Maciej Miłosz: Resort obrony podał, że działania tzw. Podkomisji Smoleńskiej, której przewodniczy Antoni Macierewicz i która miała ponownie zbadać przyczyny katastrofy smoleńskiej kosztowały podatników ponad 22 mln zł. Jak pan to ocenia?

Reklama

Maciej Lasek*: To pieniądze wyrzucone w błoto. Podkomisja nie przeprowadziła żadnego badania, a to co było robione od 2016 r. było tylko jego imitacją. Nie włączono do jej składu żadnych specjalistów, którzy kiedykolwiek badali wypadki lotnicze, członkowie podkomisji nie byli na miejscu wypadku w Smoleńsku i nie wykonali oględzin wraku. Mimo zaproszenia, nie pojechali też do Moskwy, żeby zapoznać się ze zgromadzonymi tam materiałami lub wykonać własne kopie zapisów czarnych skrzynek. Podkomisja Antoniego Macierewicza nie pojechała dalej niż do Mińska Mazowieckiego, by zobaczyć jak jest zbudowany Tu-154M. I za to podatnicy zapłacili ponad 22 mln., choć zapewne do tej kwoty trzeba dodać jeszcze koszt trwale uszkodzonego przez podkomisję drugiego tupolewa. Śmiało można powiedzieć, że było to pierwsze na świecie wirtualne badanie z odrzuceniem wszystkich faktów, w tym zapisów rejestratorów lotu.

Przypomnę tylko, że komisja Jerzego Millera, której byłem członkiem, przez 15 miesięcy badała ten wypadek. 18 z 34 jej członków było na miejscu wypadku, brało udział w oględzinach wraku i odczytach rejestratorów zaraz po wypadku. Po zakończeniu prac w Smoleńsku, jeszcze 10-krotnie przedstawiciele komisji wyjeżdżali do Moskwy pozyskując dodatkowe materiały przydatne do badania. Nasi eksperci współpracowali również z Amerykanami podczas odczytu w USA pamięci komputera pokładowego i urządzenia ostrzegającego przed zderzeniem z ziemią TAWS. Wykonaliśmy nawet loty na drugim tupolewie by ocenić działanie systemów automatycznego sterowania. Tym samym, który potem zepsuła podkomisja Antoniego Macierewicza,.

Berczyński, Binienda, Taylor...

Reklama

Ale przecież komisja Macierewicza też korzystała ze specjalistów z USA – m.in. Wacława Berczyńskiego czy Chrisa Cieszewskiego.

Doktor Berczyński uciekł do Stanów, po tym jak sam to określił „uwalił Caracale” (CZYTAJ WIĘCEJ TUTAJ>>>), co jak wiemy kosztuje nas co najmniej 80 mln zł, które musimy zapłacić Francuzom za zerwany kontrakt (CZYTAJ WIĘCEJ TUTAJ>>>). W każdym razie Wacław Berczyński nigdy nie badał wypadków lotniczych. Nie robili tego również inni członkowie tej komisji jak Wiesław Binienda czy Chris Cieszewski. Ten ostatni jest twórcą słynnej teorii, że „brzoza nie stała tam, gdzie stała”. Inni członkowie wówczas jeszcze zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza, który działał przed powołaniem podkomisji, pojechali to sprawdzić do Smoleńska i jednak okazało się, że brzoza stała, tam gdzie stała. Tak mniej więcej wyglądały te badania. Nawet ekspert Frank Taylor, który miał związek z badaniami wypadków lotniczych, a którego Komisja Macierewicza zatrudniła, w pewnym momencie się od nich odwrócił. To jasno pokazuje, że cała ta działalność nie miała nic wspólnego z badaniem. W tym i ubiegłym roku pojawiły się także krytyczne opinie niektórych byłych członków podkomisji o sposobie jej pracy.

Rozumiem, że to nawiązanie do artykułu Glenna Jorgensena w Tygodniu Sieci, który był mocno krytyczny w stosunku do prac Komisji.

Reklama

Tak, ale też wypowiedzi Marka Dąbrowskiego, profesora Witakowskiego czy komandora Grono. Oni nie chcieli się zgodzić z tym, jak ten raport był przygotowywany. Niektórzy z nich wprost wskazywali na manipulacje zawarte w jego treści, ograniczanie dostępu do zgromadzonych materiałów i jego dostosowanie pod z góry przyjętą tezę. Antoni Macierewicz poradził sobie z nimi w ten sposób, że wyłączył ich ze składu komisji. Tam jest miejsce tylko dla osób, które się całkowicie z nim zgadzają. Tak nie wygląda niezależne, rzetelne badanie wypadków lotniczych.

Macierewicz problemem dla Kaczyńskiego i Morawieckiego

Jorgensen twierdził w lutym, że dokument końcowy jest skończony, Antoni Macierewicz go skrytykował. Myśli pan, że kiedykolwiek doczekamy się publikacji raportu Podkomisji Smoleńskiej?

