Wzawirowaniu medialnym wokół ratyfikacji decyzji o zwiększeniu zasobów własnych UE (i pośrednio Funduszu Odbudowy) niektórzy odnieśli wrażenie, że doszło do jakiegoś rewolucyjnego zwrotu. Trawestując powiedzenie Jana Ciszewskiego, PiS miał według nich wrócić z dalekiej podróży. Pojawiły się nawet sugestie, że partia Jarosława Kaczyńskiego ma trzecią kadencję w kieszeni, a opozycja straciła szansę na przejęcie władzy przed końcem kadencji. Szybko przeszliśmy od wizji nowego, niepisowskiego rządu z Jarosławem Gowinem na czele do perspektywy kolejnej kampanii, w której Mateusz Morawiecki jeździ po Polsce i rozdaje czeki samorządowcom. Tymczasem podróż, z jakiej miał wrócić PiS, wcale nie była tak daleka, a szanse opozycji na szybkie obalenie rządu świetnie wyglądały jedynie w mediach. Fundamenty pozostały te same.
Nawet ci przeciw są za
Pierwszy – ustawa o zasobach własnych będzie ratyfikowana. Nikt chyba poważnie nie sądził, że operacja ta się nie uda. Ostatecznie wszystkim poza Konfederacją zależało, by do ratyfikacji doszło. Nawet ziobryści, którzy zapowiadali głosowanie przeciw, po cichu trzymali kciuki za swoją przegraną, bo w przeciwnym razie znaleźliby się poza rządem. Chodziło nie tylko o to, że unijne pieniądze są naszej gospodarce potrzebne, lecz także o to, by nie być krajem, który zablokował proces ratyfikacji Funduszu Odbudowy i wieloletnich ram finansowych. Trudno sobie wyobrazić, by PO czy Lewica zgodziły się na taki scenariusz. Od początku było więc jasne, że to rząd Mateusza Morawieckiego zacznie unijne pieniądze wydawać. Choć opozycja liczyła, że może udałoby się wymienić premiera, ale jej koncepcja zależała od spełnienia serii warunków. Najpierw z Solidarną Polską musiałaby doprowadzić do odrzucenia ustawy ratyfikacyjnej, co w zamyśle uderzyłoby w PiS i Morawieckiego, a projekt zostałby wniesiony ponownie. Wówczas byłyby nawet szanse na sformowanie nowego rządu bez polityków Kaczyńskiego.