Lubią uchodzić za nowoczesnych, a na pewno na nowoczesnych wyglądać (te garnitury, te zegarki!). W reklamach swoich usług dają nam do zrozumienia, że są bezinteresownymi dobrodziejami. Oferują nam – tak twierdzą – bardzo korzystnie oprocentowane pożyczki, a nasze depozyty na ich kontach są całkowicie bezpieczne. Tak naprawdę jednak mentalność bankierów przypomina krótkowzroczną mentalność taksówkarską. Tak jak korporacyjni taksówkarze zwalczają konkurencyjnego Ubera, tak bankierzy chcą zwalczać inny przejaw rewolucji technologicznej. Kryptowaluty.
Podczas niedawnego posiedzenia sejmowej Komisji Finansów Publicznych prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz sugerował zakaz inwestowania w kryptowaluty. Uzasadniał ten postulat w stylu taksówkarskim, czyli przewrotnym – dbałością o interes klientów.
– Gdyby się okazało, że sytuacja idzie w złym kierunku i może doprowadzić do wielomilionowych strat naszych obywateli (...), należałoby się zastanowić nad wprowadzeniem zakazu funkcjonowania tego typu instytucji na rynku finansowym – mówił prezes ZBP.
Reklama
W porządku – niektórzy traktują bitcoin jak aktywo inwestycjne, na czym mogą stracić. Jednak każda inwestycja naraża na straty. Ci, którzy kupują bitcoin, chcąc po prostu zarobić, ryzykują. Wartość bitcoina, którego kurs bije rekordy (w minionym tygodniu przekraczał 15 tys. dol.), może być faktycznie zawyżona i pęknąć w końcu niczym bańka. Ta słabość dotyczy jednak właściwie wszystkich walut. Każda bywa traktowana jak aktywo inwestycyjne i może stać się przedmiotem ataku spekulacyjnego. Nawet funt brytyjski stał się nim swego czasu. Atakującym był niejaki George Soros i zarobił na tym okrągły miliard dolarów.
Prawdziwy powód oporu bankierów wobec kryptowalut wyłożył kilka dni temu Randal K. Quarles, nominowany przez Donalda Trumpa do Rady Dyrektorów amerykańskiego banku centralnego. Stwierdził on, że kryptowaluty stanowią zagrożenie dla systemu pieniężnego i finansowego, są niewarte zaufania, niestabilne, nie mają oparcia w „żadnym zewnętrznym aktywie”, nie mają więc żadnej „wewnętrznej wartości”.
Tyle że to samo można by powiedzieć o każdej innej współczesnej walucie. Takim dolarze na przykład. Od 50 już lat nie ma on oparcia w złocie ani w żadnym innym namacalnym aktywie, funkcjonuje dzięki nakazowemu politycznemu „niech się stanie” i nieustannie traci siłę nabywczą. „Wartości wewnętrznej” też nie ma.
Istnieje jednak jedna zasadnicza różnica między kryptowalutami a dolarem, złotym czy juanem. Te pierwsze nie podlegają kontroli żadnego rządu i wpływom banku centralnego. Nie można ich „dodrukować”, by spłacać długi skarbowe. Strażnikiem ich podaży jest zupełnie apolityczny algorytm, wedle którego zostały zaprogramowane, a gwarantem bezpiecznego funkcjonowania jest technologia rozproszonego rejestru księgowego (jedną z jej form jest słynny blockchain, na którym opiera się bitcoin). Kryptowaluty nie tylko eliminują – oczywiście jeszcze tylko potencjalnie – konieczność istnienia banków centralnych oraz redukują wpływ rządu na rynek, lecz także eliminują, a przynajmniej w dużym stopniu ograniczają konieczność istnienia pośredników na rynku. A tak się składa, że pośrednikami w płatnościach są właśnie banki. Prezes Pietraszkiewicz jest świadomy zatem, że sytuacja faktycznie „idzie w złym kierunku” i za jakiś czas być może okaże się, że Związek Banków Polskich nie będzie miał kogo wiązać, bo banków zwyczajnie nie będzie. Czy postulat zakazu kryptowalut to głos instynktu samozachowawczego?
Nie. Bankierzy wcale nie muszą protestować przeciw kryptowalutom – podobnie jak taksówkarze nie muszą protestować przeciw Uberowi. Mogliby postarać się zrozumieć, skąd kryptowaluty się wzięły, i zapewne doszliby do wniosku, że skoro powstały na wolnym rynku, to mają jakąś funkcję – np. są odpowiedzią na niedostatki obecnego systemu pieniężnego i bankowego. Wystarczyłoby te niedostatki zidentyfikować i naprawić, jednocześnie otwierając się na nowe technologie. Jednak nie wybiórczo – czyli nie tak jak sugeruje Pietraszkiewicz, który chce kryptowalut zakazać, ale już blockchain zaadaptować na użytek banków; a całościowo, tj. poprzez zarówno przejęcie części nowych rozwiązań, jak i poddanie się sile zewnętrznej cyfrowej konkurencji.
Bankierzy musieliby znów zamienić się w kapitalistów i wyjść z tej swojej „strefy komfortu”, w której ich walka o klienta sprowadza się do wymyślania finezyjnych sposobów na zdarcie z niego skóry. Czy tego chcą? Jak podkreśla Brett King, australijski futurolog, przedsiębiorca finansowy i znawca nowych technologii, bankierzy są szczególnie oporni wszelkim zmianom i nie nadążają za rewolucją cyfrową. Gdy zaś na szali jest ich własny interes, jakość usług mają w poważaniu. King za przykład podaje amerykańskie banki, które wciąż opierają się wprowadzeniu natychmiastowych przelewów (a natychmiastowość to jedna z przewag konkurencyjnych kryptowalut), bo wielki biznes robią wciąż na staroświeckich czekach. – Bill Gates podkreśla, że ludzie potrzebują bankowości, a nie banków, i ma rację. Bankierzy muszą to zrozumieć. Nie mogą walczyć z cyfrowym postępem. Nie da się wyłączyć internetu, a to właśnie musiałoby się stać, by faktycznie zdelegalizować kryptowaluty – zauważa King.
Jest jednak światełko w tunelu. Christine Lagarde, szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w jednym z ostatnich wystapień zachęcała polityków, bankierów centralnych, bankierów komercyjnych i inwestorów nowych technologii do wspólnych rozmów. Najwyraźniej wierzy, że to nie zakazy są odpowiedzią na wyzwania stawiane przez rynek tradycyjnym instytucjom.