Wpływy Zakładu Ubezpieczeń Społecznych ze składek spadły w kwietniu o jedną piątą. A jeszcze do niedawna, mimo obniżki wieku emerytalnego i związanej z tym zwiększonej wypłaty świadczeń, dobra sytuacja na rynku pracy powodowała, że wpływy ze składki do ZUS były rekordowo wysokie i systematycznie rosły.
To powodowało, że wydolność ZUS, czyli procent wydatków zakładu pokrywanych z wpłacanej składki, była rekordowo wysoka i wynosiła 80 proc. Nawet w marcu, gdy można już się było spodziewać początków covidowego szoku, wynik był dobry. Jak wynika z informacji ZUS, wpływy ze składek wyniosły wówczas 18,6 mld zł i były o ponad miliard wyższe niż rok wcześniej. Kwiecień zakończy się spadkiem zarówno w porównaniu z wynikami z marca 2020 r., jak i kwietnia 2019 r.
– Spadek wpływów ze składek jest znacznie silniejszy, niż wynikałoby to ze spodziewanych zmian w funduszu płac w kwietniu. A to znaczy, że umorzenia składek, o które wnioskowali samozatrudnieni i mikrofirmy, muszą się cieszyć dużą popularnością – podkreśla Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole. Na razie jednak nie ma danych szczegółowych, a ich oszacowanie jest trudne, bo firmy mogą wstecznie występować o umorzenie składki. ZUS tego typu informacje będzie miał najwcześniej w połowie roku.
Z punktu widzenia bilansu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i finansów publicznych najważniejsze pytanie dotyczy tego, jak duży będzie spadek składki. Z danych, które przekazał nam ZUS, wynika, że orientacyjnie będzie oscylował wokół jednej piątej wpływów. – Nie wiadomo jednak, ani jak długo taki stan rzeczy potrwa, ani jak duża luka do zasypania powstanie, ani jak szybko będzie można odbudować wpływy do FUS – mówi nam osoba związana z rządem.
Powrót do dobrej sytuacji FUS będzie długi, bo fundusz staje się amortyzatorem kryzysu. Ulgi w składkach to najłatwiejszy sposób zmniejszenia kosztów pracy i działania mikrofirm. Tymczasem jednak rosną wydatki FUS, który bierze na siebie dodatkowe ciężary, jak wypłata dodatkowych zasiłków opiekuńczych i innych świadczeń. ZUS informował, że od 1 do 24 kwietnia złożono 1,6 mln wniosków o pomoc w ramach tarczy, w tym 1,2 mln wniosków o zwolnienie ze składek, 333 tys. wniosków o świadczenie postojowe dla samozatrudnionych i 50 tys. wniosków o świadczenie postojowe dla zleceniobiorców. Do zeszłego tygodnia ZUS wypłacił 169 tys. osób 340 mln zł postojowego.
Wyniki ZUS to zaledwie preludium tego, co nas czeka w finansach publicznych. Rząd przedstawił już swój scenariusz w aktualizacji programu konwergencji, w którym co roku Polska przedstawia Komisji Europejskiej dane o stanie finansów i gospodarki. Dokument do końca kwietnia musi trafić do Brukseli. Według naszych informacji punktem wyjścia jest założenie, że nie unikniemy w tym roku recesji. Rząd uważa jednak, że będzie ona płytsza niż opublikowane niedawno przewidywania Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który zakłada, że gospodarka skurczy się o 4,6 proc.
Jaka będzie rzeczywista skala spadku PKB, okaże się dopiero po tym, jak rząd ustali kalendarz odmrażania poszczególnych branż. – Jeśli gospodarka zostanie odmrożona z końcem czerwca, realny spadek PKB powinien wynieść ok. 3,5 proc. Ale gdyby się okazało, że jesienią mamy kolejną falę epidemii i lockdown zostaje przywrócony, wówczas spadek może wynieść aż 5,3 proc. – mówi Marcin Czaplicki z PKO BP.
Recesja uderzy w budżet z dwóch stron. Przede wszystkim obniży dochody. Zapewne już w marcowych wynikach budżetu zobaczymy spadek wpływów z CIT i VAT. Nie może być inaczej, skoro sprzedaż detaliczna realnie (w cenach stałych) już w poprzednim miesiącu zmalała o 9 proc. i był to najgłębszy spadek od 15 lat. – Po rynku krążą informacje, że po marcu deficyt w budżecie wyniósł 9 mld zł. Można się było tego spodziewać, skoro spadły obroty firm i osłabła konsumpcja. Jednocześnie impuls fiskalny, który szykuje rząd, oznacza zwiększenie wydatków – wskazuje Czaplicki.
