Aby wytłumaczyć, dlaczego zielony banknot jest obecnie tak mało ceniony, dealerzy żonglowali wczoraj danymi o załamaniu rynku nieruchomości w USA, zapowiedziach dalszego obniżenia stóp procentowych przez Rezerwę Federalną i ryzyku recesji. Jednak dla Brukseli rosnąca siła euro to powód do dumy. Świadectwo, że jeśli Europejczycy działają razem i nie boją się ambitnych celów, mogą okazać się skuteczniejsi nawet od takiej potęgi jak Ameryka. "Gdy euro wprowadzano w życie, mało kto wierzył w sukces tego pomysłu. A dziś gołym okiem widać, jak wielka to była wizja. Dlatego powołanie europejskiej policji, a nawet wspólnej polityki zagranicznej, które teraz zdają się nierealne, też za 10 lat mogą okazać się czymś banalnym" - przekonuje DZIENNIK Philippe Moreau-Defarges z Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (IFRI).

Reklama

I rzeczywiście, choć powołanie euro usprawiedliwiano głównie korzyściami gospodarczymi jak mniejsze koszty transakcji walutowych czy ochrona przed zawirowaniami na rynkach finansowych, to polityka była głównym motorem powstania wspólnej waluty. Rewolucyjny pomysł został pospiesznie włączony do traktatu z Maastricht w 1992 r., bo po zjednoczeniu Niemiec i rozpadzie bloku komunistycznego Francuzi desperacko szukali sposobu, aby na trwałe związać potężnego sąsiada z zachodnią Europą i zapobiec rozpadowi Unii. Przytłaczająca większość Niemców nie chciała wtedy oddać marki, obawiając się, że nowa waluta będzie słaba, a wysoka inflacja doprowadzi do ekonomicznej destabilizacji. Te obawy jeszcze wzrosły po wprowadzeniu 1 stycznia 1999 r. eurowaluty - jej kurs zaczął gwałtownie pikować, spadając grubo poniżej dolara. Dziś jest jasne, że kryzys był przejściowy. "Gdy euro zaczęło słabnąć, uznano to za dowód porażki idei integracji. Inwestorzy masowo lokowali swoje fundusze w USA, bo wydawało się, że model amerykańskiej gospodarki jest lepszy od europejskiego i łatwiej tam zrobić dobry interes. Teraz widać, że to nieprawda" - mówi DZIENNIKOWI Katinka Barysch z londyńskiego Centrum Reformy Europejskiej (CER).

Od kilku miesięcy kto może, ucieka od dolara, bo perspektywa recesji za oceanem staje się coraz bardziej realna. Wczoraj potwierdziły ją dramatyczne dane o wzroście liczby Amerykanów, którzy nie są w stanie spłacać kredytów za swoje domy. Mimo dramatycznego spadku kursu dolara, amerykańskie przedsiębiorstwa nadal nie są konkurencyjne: w 2007 r. deficyt USA w handlu z Chinami pobił kolejny rekord, osiągając astronomiczną wartość 256 mld dol. Ameryka przegrywa też w wymianie towarów z Unią.

O przejściu na euro myśli naftowy kartel OPEC. Już nawet guru amerykańskich ekonomistów, były prezes Fed Alan Greenspan, traci wiarę w banknot z wizerunkiem Waszyngtona. "To absolutnie możliwe, że euro zastąpi dolara w roli głównej waluty rezerwowej świata" - przyznał kilka tygodni temu. Co jeszcze bardziej symboliczne dla prestiżu Unii na świecie, z handlowania w dolarach rezygnują mali ciułacze. Sprzedający bilety turystom na wejście do indyjskiej świątynii Tadż Mahal przestali właśnie przyjmować zielone banknoty, zaś jeden z najsłynniejszych amerykańskich raperów Jay-Z w swoim teledysku pokazuje się z wianuszkiem euro, nie dolarów.

Sukces eurowaluty ma jednak swoją cenę. Prezes Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet zamiast cieszyć się z siły euro, apeluje do Waszyngtonu o powstrzymanie załamania dolara. "Kraje UE, a przede wszystkim Niemcy, są bardzo zależne od eksportu poza Europę. I z powodu siły euro stają się coraz mniej konkurencyjne. Dlatego o jeszcze słabszym dolarze nikt nie marzy" - tłumaczy Barysch.

Z tych samych powodów do wprowadzenia euro nie spieszy się polski rząd. Obawia się, że może na tym ucierpieć szybko rozwijająca się gospodarka.