Urząd Regulacji Energetyki wciąż analizuje podwyżki, o jakie zawnioskowali państwowi sprzedawcy prądu. Gdyby chcieli w całości przerzucić na klientów wzrost swoich kosztów, stawki za energię poszybowałyby w górę o 40 proc., a nasze rachunki o ok. 20 proc. W sumie to ponad 200 zł rocznie.

Reklama

Dobre informacje są takie, że opłaty za gaz wzrosną prawdopodobnie tylko o kilka procent. Cena benzyny powinna również utrzymać się na dotychczasowym poziomie, mimo że od stycznia zacznie obowiązywać nowa opłata paliwowa.

Pracownicy Urzędu Regulacji Energetyki mają przed nadchodzącymi świętami ręce pełne roboty. Trzeba przeanalizować i zatwierdzić wnioski taryfowe na energię elektryczną i gaz, które co do zasady powinny wejść w życie już od stycznia. Jak dowiedział się DGP, lada dzień dowiemy się, o ile zdrożeje gaz do kuchenek i ogrzewania domów. Zapłacimy za niego prawdopodobnie tylko o kilka procent więcej niż rok temu. To relatywnie niewiele, bo hurtowa cena gazu jest obecnie o ok. 1/3 wyższa niż na początku 2018 r., a wiele przedsiębiorstw i samorządów dostało oferty nawet o 50 proc. wyższe.
A jak z paliwami? W ostatnich tygodniach tanieją, bo sprzyja temu spadek cen ropy na światowych rynkach. Jak podaje BM Reflex, średnia cena benzyny Pb59 na krajowych stacjach to już 4,85 zł za litr. W gorszej sytuacji są kierowcy tankujący olej napędowy, za który trzeba płacić 5,13 zł, choć w niektórych miejscach, np. w Dolnośląskiem, i diesla da się zatankować za mniej niż 5 zł. Choć od stycznia wchodzi w życie nowa opłata emisyjna (10 gr/l), nie zaczniemy z dnia na dzień płacić na stacjach więcej. Dlaczego? Wygląda na to, że firmy paliwowe zdążyły już ukryć ten składnik w swoich wysokich ostatnio narzutach.
Na tym jednak kończą się dobre wieści dla polskich rodzin. Jeśli chodzi o przedświąteczny maraton cenowy, to na razie trudno powiedzieć, jak skończy się on w przypadku prądu. Wiadomo tyle, że gdyby firmy energetyczne chciały przełożyć na klientów cały wzrost swoich kosztów, ceny dla Kowalskich musiałyby wzrosnąć o ok. 20 proc. Przeciętny roczny rachunek dla gospodarstwa domowego za prąd wynosi obecnie ok. 1200 zł. Z tego ok. 40 proc. to koszt energii elektrycznej, a ok. 30 proc. – dystrybucji, czyli tego, czego podwyżkę w taryfie G dla odbiorców indywidualnych co roku akceptuje lub nie prezes URE. Jak pisaliśmy w DGP, państwowi sprzedawcy prądu zawnioskowali o ok. 30-proc. podwyżkę taryf za prąd i ok. 20-proc. za dystrybucję.
Reklama
Zakładając, że prezes URE zaakceptowałby bezwarunkowo wnioski energetyki (choć tak się raczej nie stanie), energia w rachunku w skali roku zdrożałaby o 150 zł, dystrybucja o 60 zł, a więc cały rachunek byłby wyższy o ok. 20 proc. Jednak należy się spodziewać, że prezes URE jak zwykle ostudzi zapał branży (już dziś nieoficjalnie wiemy, że chce skasować jej marżę), więc należy się spodziewać ok. 20-proc. podwyżki cen energii i ok. 10–15-proc. dystrybucji. Wtedy roczny rachunek zwiększy się o ok. 130–145 zł. Warto przypomnieć, że w ostatnich latach energia elektryczna w rachunkach w taryfie G taniała, z kolei cały rachunek za prąd w taryfie G w latach 2013–2017 wzrósł średnio o 18 zł.
Mimo zapowiedzi do przyszłorocznego rachunku za prąd nie dojdzie opłata za odnawialne źródła energii, która została już zawieszona na 2018 r. W przyszłym roku stawka również będzie zerowa, choć spodziewano się 8–9 zł/MWh sprzedanej energii, co w gospodarstwie domowym w skali roku oznaczałoby 16–18 zł dodatkowej opłaty.
Samorządowcy z niepokojem obserwują nie tylko to, co się dzieje z cenami w sektorze energetycznym, ale także w branży odpadowej. W wielu gminach po ostatnich przetargach na wywóz śmieci okazało się, że ceny zaoferowane przez firmy (często są to dotychczasowi wykonawcy) są o kilkadziesiąt procent wyższe niż dotąd.
To odbija się potem na stawkach opłat pobieranych od mieszkańców – zazwyczaj o kilka złotych, choć bywa, że więcej. Przykładowo w Rudzie Śląskiej urzędnicy chcieli, by mieszkańcy od przyszłego roku płacili 21,70 zł zamiast 14,50 zł od osoby za odbiór śmieci posegregowanych, a za niesegregowane – 43,40 zł zamiast 29 zł. Kwoty te zdumiały radnych, którzy nie zgodzili się na tak drastyczne podwyżki. W efekcie miasto ma dwie opcje: albo dołożyć do systemu śmieciowego kilkanaście milionów złotych z lokalnego budżetu (i zrezygnować z np. wydatków na inwestycje), albo próbować powtórzyć przetarg i liczyć, że wpłyną bardziej atrakcyjne oferty.
Galopujące ceny energii mogą się przełożyć na podwyżki w innych sferach, za które odpowiadają samorządy. Chodzi zwłaszcza o transport miejski czy regionalny. O podwyżkach wspominali już np. przedstawiciele Kolei Mazowieckich; jednorazowe bilety mogłyby zdrożeć o kilka złotych, a miesięczne o kilkadziesiąt. Istnieje też obawa, że więcej zaczniemy płacić za wodę. Energia elektryczna stanowi nawet 30 proc. całkowitej ceny dostarczania wody i odprowadzania ścieków. Nie można wykluczyć, że spółki wodociągowe masowo zaczną składać wnioski o zmiany taryf, zwłaszcza jeśli nie załapią się na rządowe rekompensaty w związku z rosnącymi cenami prądu.