KGHM cały czas mentalnie jest kombinatem, a musi się przekształcić w koncern – mówił nam w swoim ostatnim wywiadzie Radosław Domagalski-Łabędzki, który do soboty był szefem KGHM Polska Miedź. Spółka, nazywana Księstwem Lubińskim, to największy pracodawca na Dolnym Śląsku, a według ubiegłorocznego raportu Coface CEE 500 największych firm Europy Środkowo-Wschodniej to 15. przedsiębiorstwo w tym zestawieniu (a siódme w Polsce). Firma świętowała w 2017 r. 60-lecie odkrycia krajowych złóż miedzi i 20-lecie debiutu na GPW. Przedsiębiorstwo, które w ubiegłym roku miało ponad 16 mld zł przychodów, zmienia szefów jak rękawiczki: od momentu, gdy PiS wygrał wybory, jest już czwarty. W 2016 r. zwolniony został Herbert Wirth (prezes od 2009 r.), przez kilka miesięcy spółce szefował Krzysztof Skóra, a do 10 marca Domagalski-Łabędzki. Teraz p.o. prezesa jest dotychczasowy wiceprezes Rafał Pawełczak.
Kadrowe zawirowania w firmie pokazują, jak bardzo Polska Miedź jest przedmiotem politycznych rozgrywek. Jak mówił nam Domagalski-Łabędzki, by zapanować nad KGHM, trzeba być spoza Dolnego Śląska, bo siła przyzwyczajeń i zaszłości w Polskiej Miedzi jest duża. – Spółka jest daleko od Warszawy, więc nadzór nad nią nie jest tak mocny. Presja jest cały czas – mówił były już prezes. I dodawał: – To nie jest zdrowy model. Nie nadużywam słowa „układ”, ale gdy widzę zawyżanie kosztorysów i realizację miliardowych inwestycji przez spółki zależne pozostające bez kontroli, to coś jest nie tak – kwitował. Jego zdaniem specyficznym miejscem jest Huta Miedzi Głogów, gdzie podejmowano ostatnio wiele wątpliwych decyzji, które nazwał „układem hutniczym”. – Stwarza się atmosferę, że pod presją czasu niezbędne są inwestycje i decyzje na już, najlepiej z wolnej ręki, bez przetargu, co jest skrajnie niekorzystne dla spółki, a dobre dla lokalnych układów – tłumaczył.

Personalny kalejdoskop

Reklama
Karuzela kadrowa w księstwie kręci się w najlepsze. Na razie wymieniono szefostwo kopalni Lubin i prezesa spółki zależnej Metraco. Mówi się o kolejnych dymisjach. Do prokuratury, jak ustalił DGP, wpłynęło zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa na szkodę KGHM w Hucie Miedzi Głogów „przez osoby zobowiązane do zajmowania się sprawami majątkowymi i działalnością gospodarczą huty poprzez nadużycie udzielonych im uprawnień lub niedopełnienia obowiązków, co doprowadziło do szkody majątkowej o wielkich rozmiarach i narażenia pracownika na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia”. Chodzi o 100-tonowy spiek, który w październiku 2017 r. spadł na kocioł przy nowym piecu zawiesinowym, zatrzymując pracę huty na miesiąc. Tyle że po tym wypadku dyrekcja firmy została już wymieniona.
Tymczasem do siedziby PiS cały czas udają się pielgrzymki zwaśnionych frakcji tej partii próbujące podzielić skórę na niedźwiedziu. Czy wygra pochodzący z Wrocławia premier Mateusz Morawiecki? Czy wiceszef PiS z Dolnego Śląska Adam Lipiński? A może minister energii Krzysztof Tchórzewski, formalnie nadzorujący tę firmę (Skarb Państwa posiada niespełna 32 proc. akcji, ale ma tę złotą, a więc i głos decydujący)? A co na to wszystko Elżbieta Witek (szefowa gabinetu politycznego premier Beaty Szydło) i Anna Zalewska? Co prawda ta pierwsza nie jest już członkiem rządu, ta druga jednak na stanowisku ministra edukacji została – a obie reprezentują Dolny Śląsk.
Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, więc giełdę nazwisk lepiej odłożyć na bok, choć w konkursowym ogłoszeniu czytamy, że członkowie nowego zarządu firmy mają być bezpartyjni. Rozmowy z kandydatami na prezesa zaplanowano na 3 kwietnia, a z kandydatami na wiceprezesa ds. aktywów zagranicznych na 4 kwietnia – w minioną sobotę stanowisko to zwolnił Michał Jezioro, człowiek Domagalskiego.
W czwartek walne zgromadzenie miało dokonać zmian w radzie nadzorczej, ale została ogłoszona przerwa do 27 marca. Członkami rady nadzorczej Polskiej Miedzi są również związkowcy (mają trzech przedstawicieli na dziesięciu). – Oni też będą się bić o władzę i wpływy, bo kadencja rady nadzorczej, podobnie jak zarządu, upływa z końcem czerwca – mówi nasz rozmówca zbliżony do władz spółki.
Lecz choć w księstwie prezesi się zmieniają, to pewne rzeczy pozostają niezmienne. Firma przez lata wrosła w krajobraz Dolnego Śląska, który mimo jej wad widzi przede wszystkim zalety. Według danych tamtejszego Urzędu Marszałkowskiego spółka przekazuje rocznie do samorządu ponad 68 mln zł tylko z samego podatku CIT. Jest też jedyną w Polsce firmą, która płaci „podatek od niektórych kopalin”, a konkretnie miedzi i srebra – czyli produktów KGHM. A jak nie wiadomo, o co chodzi – chodzi o pieniądze. Każdy by chciał kontrolować firmę, która zasila budżet kwotą rzędu 1,5-1,8 mld zł rocznie. I choć była premier Beata Szydło obiecywała w kampanii zniesienie dodatkowego obciążenia wprowadzonego przez rząd PO-PSL, do dziś nic się w tej sprawie nie zmieniło.
Bez względu na to, która partia rządzi, panuje przekonanie, że jak się ma władzę w Polskiej Miedzi, to ma się ją także na Dolnym Śląsku. Nic bardziej mylnego – mówi DGP Robert Raczyński, prezydent Lubina od 2002 r. (wcześniej w latach 1900-1994).

