Nie wiedzieć czemu w Polsce utrwaliło się spojrzenie na Unię jako osobny byt, istniejący niejako w oderwaniu od państw członkowskich. Zupełnie, jakby UE tworzyły trwałe instytucje, dzierżące wielką władzę i cieszące powszechnym autorytetem. Tak, jak to się dzieje w USA, gdzie poszczególne stany mają własne rządy, legislatury, systemy prawne, lecz centralne urzędy mocno spajają federalne państwo. Zaś konstytucja oraz orzeczenie Sądu Najwyższego są świętościami.
Instytucje scalające UE to rachityczne twory
Tymczasem instytucje scalające Unię Europejską to rachityczne twory powstałe jako wypadkowa kolejnych kompromisów. Owszem Parlament Europejski może przyjąć rezolucję, Komisja Europejska wszcząć procedurę, a TSUE orzec wyrok. Jednak, gdy sprawa jest poważna, jak: kryzys finansowy po 2008 r., bankructwo Grecji, destabilizacja strefy euro, pierwsze miesiące pandemii, wówczas za egzekwowanie przykrych konieczności brał się tandem: Niemcy oraz Francja. Przy czym, o ile jeszcze dekadę temu potrafił on działać w miarę sprawnie, to z każdym rokiem jest coraz gorzej. Aż po zupełną abdykację, gdy Unia stanęła przed wyzwaniem zagwarantowania swym krajom członkowskim dostaw szczepionek.
Ta zmiana następuje w momencie, kiedy wśród członków UE rozbieżność interesów osiąga poziom nie mający precedensu w przeszłości. Południe Europy od Portugalii po Grecję drży przed groźbami - bankructwa oraz napływu emigrantów z drugiego brzegu Morza Śródziemnego. Północ od Irlandii przez Holandię po Skandynawię skłania się ku coraz większej izolacji, by chronić swój dobrobyt. Z kolei Europa Środkowa staje się areną, na której swe wpływy usiłują rozszerzać Chiny oraz Rosja, ścierając się z dominującą pozycją Stanów Zjednoczonych oraz Niemiec.
Dziś Unia to kocioł potęgujących się sprzeczności, jednocześnie przestał go spajać niemiecko-francuski serdeczny sojusz. Gdy prezydent Charles de Gaulle i kanclerz Konrad Adenauer przystępowali do realizacji projektu wymyślonego przez ich francuskich doradców Jeana Monneta oraz Roberta Schumana, miał on służyć pokojowej odbudowie potęgi obu przegranych mocarstw. Jednocześnie zapewniając całej Europie Zachodniej stabilność, rozwój i utrzymanie niezależności względem zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Związku Radzieckiego. Cele te osiągnięto, a ZSRR się rozpadł, lecz jak się okazuje nie można zagwarantować sobie stabilizacji na wieki. Zwłaszcza, że w przypadku Francji coś poszło mocno nie tak.
Francuski regres
Chcąc zobaczyć, jak wielki nastąpił tam regres w ciągu zaledwie jednego pokolenia, wystarczy krótkie spojrzenie wstecz. Do lat 90. ubiegłego stulecia V Republika utrzymywała swoją kluczową rolę w Europie Zachodniej. Wśród krajów Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej Francja mogła się poszczycić najpotężniejszą armią, własnym arsenałem jądrowym i samowystarczalnością energetyczną za sprawą oparcia całego systemu na elektrowniach atomowych (dostarczały ponad 80 proc. energii). Jednocześnie kolejni prezydenci wykazywali aspiracje, by ich ojczyzna utrzymywała pozycję jednego z najnowocześniejszych państw świata. Symbolami tego były: kosmodrom w Gujanie Francuskiej, świetne rakiety kosmiczne Ariane, tworzony pod egidą Paryża wspólnie z Niemcami i innymi krajami - koncern lotniczy Airbus. Do tej wyliczanki należy dodać nowatorską kolej dużych prędkości TGV i wydrążony wspólnie z Brytyjczykami tunel pod Kanałem La Manche.
Od 1982 r. należący do państwa koncern telekomunikacyjny France Télécom (dziś Orange) budował ogólno-francuską sieć Minitel. Różniła się tym, od rodzącego się nieco później w USA Internetu, że tworzyła zamkniętą całość, a dostawca usługi wymuszał na kliencie nabycie wyposażonego w ekran modemu, będącego uproszczonym komputerem. Ostatecznie Minitel dwie dekady zmagał się z Internetem, przegrywając za sprawą swej elitarności oraz braku elastyczności. Choć, gdy operator wygaszał sieć w 2012 r., działało jeszcze ponad 800 tys. terminali w firmach i u prywatnych użytkowników. Nota bene upadek wizjonerskiej sieci Minitel mógłby stać się symbolem regresu Francji. Kraju, którego gospodarka niegdyś dotrzymywała kroku niemieckiej, a obecnie potrzebuje jak powietrza Funduszu Obudowy, żeby uratować się przed długotrwałą zapaścią.
Pomimo wysiłków prezydenta Emmanuela Macrona V Republika nie jest już ani nowatorska, ani nowoczesna. Na początku lat 90. Paryż mógł bez kłopotu wymusić na Berlinie, by w zamian za zgodę na zjednoczenie Niemiec powstawała strefa euro. Dziś właściwie nie jest w stanie przeforsować niczego. Co straszliwie frustruje Francuzów. „Kolejny raz widać, że para francusko-niemiecka na czele Europy to mrzonka. Niemcy prowadzą swoją politykę, a Francja musi się do niej dostosowywać i iść za Niemcami jak mały pudelek. To pokazuje upadek naszego znaczenia” – grzmiał w połowie marca tego roku w debacie telewizji „C-News”, czołowy publicysta Ivan Rioufol. Partnerujący mu konserwatywny eseista Eric Zemmour stwierdził: „Francuzi uświadomili sobie upadek, zdeklasowanie, w jakim znalazł się ich kraj”. A może być gorzej.
