W weekend Lewica zaprezentowała tezy swojego programu. Wśród nich pojawił się wątek upośledzonej polityki mieszkaniowej państwa, która powoduje, że 30-letni ludzie mają kłopot z tym, by wyprowadzić się od rodziców. I to nie dlatego, że pragną z nimi nadal mieszkać, lecz z przyczyn finansowych.
Lewica kontra Konfederacja
Stanowisko Lewicy oburzyło polityków Konfederacji. Najgłośniejsza stała się riposta Sławomira Mentzena, który napisał: Brutalna prawda jest taka, że trzeba było się uczyć, pracować i oszczędzać. Nauczylibyście się malować ściany, spawać, prowadzić TIR-a, to byście z rodzicami nie mieszkali. Niestety, zamiast pracować, wolicie zabierać tym, którym chciało się brać odpowiedzialność za własne życie.
Szczerze nie zgadzam się z Mentzenem. I najłatwiej to pokazać, odpowiadając na kolejne argumenty używane przez popierających jego stanowisko, a negujących problem dostrzeżony przez Lewicę. Wszystkie cytaty, z którymi polemizuję, to prawdziwe wypowiedzi (jedynie poprawiłem błędy) - bądź z Facebooka, bądź z Twittera.
Jak ktoś odkłada pieniądze, to szybko odłoży tyle, żeby kupić mieszkanie.
No nie, po prostu nie. Kupienie 45-metrowego mieszkania w Warszawie, w nie najlepszej lokalizacji oraz stałym budownictwie, to wydatek rzędu 400 tys. zł.
Oznacza to, że młody człowiek musi posiadać co najmniej 80 tys. zł na wkład własny (pojedyncze banki akceptują wkład na poziomie 10 proc. wartości nieruchomości, ale wiąże się to z obowiązkiem poniesienia dodatkowych wysokich kosztów związanych z ubezpieczeniem).
Załóżmy, że ktoś zarabia przyzwoicie - 4 tys. zł netto. I teraz dwa warianty. W pierwszym młody człowiek mieszka z rodzicami i jest w stanie odłożyć 1,5 tys. zł miesięcznie. Wówczas na sam wkład własny uzbiera w niespełna 5 lat. Ale jeśli ktoś mieszkanie wynajmuje, to wyzwaniem może być odłożenie już 750 zł miesięcznie. Wówczas na sam wkład trzeba zbierać 10 lat. A nie biorę w ogóle pod uwagę faktu, że mieszkania na przestrzeni lat drożeją. I za 10 lat potrzebne będzie nie 80 tys. zł, lecz już np. 110 tys. zł (pensja może, ale nie musi rosnąć w tym tempie).
Ale przecież nie trzeba mieszkać w Warszawie!
To prawda. Ktoś, kto żyje i pracuje w Warszawie, może kupić mieszkanie w Kluczborku.
A tak na poważnie, przykład warszawski zakłada, że mieszkanie jest drogie, ale też że zarobki całkiem niezłe. Jeśli - a to robią niektórzy internauci - zaczniemy obliczać ceny nieruchomości w małych miejscowościach, to liczmy również wynagrodzenia właściwe dla tychże miejscowości. Mediana zarobków w Augustowie czy Łomży to ok. 2800 zł netto. A moim zdaniem o mieszkaniu mają prawo myśleć nie tylko ci przeciętnie zarabiający, lecz także ci gorzej.
Można pracować w dużym mieście, a dojeżdżać z innej, mniejszej miejscowości.
Oczywiście, można. Ba, wiele osób tak robi. Ale jeśli mówimy o tym, że potrzebna jest sensowna polityka mieszkaniowa, to niegłupim założeniem byłoby przyjęcie, że Polaka docelowo stać na zakup mieszkania w tej miejscowości, w której pracuje i w której miał przez lata tzw. ośrodek interesów życiowych.
