatrzymanie pracy kopalni w Turowie urosła już do ponad 280 mln zł. Choć za te 80 mln zł można byłoby kupić np. 400 samochodów z napędem na cztery koła w wojskowym programie „Mustang” czy sfinansować połowę jednego śmigłowca.
Aby zrozumieć, dlaczego kilka tygodni temu rząd zgodził się na ugodę z Airbusem, trzeba przypomnieć wydarzenia sprzed kilku lat. Postępowanie na śmigłowce wielozadaniowe średniej wielkości prowadzone przez Inspektorat Uzbrojenia MON rozpoczęło się jeszcze w 2012 r. Po kilku zmianach ustalono, że chcemy 50 maszyn w różnych wersjach, m.in. dla sił specjalnych oraz do zwalczania okrętów podwodnych. Oferentów było trzech: blackhawki S-70i wystawiły mające amerykańskiego właściciela PZL Mielec, AW-149 proponowały mające włoskiego właściciela PZL Świdnik, zaś Airbus (a konkretnie francuski oddział koncernu Airbus Helicopters) maszynę H225M Caracal, dla produkcji której miał zainwestować w Łodzi.
W maju 2015 r. z powodów formalnych do testów dopuszczono tylko caracale. Po dwóch tygodniach poinformowano, że maszyna je przeszła. - To przepustka do negocjacji warunków umowy offsetowej i umowy handlowej, która zostanie podpisana z Airbusem - mówił wówczas gen. Mirosław Różański, który kilka dni później został mianowany Dowódcą Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych.
Reklama