Spadek dochodów przy jednoczesnym zwiększeniu wydatków musi spowodować wzrost deficytu całego sektora finansów publicznych do dawno nienotowanych rozmiarów. Wszystko wskazuje na to, że deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych w 2020 r. należy szacować na 7–9 proc. PKB. Rozrzut prognoz ekonomistów jest duży i zależy przede wszystkim od prognoz głębokości recesji. Do tej pory największa dziura w publicznej kasie była po kryzysie finansowym w 2010 r. i wyniosła 7,4 proc. PKB.
– Możemy się mylić, jeśli chodzi o dokładną prognozę zwiększenia potrzeb pożyczkowych, ale ponad wszelką wątpliwość można powiedzieć, że będzie to wzrost bezprecedensowy. Kiedyś może byłby to problem, ale dziś, gdy na rynku aktywny jest Narodowy Bank Polski, nie ma większego ryzyka, że zabraknie chętnych do ich sfinansowania – mówi Mateusz Sutowicz, ekonomista Banku Millennium. Według niego rząd będzie musiał dodatkowo pożyczyć ok. 150 mld zł, by zasypać ubytki w dochodach i znaleźć pieniądze na pomoc gospodarce.
Jest w stanie to zrobić, co udowodnił w marcu, gdy zadłużenie Skarbu Państwa wzrosło o 40 mld zł, co było największym skokiem w historii. Duża w tym zasługa Banku Gospodarstwa Krajowego i NBP. Ekonomiści spekulują, że ministerstwo sprzedaje obligacje w trybie private placement państwowemu Bankowi Gospodarstwa Krajowego, a następnie BGK odsprzedaje je bankowi centralnemu. – Choć kwota 150 mld zł wydaje się zawrotna, rynek jest na nią gotowy – uważa Sutowicz.
Rząd stara się ograniczyć wzrost długu publicznego, więc przesuwa część finansowania pomocy antykryzysowej do BGK i Polskiego Funduszu Rozwoju. Według metodologii krajowej obligacje wyemitowane przez obie instytucje nie będą zaliczane do zadłużenia finansów publicznych. Nadal wiążą nas progi ostrożnościowe dla wielkości długu zapisane w ustawie o finansach publicznych (50 i 55 proc. PKB) oraz konstytucyjny limit, który wskazuje, że zadłużenie musi być niższe niż 60 proc. PKB.
Ten dług zapewne znajdzie za to odzwierciedlenie w statystykach unijnych, ale kraje członkowskie ustaliły, że walka z epidemią wymaga nadzwyczajnych środków, dlatego nikt nie będzie karał za to, że deficyt czy dług przekroczą unijne limity ustalone na poziomie odpowiednio 3 i 60 proc. PKB. Niemcy już zapowiedziały, że w ich sektorze finansów publicznych tegoroczna dziura przekroczy 7 proc., chociaż w ciągu ostatnich pięciu lat notowali nadwyżki. ©℗
Ruszyła sprzedaż koronaobligacji
Polski Fundusz Rozwoju rozpoczął wczoraj pozyskiwanie środków na tarczę finansową, sprzedając czteroletnie obligacje warte 16,3 mld zł. Ich oprocentowanie wynosi 1,375 proc. w stosunku rocznym i jest stałe. Taka rentowność oznacza, że inwestorzy zarobią na nich więcej niż na podobnych papierach emitowanych przez rząd i zapadających w 2024 r. Lepsze warunki finansowe mogą wynikać z tego, że dług PFR nie jest wyjęty z tzw. podatku bankowego. Wyższa rentowność jest również efektem tego, że chociaż fundusz dostał na swoje emisje gwarancje Skarbu Państwa, to wciąż sprzedaje obligacje korporacyjne, a nie rządowe.
Wszystko wskazuje na to, że banki i fundusze, które je kupiły, już za kilka dni będą mogły je sprzedać Narodowemu Bankowi Polskiemu. NBP skupuje z rynku wtórnego dług rządowy, ale także ten z jego gwarancją. Prezes PFR Paweł Borys informował już, że ze względu na potrzebę szybkiej pomocy przedsiębiorcom w ramach tarczy, szybkie musi być również pozyskiwanie kapitału na ten cel. Zapowiedział, że w ciągu dwóch miesięcy PFR będzie chciał sprzedać obligacje za 100 mld zł. Oprócz czteroletnich, które oferowano wczoraj, zamierza emitować również papiery dwu-, trzy- i pięcioletnie.