List otwarty francuskich generałów
„My, słudzy Narodu, którzy zawsze byliśmy gotowi się poświęcać, nie możemy być biernymi świadkami takich wydarzeń” – zadeklarowało 20 emerytowanych, francuskich generałów, wspartych przez ponad tysiąc oficerów i żołnierzy w liście otwartym do narodu. Opublikowane 22 kwietnia na łamach tygodnika „Valeurs Actuelles” pismo dosłownie zatkało polityków oraz media. Od dekad w krajach Unii Europejskiej żaden wojskowy nie śmiał mieszać się do bieżącej polityki. Szczególnie zaś komunikować opinii publicznej coś, co wygląda ja groźba puczu mundurowych. Mimo to emerytowani wojskowi ośmielili się upomnieć prezydenta Marcona, że Francja staje przed „kilkoma śmiertelnymi niebezpieczeństwami”. Wśród nich wymienili na pierwszych miejscach: wojnę religijną z Islamem, ostateczną utratę kontroli nad emigranckimi przedmieściami w dużych metropoliach, wreszcie rozpad państwa połączony z ogólną wojną domową. „Pozostajemy żołnierzami Francji i nie możemy w obecnych okolicznościach pozostać obojętni na losy naszego wspaniałego kraju” – zadeklarowali emerytowani wojskowi pragnący bić się za ojczyznę. Macron i większość sceny politycznej próbowali przemilczeć apel, lecz wówczas szykująca się do walki o prezydenturę Marine Le Pen, ogłosiła własny. Wezwała w nim sygnatariuszy pisma, by się do niej przyłączyli i wspólnie „stoczyli bitwę o Francję”.
W kwietniu 2022 r. odbędą się nad Sekwaną wybory prezydenckie. W sondażach przewaga Macrona nad przywódczynią Zjednoczenia Narodowego (do 2018 Frontu Narodowego) stopniała do 3-4 punktów procentowych. Żadnego, trzeciego kandydata, zdolnego wygrać z tą dwójką, nie widać na horyzoncie. Jeśli wygra Macron podzielona Francja i tak będzie słabnąć za sprawą trapiących ją plag. Stając się dla Niemiec coraz mniej partnerem, a coraz bardziej uciążliwym, „chorym człowiekiem” Unii. A chorych już jest całe mrowie: Grecja, Włochy, Hiszpania, Portugalia.
Gdyby zwyciężyła Le Pen, to nie chce ona już wychodzić z Unii ani strefy euro, jednak obiecuje zamkniecie granic na napływ emigrantów, zdecydowaną ochronę własnych firm i rynku, żadnej dalszej integracji. Każda decyzja ma uwzględniać interes narodowy Francji.
Co wydarzy się w Niemczech?
Tymczasem po drugiej stronie Renu pół roku wcześniej odbędą się równie ważne dla przyszłości UE wybory parlamentarne. Angela Merkel odchodząc na polityczną emeryturę zostawia CDU/CSU wymęczone rządzeniem i epidemią. Zastępujący ją lider Armin Laschet nie cieszy większym autorytetem ani w społeczeństwie, ani nawet wśród chadeków. Podobne wypalenie dotyka SPD. Kolejne sondaże pokazują, że w wyborczym wyścigu sukcesywnie zyskują dwie partie: Zieloni doganiający chadeków oraz liberałowie z FDP znajdujący się już za plecami socjaldemokratów. Jeśli jesienią w RFN nowym kanclerzem zostanie przewodnicząca partii Zielonych Annalena Baerbock, samo to zapowiada spore zmiany.
Jej ugrupowanie poza przyśpieszeniem redukcji emisji CO2, równie mocno chce przyśpieszenia integracji Unii. Jej filarami mają się stać nowe wspólnotowe podatki (Fundusz Odbudowy otwiera drzwi ku temu) zasilające unijny budżet, wzmocnienie strefy euro, nadanie Parlamentowi Europejskiemu rzeczywistych uprawnień. Tak, by przestał być instytucją fasadową i mógł wywierać realny wpływ na Komisję Europejską oraz rządy krajów członkowskich. Gdyby jeszcze koalicję rządową Zieloni stworzyli z FDP, a nie z SPD, wówczas w Berlinie mogą zostać przewietrzone wszystkie ministerstwa.
Scenariusz na bliską przyszłość, w którym prące do integracji Niemcy coraz bardziej dominują rozdzieraną konfliktami Francję, niesie za sobą tylko jeden pewnik - zmiany w funkcjonowaniu Unii zaczną przyśpieszać. Zwłaszcza, że RFN jest dziś wystarczająco potężna, żeby je wymusić i jednocześnie zbyt słaba, aby na dłuższa metę udźwignąć samodzielnie utrzymanie jedności ogromnej i coraz bardziej przytłaczającej struktury. W razie destabilizacji Francji wydaje się to wręcz nie do udźwignięcia. Tak czy inaczej, ten kto będzie rządził wówczas w Warszawie stanie przed nieuchronnym pytaniem - czego właściwie Polska chce, oraz jak to osiągnąć?