W Polsce detaliczne dziesięcioletnie obligacje skarbowe dają zysk 1,5 proc. rocznie plus wyrównanie za inflację. Łącznie w tym roku daje to odsetki w wysokości 2,7 proc. Dziesięcioletnie obligacje hurtowe dają 2,86 proc. W Niemczech dochodowość podobnej inwestycji to -0,06 proc. Kilka dni temu rentowność dziesięcioletnich obligacji skarbowych emitowanych przez rząd w Berlinie spadła poniżej zera. Wróciliśmy tym samym do sytuacji, która miała miejsce już latem 2016 r.
Ujemną rentowność mają też obligacje Austrii – od rocznych do tych siedmioletnich włącznie. Tak samo jest w przypadku Francji i Szwecji. Państwowy dług, który nie daje zysku inwestorom, mamy też w Belgii, Finlandii, Danii, Holandii, Irlandii, Słowacji, Portugalii, Słowenii, Hiszpanii, a nawet w Bułgarii i na Malcie. W przypadku Szwajcarii ujemną rentowność mają nawet obligacje piętnastoletnie.
We wszystkich tych przypadkach nabywcy obligacji de facto dopłacają państwu, kupując jego dług. Dlaczego tak się dzieje?
Po pierwsze, na świecie jest wiele instytucji finansowych, które muszą kupować obligacje. Niektóre, takie jak fundusze dłużne, głównie po to istnieją. Inne, jak na przykład firmy ubezpieczeniowe, nie mogą ryzykować zebranymi pieniędzmi, więc muszą je lokować bezpiecznie. Banki kupują obligacje, aby równoważyć nimi ryzyko utraty pieniędzy użyczonych klientom w formie kredytów. Nakazują im to regulacje ze strony państwowych instytucji nadzorczych. Jest też w końcu sporo zwykłych prywatnych firm, które trzymają pieniądze w obligacjach, bo to bardzo płynny i duży rynek, na którym bez problemu można wymienić wielomilionowe kwoty w bardzo krótkim czasie. Wszystkie te podmioty wolałyby na obligacjach przy okazji także trochę zarobić, ale to nie jest najważniejszy powód, dla którego je kupują. To, że trochę stracą, nie zmieni ich zachowania.
Reklama
Istnieje także motyw spekulacyjny. Inwestycja w obligacje przynosi straty, kiedy cena zakupu jest wyższa niż kwota, którą dostaniemy przy wykupie plus odsetki, które będziemy dostawać po drodze. Nie można jednak wykluczyć, że ta wysoka cena na rynku może jeszcze bardziej wzrosnąć. A wtedy jednak uda nam się zarobić, pod warunkiem że nie będziemy trzymać obligacji aż do momentu wykupu i znajdziemy wcześniej kogoś, kto zapłaci nam więcej. Ci, którzy w to wierzą, także mogą kupować obligacje z dochodowością poniżej zera.
Mimo to obligacje z ujemną rentownością to zjawisko zaprzeczające fundamentalnej zasadzie ekonomii mówiącej o tym, że jeśli pożycza się pieniądze, to za jakiś czas trzeba oddać więcej. Aby to zjawisko mogło się pojawić, musi być spełnionych kilka warunków jednocześnie. Po pierwsze, nie może być inflacji, po drugie musi istnieć obawa, że gospodarka zmierza w stronę kryzysu (a więc nikt nie spodziewa się ożywienia, które zwykle podbija nieco inflację). Po trzecie, bank centralny trzyma oficjalne stopy procentowe na poziomie zerowym albo bardzo zbliżonym do zera (aby nie dopuścić do kryzysu i pobudzić gospodarkę, a przy okazji też inflację) i wiadomo, że szybko nie zmieni tej polityki. To, że właśnie teraz rentowność niemieckich 10-latek wróciła na poziom poniżej zera, to właśnie efekt niedawnej zmiany w nastawieniu Europejskiego Banku Centralnego, który wcześniej zamierzał podnosić stopy jeszcze w tym roku, ale właśnie się z tego zamiaru wycofał.
W Polsce ujemna rentowność obligacji nam nie grozi, bo NBP trzyma stopę procentową na poziomie 1,5 proc. i nie zamierza jej obniżać. Banki centralne Szwajcarii, Szwecji i strefy euro obniżyły swoje stopy do zera albo nawet poniżej i to dlatego właśnie tam mamy prawdziwy wysyp rządowych obligacji z ujemnymi rentownościami. I zapewne im bardziej rynek będzie się bać recesji i im bardziej na horyzoncie nie będzie widać inflacji, tym bardziej ujemne będą się one stawać. Wyciągnąć z tego Europę może jedynie prawdziwe ożywienie gospodarcze. Na to jednak w najbliższym czasie się nie zanosi.