K jak kłopot

Kadry to jedno. Ale dziś największym problemem spółki są inwestycje zagraniczne. Od 2010 r. na zakup swoich projektów poza Polską firma wydała ok. 9,5 mld zł (najwięcej, ok. 9 mld zł, kosztowała kanadyjska Quadra, czyli dzisiejszy KGHM International). Ale na swych zagranicznych aktywach dokonała już ponad 12 mld zł odpisów z tytułu utraty ich wartości (najwięcej na chilijskiej Sierra Gorda – w sumie ok. 7 mld zł). Nie radzi sobie też z projektem Ajax w Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie, gdzie od 8 lat nie poszła z projektem do przodu – wyjątkiem jest utrzymywane tam stado ok. 500 krów. Ich hodowla zgodnie z lokalnymi przepisami daje spółce korzyści podatkowe.
W Polsce potężnym obciążeniem jest najstarsza kopalnia KGHM, czyli Lubin, która nawet przy obecnych, wysokich cenach miedzi (ok. 7 tys. dol. za tonę) nie jest rentowna. Ale tu w grę wchodzą nie tylko koszty ekonomiczne, ale i społeczne. Bo jak zamknąć kopalnię i zwolnić górników, którzy spędzili tam pół życia? To nie Górny Śląsk, gdzie kopalń węgla kamiennego jest o wiele więcej i gdzie ludzi można przenieść do innego zakładu. Spółka twierdzi, że ma wyliczenia, z których wynika, że koszty zamknięcia kopalni, w której warunki wydobycia są coraz trudniejsze, a ruda miedzi coraz gorsza, są dużo większe niż straty, które ten zakład przynosi. Ale tych wyliczeń pokazać nie chce. Twierdzi, że nie ma sensu straszyć ludzi, skoro zamknięcie kopalni Lubin to ostateczność i doszłoby do tego tylko w skrajnie dramatycznej sytuacji.
Bez podatku miedziowego zakład byłby na plusie – denerwuje się Raczyński. I dodaje, że każdy problem KGHM to kłopot regionu. Dolny Śląsk bowiem aż za dobrze pamięta, jak w latach 90. XX w. zamknięto węglowe Zagłębie Wałbrzyskie. – Decyzja nie do końca była przemyślana, a bolesna pozostaje do dziś – ocenia Raczyński. – A Dolnego Śląska takiego jak dziś bez KGHM nie ma – podsumowuje.
– Spółka może być równocześnie dobrym pracodawcą dla regionu, dobrą inwestycją dla wszystkich akcjonariuszy i nowoczesną firmą. Nie ma sprzeczności między potrzebami regionu a celami biznesowymi i rozwojem technologicznym KGHM - przekonuje Herbert Wirth, szef Polskiej Miedzi w latach 2009-2016. – Tylko przedsiębiorstwo zdrowe biznesowo daje długoterminowe perspektywy zatrudnienia w regionie. Tylko firma, która wykorzystuje najnowsze technologie, tworzy bezpieczne miejsca pracy w górnictwie. A przecież nie chodzi o to, żeby ignorować cele biznesowe i postęp technologiczny, ryzykując przyszłość firmy i bezpieczeństwo pracowników. Trzeba dbać o stabilne i bezpieczne miejsca pracy dla górników – dodaje.