Znam wiele osób dojeżdżających do pracy i z pracy po 3,5-4 godziny dziennie. Ale to zastępowanie jednej patologii drugą.
Nikt nie zabrania się przebranżowić. Wszyscy teraz chcą być pracownikami umysłowymi, a fizyczni zarabiają lepiej od większości umysłowych.
Oczywiście, że nikt nie zabrania. Ale ten argument jest całkiem chybiony, bo wydaje mi się, że osoby myślące w ten sposób jednocześnie nie doradzałyby ratownikom medycznym, pielęgniarkom czy nauczycielom przebranżowienia się na budowlańców i kierowców ciężarówek.
Mówiąc wprost - państwo, w którym młody nauczyciel czy ratownik medyczny nie ma nawet perspektyw na zakup własnego mieszkania bez wsparcia rodziców, to państwo dysfunkcyjne.
W Niemczech zdecydowana większość osób wynajmuje, a u nas panuje kult własności.
To prawda, panuje u nas kult własności. I Polacy chcą w większości kupować mieszkania, a nie dożywotnio je wynajmować. Tyle że porównywanie Polski do Niemiec w jednym aspekcie, pomijając wszelkie inne, nie prowadzi do żadnych rozsądnych wniosków. Pamiętajmy też, że jesteśmy istotami społecznymi. I argument, że Hans z Helgą wynajmują, może nie trafić do młodych ludzi.
Młodzi wchodzący na rynek pracy w latach 90. mieli jeszcze gorzej.
Ale chyba chodzi o to, żeby było coraz lepiej, a nie żeby było źle? Przepraszam za porównanie, które może niektórych urazić, ale młodzi wchodzący na rynek pracy w latach 90. mieli lepiej od tych, którzy wchodzili w dorosłość na przełomie lat 30. i 40. XX wieku.
Skończmy wreszcie z porównywaniem do czasów, gdy było źle, i do osób, które mają gorzej. W porządku, rozumiem, że dzięki takim porównaniom możemy docenić to, co mamy. Ale starajmy się równać w górę i zmieniać Polskę na lepsze. Przy założeniu, że kiedyś było gorzej, na pewno nie uda się nic poprawić.
Drogie mieszkania powodują, że ludzie chcą się rozwijać.
Super. Pielęgniarka zostanie starszą pielęgniarką, a nauczyciel tak się rozwinie, że dostanie dodatek od dyrektora szkoły za przygotowanie jasełek. Oczywiste jest to, że należy promować rozwój zawodowy obywateli. I że ten, który się uczy latami, powinien mieć więcej od tego, któremu wystarczała najpodlejsza praca i nie miał w sobie zapału do zmieniania swojego życia na lepsze. Tyle że - moim zdaniem - różnica między nimi powinna polegać na tym, że ten ambitny mieszka w lepszej dzielnicy, na większym metrażu, w lepiej urządzonym lokalu. Tymczasem dziś w Polsce możliwość zakupu nieruchomości na kredyt staje się coraz większym luksusem. I nawet wielu ambitnych może sobie pozwolić na zaciągnięcie kredytu dopiero w wieku 35 lat.
To co, państwo ma rozdawać mieszkania?
Nie, rozdawać nie musi. Ba, wręcz nie powinno, bo traktowanie wszystkich identycznie uderzałoby w tych ambitniejszych, chcących zmieniać swoje życie na lepsze. Ale coraz dobitniej widać, jak polskie państwo oddało walkowera wielkim deweloperom. To oni budują, oni sprzedają i oni zarabiają. A o budownictwie społecznym głównie się mówi, lecz niewiele robi.
Znacznie mądrzejsze głowy ode mnie powinny zastanowić się, jak ułatwić młodym przeciętnie zarabiającym Polakom zakup mieszkań (nawet na wieloletni kredyt). Szkopuł w tym, że nie widzę, aby jakiekolwiek sensowne pomysły rodziły się w głowach polityków bądź zatrudnionych przez nich ekspertów.