- Rozumiem, że promocja jest promocją, że rządzi się swoimi prawami, że to, co na półkach jest naprawdę atrakcyjne cenowo, ale to, co działo się w niektórych drogeriach przeszło ludzkie pojęcie – mówi Anna, pracownica jednego z Rossmannów.
To właśnie tam do końca ubiegłego tygodnia można było skorzystać z jednej z licznych promocji, jakie organizuje ta sieć drogerii. W ramach akcji kosmetyki do makijażu twarzy oraz produkty do pielęgnacji paznokci można było kupić za połowę ceny. I tak te, które były już przecenione były tańsze o 49 proc., a posiadacze specjalnej aplikacji mogli skorzystać z 55 proc. obniżki.
Tłum koczuje od świtu
Jak opowiada Anna, w wielu punktach w Polsce tłumy chętnych stały już od bladego świtu, ale były też takie gdzie na promocje nikt się nie skusił. – Od koleżanki, która pracuje w punkcie w Radomiu słyszałam, że dosyć liczny tłum, gdy dziewczyny tylko otworzyły drzwi, prawie je staranował. Kobiety nie patrzyły na to, że biegnąc do miejsca gdzie znajduje się tzw. kolorówka, zrzucają po drodze inne kosmetyki i dokładają nam sporo pracy. Mało, kto zechce coś po sobie posprzątać – mówi.
Z jej relacji wynika, że gdy tylko klientki dopadną promocyjnych produktów, zaczyna się wypróbowywanie nie tylko przeznaczonych do tego testerów, ale i pełnych produktów, które są w sprzedaży. - Standardem jest, że po kilku godzinach promocji znajdujemy zużyte do połowy szminki, czy fluid, upaćkane gąbki albo pędzelki, czy potłuczone albo połamane opakowania – opowiada.
Pani "dobra rada"
To jednak, jak przyznaje, tylko początek dziwnych zachowań klientek. Dalsze, które wraz z koleżankami ironicznie nazywa „wojną podjazdową”, czasem są po prostu śmieszne, a czasem wręcz przerażające. – Klientki potrafią wypychać się nawzajem z kolejek, wyrywać sobie kosmetyki, ale są też takie, które stosują bardziej sprytną i wysublimowaną strategię. W moim osobistym rankingu zdecydowanie wygrywa pani, która nie chcąc żeby jej konkurentka nabyła ten sam kolor pomadki, wdała się z nią w długą dyskusję, podczas której wyjaśniła jej, że tylko niektórym blondynkom ta barwa świetnie pasuje do koloru włosów, ale jej blond zdecydowanie nie jest tym kolorem – wspomina Anna.
"Najazd Hunów na miejską drogerię"
O dziwnych zachowaniach klientów podczas promocji piszą w sieci również internauci. Choć niektórym nie mieści się w głowie to, że można bić się o puder, czy lakier do paznokci, wielu było świadkiem sklepowych bitew. "Klientela na promocji niezawodna jak zawsze, otwarte produkty, tradycyjnie do połowy zużyte. Najazd Hunów na miejską drogerię"; "Mity nie mity, moja mama doświadczyła tłumu gimnazjalistek modlących się do tych kosmetyków"; "Test z kultury i dobrego wychowania byłby niezawodny" – piszą ironicznie niektórzy. Podobnego, co oni zdania jest pani Monika, która odwiedziła drogerię w Kielcach. – Musiałam mieć naprawdę ogromne z wrażenia oczy, gdy zobaczyłam jak jedna pani w trakcie walki o pomadkę, po prostu ją odgryzła żeby nie dać za wygraną. Nie wiem, czy wypluła przy kasie i kazała sobie policzyć, czy wyniosła ją w ten sposób ze sklepu. Myślę, że musiała być z siebie naprawdę "dumna" - ironizuje pani Monika.