Babski comber

Mieszkańcy Dolnego Śląska jednocześnie kochają i nienawidzą KGHM. Tam każdy albo pracuje w jednej z trzech kopalń (Lubin, Polkowice-Sieroszowice zwane Sierpolem, Rudna) lub trzech hut (Huta Miedzi Legnica, Huta Miedzi Głogów I i Huta Miedzi Głogów II), albo w zakładzie przeróbczym, albo w którejś spółce-córce, albo przynajmniej jest kooperantem kombinatu. Dlatego bardzo trudno o jakiekolwiek zmiany. Pod każdym względem. Gdy przychodzi nowy szef i wymienia kadry – zyskuje więcej wrogów niż przyjaciół. A jeśli chciałby zmienić cokolwiek innego poza kadrami – robi się afera. Albo inaczej – gdy na horyzoncie pojawia się afera, muszą polecieć głowy.
Przykładem takich działań może być ubiegłoroczny babski comber z okazji Dnia Hutnika, czyli tradycyjna impreza dla kobiet. Na tę w Hucie Miedzi Głogów, gdzie motywem przewodnim miały być podróże, przyszły panie przebrane za stewardessy. Przyniosły niewielką makietę samolotu z napisem TU POLEWAJ. Impreza odbyła się 12 maja, ale dziwnym trafem zdjęcia z niej pojawiły się w sieci 10 czerwca – w „miesięcznicę smoleńską”. Ogólnonarodowa dyskusja o tym, czy to skandal, czy jednak prowokacja (a z naszych informacji wynika, że tak właśnie mogło być) trwała dłuższą chwilę, jednak dyrektor Huty Miedzi Głogów Andrzej Szydło (zbieżność nazwisk z wicepremier przypadkowa) stanowisko stracił natychmiast. – Zostałem zwolniony z firmy za „nieoszacowanie w prawidłowy sposób ryzyk związanych z możliwością naruszenia norm społecznych” – mówił nam w styczniu Szydło.
Nasi rozmówcy na Dolnym Śląsku twierdzili z kolei niedawno, że Domagalskiemu-Łabędzkiemu do obrony prezesury może nie wystarczyć sponsorowanie przez KGHM niedawnego toruńskiego koncertu zatytułowanego „Szlakiem Ikara”, na którym usłyszeć można było piosenki nawiązujące do katastrofy prezydenckiego Tupolewa w Smoleńsku w 2010 r. (m.in. „Wrak stalowy”, „Jakie są fakty, jakie przyczyny”). Okazało się, że mieli rację. Jednak problemy z PR to jedno. Z drugiej strony trzeba też łagodzić spory wśród mieszkańców okolicznych miejscowości. Nie każdy patrzy na działalność huty łaskawym okiem.

