W minionym tygodniu sprawa amantadyny stała się przyczyną publicznego sporu w rządzie. Wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł postawił zarzut, że badania nad skutecznością leku w walce z koronawirusem "są blokowane" - w domyśle: przez resort zdrowia. W liście do jego szefa Adama Niedzielskiego pytał, czy zna "przyczyny tej obstrukcji". Sugerował nawet spisek: "być może to dlatego, że nie przynosi koncernom farmaceutycznym takich zysków, jak nowo wynalezione szczepionki, ponieważ czas jej ochrony patentowej już upłynął?". - Jest przyzwolenie na to, żeby się amantadyną nie zajmować, bo to niewygodny temat. Dlatego pytam pana ministra, dlaczego tak się dzieje. Czy może powodem jest to, że wpływowe osoby ze środowiska, takie jak prof. Krzysztof Simon, wydały wyrok na amantadynę, jeszcze zanim badania się rozpoczęły - spekulował na antenie Polsat News Warchoł.
Preparat znikał z aptecznych półek, a lekarze donosili o chorych, którzy zgłaszali się do szpitala za późno, bo woleli na własną rękę "leczyć się" amantadyną w domu. Spotkało się to z reakcją resortu zdrowia: od 10 grudnia apteki ogólnodostępne lub punkty apteczne mogą sprzedać jednemu pacjentowi nie więcej niż trzy opakowania amantadyny (produkt leczniczy Viregyt-K) po 50 kapsułek na 30 dni. Jedyne wskazania do wydania leku to choroba i zespół Parkinsona oraz dyskineza późna u dorosłych. W reakcji na insynuacje Warchoła rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz odpowiedział, że to lekarze i specjaliści powinni wypowiadać się na temat leczenia. - Myślę, że politycy są najmniej uprawnieni do mówienia o skuteczności czy też braku skuteczności jakiegokolwiek leku.