Trudno przesądzić. Z jednej strony chciałbym, by on się pojawił, bo wtedy ktoś się pod nim podpisze i będzie go można poddać ocenie. Raport komisji Millera był upubliczniony w dniu jego prezentacji i podpisali się pod nim wszyscy jej członkowie. Dzisiaj możemy opierać się jedynie na wypowiedziach Antoniego Macierewicza i propagandowym filmie pokazanym w tzw. telewizji publicznej. Z nieoficjalnych informacji wynika, że w raporcie Podkomisji Smoleńskiej mają się znajdować zarzuty, że do wypadku doszło w wyniku zamachu i podłożonych materiałów wybuchowych. A mieli to zrobić Rosjanie. Jeśli to faktycznie zostanie opublikowane, to będzie można zapytać premiera, prokuratora generalnego czy ministra spraw zagranicznych, jakie działania podejmą w związku zawartymi tam tezami. Bo przecież coś będą musieli zrobić wobec tak ważkich zarzutów.

Myślę, że dla Jarosława Kaczyńskiego i premiera Mateusza Morawieckiego, Antoni Macierewicz jest dziś olbrzymim problemem. Oni nie chcą, aby ten raport został upubliczniony i przyjął formę oficjalnego dokumentu państwowego. A o podkomisji najchętniej by zapomnieli.

Przecież Antoni Macierewicz niedawno został po raz kolejny wybrany na wiceprezesa Prawa i Sprawiedliwości.

Ale co to jest za funkcja? Wiadomo, że rządzi Jarosław Kaczyński. Nie widać żadnej aktywności Antoniego Macierewicza, poza jego okręgiem wyborczym. Nawet do mediów go nie wysyłają. Podczas ostatniej sejmowej komisji obrony narodowej, nikt go ze strony PiS specjalnie nie bronił, a chodziło przecież o modernizację armii, w kontekście mejli ministra Michała Dworczyka, opisujących niejasne działania w kwestii bezzałogowców za czasów Macierewicza w MON. Odnoszę wrażenie, że Macierewicz jest izolowany i marginalizowany.

Raport komisji Millera

Przewodniczący Michał Jach ministra Macierewicza bronił. Ale zostawmy to. Raportu podkomisji Macierewicza nie ma. Proszę przypomnieć, jakie były główne wnioski raportu komisji Millera.

Przyczyną wypadku było zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione odejście na drugi krąg. Doprowadziło to do zderzenia samolotu z przeszkodami, utraty sterowności i zderzenia z ziemią. Jakie były minimalne dopuszczalne warunki pogodowe do lądowania? Podstawa chmur nie niżej niż 100 m i widzialność nie mniejsza niż 1000 m. A jakie były w rzeczywistości? Podstawa chmur grubo poniżej 50 m i widzialność 200 m. Potwierdzała to będąca na miejscu delegacja polska, dziennikarze, którzy przylecieli kilkadziesiąt minut wcześniej i załoga samolotu Jak-40. 200 metrów to odległość między trzema słupkami przydrożnymi, przy takiej mgle auta jadą 50 – 60 km/h. A ten samolot leciał 270 km/h przelatując tą odległość w ciągu niecałych 3 sekund. W takich warunkach pilot nie jest w stanie zareagować odpowiednio szybko. Poza tym trudno zmienić tor lotu 78-tonowego samolotu w jednej chwili. To musi potrwać. I właśnie dlatego przepisy określają minimalną wysokość, na której pilot musi podjąć decyzję o odejściu na drugi krąg, jeżeli nie zobaczy lotniska. Niestety zasady te zostały złamane. Skończyło się tragicznie. To wszystko można odczytać z rejestratorów parametru lotu, pamięci systemów ostrzegawczych, z rejestratora głosu w kabinie i śladów pozostawianych przez samolot w drzewach, z którymi się zderzał. Tak wygląda prawdziwe badanie wypadku. A jego efektem było wydanie aż 45 zaleceń, które miały poprawić bezpieczeństwo w lotnictwie wojskowym.

Wnioski komisji Millera były jasne, zawiódł m.in. system szkolenia. Jak pan dzisiaj ocenia system wożenia najważniejszych osób w państwie. Mamy trzy nowe Boeingi 737 i dwa Gulfstreamy G550. Procedury działają?

Z tego co słyszę od pilotów, przez długi czas te procedury działały bardzo dobrze. Czasem dochodzą do mnie sygnały, że ktoś coś robi na skróty, ale mam nadzieję, że jest to szybko korygowane. Przyczyna katastrofy w Smoleńsku była dość typowa. Wypadki lotnicze z takich samych przyczyn się co jakiś czas powtarzają. Ale nie dlatego, że zostały źle zbadane, tylko dlatego, że po kilku – kilkunastu zapominamy o tym, czego się nauczyliśmy przy poprzednim wypadku. Ludzie odchodzą, przychodzą nowi z innym spojrzeniem. Wymiana samolotów to nie wszystko. Tu – 154 to nie był złym samolotem, był świeżo po remoncie. Problem tkwił w niewłaściwym szkoleniu i niewłaściwym nadzorze na 36. specpułkiem. Po katastrofie wdrożyliśmy nowe procedury i przez 6 lat w lotnictwie wojskowym nie doszło do żadnego wypadku. Koledzy z innych armii pytali, jak to robimy? A to był efekt wdrożenia zaleceń komisji Millera. Kosztowało to wojskowych bardzo dużo pracy, ale było warto.

Później spadły trzy Migi-29.

Problemy dotyczyły też śmigłowców. Mam jednak nadzieję, że w transporcie najważniejszych osób w państwie nie będzie chodzenia na skróty. Trzymam za to kciuki.

*Dr inż. Maciej Lasek, członek komisji badającej katastrofę polskiego Tu – 154 w Smoleńsku, obecnie poseł Koalicji Obywatelskiej