W starciu z gigantem

Truciciel, mafia, układ – to tylko niektóre z określeń, które padają z ust zagorzałych wrogów Huty Miedzi Głogów. A takich ma sporo. Choć czują się tak, jakby rzucali wyzwanie olbrzymowi. – To mała społeczność. Każdy każdego zna albo chodził z nim do szkoły, albo mają dzieci w przedszkolu, a ktoś jest zięciem albo teściem kogoś. Nie jest łatwo w takim środowisku mieć inne zdanie – mówi jeden z mieszkańców Głogowa.
Główny powód niechęci do księstwa to oczywiście zanieczyszczenia. To, że huta wypuszcza w powietrze całą tablicę Mendelejewa, przyznają nawet zarządzający koncernem. – Coś za coś. Nie da się prowadzić takiej działalności bez ingerencji w środowisko – mówią przedstawiciele zakładu, który wygrał kolejną sądową batalię w tej sprawie (wtorkowy wyrok WSA w Warszawie jest nieprawomocny). Jednak ci, którzy walczą z koncernem, mówią, że jego kierownictwo robi wszystko – ale żeby ukryć, jak bardzo szkodzą zdrowiu mieszkańców.
Grzegorz Woźniak wyjechał za granicę. Nie zniósł bezsilności w walce z gigantem, ale też uciekł przed chorobami, za które – jego zdaniem – odpowiada Huta Miedzi Głogów. – Od momentu, gdy cała moja rodzina zachorowała na niedoczynność tarczycy, a jedna osoba zaczęła cierpieć na zaburzenia nadnercza, zacząłem się zastanawiać, co się dzieje – opowiada. On urodził się w Głogowie, a w 2003 r. sprowadził tu żonę. – W pewnym momencie wszyscy zaczęliśmy się źle czuć. Zrobiliśmy badania krwi, okazało się, że mamy niedoczynność tarczycy. Nie dawało mi spokoju, że w tym samym czasie wszyscy mamy podobny problem, więc zacząłem bawić się w detektywa – mówi. – Wiedziałem, że powietrze jest zanieczyszczone, ale brałem pod uwagę wyziewy z szybu św. Jakuba w Polkowicach-Sieroszowicach. Ale dopiero po publikacji wyników przez Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska w 2013 r. stało się dla mnie jasne, że chodzi o hutę i arsen – dodaje. Ostatecznie złożył zawiadomienie do prokuratury. Nawet trzykrotnie. I trzykrotnie sprawę umarzano.
Prokuratura argumentowała, że nie można udowodnić, że za wysokie stężenia arsenu w powietrzu odpowiedzialna jest huta, więc tym bardziej nie można obarczać jej odpowiedzialnością za pogarszający się stan zdrowia rodziny Woźniaków.
Grzegorz Woźniak przyznaje, że nie wytrzymał presji i w końcu wyjechał z kraju. – Co chwilę miałem kontrole w pracy, dostawałem pogróżki i dobre rady, żebym dał sobie spokój – wylicza. Jego zdaniem koronnym dowodem na winę huty KGHM jest to, że jego żonie po wyjeździe z łatwością udało się wyleczyć niedoczynność tarczycy.

Choroba brudnych rąk

Oskarżenia wobec KGHM o trucie ciągną się już od lat, a największy oddźwięk miała sprawa tzw. ołowianych dzieci. W 2010 r. Fundacja na Rzecz Dzieci Zagłębia Miedziowego w Legnicy ogłosiła, że wiele z przebadanych przez nią dzieci z gminy Żukowice cierpi na ołowicę. Ze 181 dzieci z trzech szkół w wioskach położonych w niewielkiej odległości od huty KGHM – 79 miało podwyższony poziom ołowiu. Tymczasem, jak przekonywali, zgodnie z zasadami epidemiologii, jeśli problem dotyka 5 proc. populacji, to powinna być ona objęta badaniami, leczeniem i profilaktyką.
O tym problemie DGP pisał już osiem lat temu. U jednego z chłopców, 11-letniego wówczas Norberta, wykryto raka tuż po narodzinach. Choć guza zoperowano, chłopiec był cały czas przemęczony, bolała go głowa. Podczas badań stwierdzono, że poziom ołowiu w powietrzu przekracza 18 mcg. Jednak cała sprawa rozbiła się o to, jaka tak naprawdę jest dopuszczalna norma Pb. Opinie były podzielone – według WHO to 10 mcg. Ale są naukowcy, którzy uważają, że już wynik wyższy niż 5 mcg jest niebezpieczny. Jak argumentował profesor Alan Emond w brytyjskim piśmie naukowym „Archives of Diseases in Childhood”, nawet niewielkie dawki ołowiu niszczą ośrodkowy układ nerwowy u dzieci i znacznie upośledzają ich możliwości intelektualne.
Normy to jedno, pozostała kwestia, kto jest winny. Rodzice Norberta nie mieli wątpliwości, że to Huta Miedzi Głogów. Firma przekonywała, że to nieprawda, bo podobnie jak w przypadku Grzegorza Woźniaka nie ma żadnych dowodów, że za zły stan zdrowia odpowiada huta. A powód choroby? Zdaniem KGHM brak przestrzegania zasad higieny przez dzieci. A przede wszystkim nie dość częste mycie rąk. Pojawiły się też argumenty, że dzieciaki bawią się ołowianymi żołnierzykami.
KGHM zobowiązał się jednak do badania dzieci – sprawdził stan zdrowia 4,5 tys. zamieszkałych na tych terenach. Dziś mówi, że problemu nie ma. Nie wykryto poważnych przekroczeń ołowiu. Jednak huta sfinansowała turnusy zdrowotne dzieciom, dodatkowe środki otrzymała także Fundacja, która prowadziła badania.

A jak arsen

Teraz o KGHM znowu stało się głośno z powodu arsenu. Od 2013 r. UE wymaga badania stężenia tego pierwiastka w powietrzu. I nagle okazało się, że Głogów jest czerwonym punktem na mapie Europy – jako jedno z pięciu miejsc na kontynencie (z 400 badanych miast w 40 krajach), gdzie wyniki jego stężeń są maksymalnie wysokie. Z raportu „Air quality in Europe – 2016” Europejskiej Agencji Środowiska wynikało, że zwiększone stężenie arsenu było wykryte w trzech miejscowościach w Belgii, w jednej w Finlandii oraz w trzech w Polsce. Przekroczenia sięgają nawet kilkuset procent – norma wyznaczona przez UE wynosi 6 ng/m sześc., a w Głogowie wynosiła w 2013 r. – 16,0 ng/m sześc., a w 2017 r. – już 30,2 ng/m sześc.
KGHM mówi: to nie my (spółka bierze na siebie 30 proc. odpowiedzialności za emisję, ale nie przekraczanie norm – potwierdza dolnośląski Urząd Marszałkowski). Skąd zatem zanieczyszczenia? Nie wiadomo. Sprawa również trafiła do prokuratury w 2015 r.: skargę na możliwość fałszowania wyników przez Hutę złożył jeden z głogowskich radnych. Wskazywał, że dziwne jest, iż Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska wykazuje, że arsenu jest w powietrzu zdecydowanie za dużo, a huta, która ten arsen emituje cały czas, wskazuje, że nie przekracza norm. Sprawę umorzono, choć prokuratura pisała, że sposoby wykonywania pomiarów przez pracowników huty są dyskusyjne i mogą „być podstawą do zakwestionowania wyników podawanych przez KGHM”.
Miasto Głogów przy wsparciu KGHM sfinansowało badania mieszkańców. Tym razem sprawdzano, czy zbyt duże stężenie arsenu w powietrzu przekłada się na ich zdrowie. Wyniki wzbudzają niepokój – w grupie niemal tysiąca dorosłych ponad 27 proc. miało przekroczone stężenie arsenu, w grupie prawie tysiąca dzieci – było ich ok. 14 proc.
Teraz trwają analizy, czy to szkodliwy typ arsenu, czy może jednak nieszkodliwy (np. występujący w jedzeniu). Wyniki pod koniec 2018 r.

Rolnicy kontra huta

Wojnę z KGHM od lat toczą także głogowscy rolnicy ze Stowarzyszenia Pro-Natura. Ich zdaniem, choć od lat wiadomo, że powietrze jest skażone, nikt nie chce zbadać, jaki to ma wpływ na zdrowie mieszkańców, a przede wszystkim, czy i jak skażone są produkty rolne z tego terenu oraz gdzie jest źródło skażeń. Pro-Natura uważa, że nie ma żadnych zapisów obligujących KGHM do poddania się rzetelnej, zewnętrznej ocenie, jeżeli chodzi o wpływ nowych instalacji na środowisko i ich szkodliwości dla zdrowia mieszkańców. Sprawa (zresztą po raz kolejny udało im się wygrać) trafiła do sądu. We wtorek w WSA w Warszawie skarga została oddalona. A KGHM udowadnia, że montuje nowe piece. I będzie czyściej.
Jak mówią mieszkańcy: z gigantem nie wygrasz. Chyba, że znalazłaby się rodzima Erin Brockovich (jej zaangażowanie doprowadziło do wygrania sprawy ze spółką z grupy Pacific Gas and Electric i wypłacenia ofiarom największego w historii USA odszkodowania związanego z zatruciem środowiska – 333 mln dol. dla 600 rodzin). Na razie takiej nie ma. Albo, jak twierdzi Huta, nie ma, bo kombinat jest czysty jak łza.
Jak więc śpiewał Grzegorz Ciechowski z zespołem Republika - kombinat pracuje, to nie ulega wątpliwości. Podobnie jak to, że buduje. Ale czy oddycha?