Do podobnych sytuacji dochodziło, gdy dyskonty takie jak Lidl, czy Biedronka oferowały zimowe buty dla dzieci w promocyjnych cenach, odzież do biegania, czy gramofony. Te ostatnie były bardzo deficytowym towarem, bo w sklepach, do których dotarły, można było znaleźć jedynie dwie, góra trzy sztuki. – Zawsze zastanawia mnie to, że kiedy już szał promocji minie i zostają resztki, zdarza się znaleźć dwa buty w różnych rozmiarach. Czyżby komuś potrzebny był tylko prawy? – zastanawia się pani Marzena. Już niebawem walka o promocje w drogeriach Rossmanna może się powtórzyć, a może nawet przybrać na sile. W Czarny Piątek, który w tym roku przypada 24 listopada, sieć ma oferować promocję 1+1 gratis na zakup dowolnych perfum. – Już obmyślamy grafik dyżurów w tej części naszego sklepu, bo jak nic butelki będą fruwały, a my będziemy się starały skutecznie je ratować – mówi z przekąsem Anna.
"Ludzkość ma to w genach"
Co sprawia, że nie tylko, co jest w pewnym sensie jasne, chętnie korzystamy z promocji, ale wręcz tak szalejemy na ich punkcie, że się o nie bijemy? – Ludzkość ma to w genach – śmieje się Wojciech Walczak, ekspert ds. marketingu Melting Pot. Tłumaczy, że w Polakach zarówno tych ze starszego, jak i młodszego pokolenia, obecny jest syndrom pustych półek z epoki PRL-u. – Może ci najmłodsi tego nie doświadczyli, ale jeśli te wszystkie dobra jak kosmetyki, torby, czy inne fajne rzeczy są dostępne za połowę ceny, to tylko przysłowiowy "głupi" by się nie skusił. Nie żyjemy w próżni, ludzie są tylko ludźmi, a korzyść jest jak wiadomo obopólna. My dostajemy coś za pół ceny, a w sklepie zwiększają się obroty – tłumaczy.
Zwraca uwagę, że działa tu wiele mechanizmów psychologii marketingu. – Po pierwsze psychologia tłumu, Skoro inni kupują, to ja też. Po drugie, jeśli nawet nie kupię niczego z promocji, to jest duża szansa, że zrobię w tym sklepie dodatkowe zakupy. Po trzecie i skorzystam z promocji, i zrobię zakupy. Trzeba też pamiętać, że nie tylko polskich konsumentów ogarnia szał promocji. W Niemczech, czy w USA wygląda to czasem dużo gorzej. U nas są to tylko niewinne przepychanki, tam wręcz bitwy o sukienki, sprzęt, czy inne dobra – wyjaśnia.
Przykładem tego, o czym mówi, może być promocja na wino, którą zorganizował brytyjski Lidl pod koniec sierpnia tego roku. Według świadków pod Lidlem w Essex koczowało około 600 osób, a z relacji klientów wynikało, że przeceniony towar znikał z półek już średnio 5 minut po otwarciu. W sieci pojawiły się też informacje, jakoby w wyniku walk w brytyjskim Lidlu rannych zostało 17 osób, zaś kolejne 5 musiało zostać zatrzymane do wyjaśnienia. Doniesień tych nie potwierdziły jednak oficjalnie brytyjskie służby.
Sprytny jak Polak
Poza klientkami, które za wszelką cenę chcą zdobyć upragniony produkt, w tłumie oczekujących na promocję bardzo często trafiają się osoby, które na tych promocjach po prostu chcą zarobić. To one jako pierwsze wykupują większość najlepszych promocyjnych rarytasów. – Kiedy zamykała się perfumeria Douglas na warszawskiej Chmielnej razem ze mną zakupy na obowiązujących tam promocjach robił mężczyzna, który w swoim koszyku miał chyba ze 20 pudełek perfum takich marek jak Chanel, Kenzo, czy Dior. Zapytany przez ekspedientkę, czy to na "handelek" bił się w pierś i zapewniał, że to córki i żona tyle zużywają, a on chciał im zrobić niespodziankę – opowiada pani Anita. O tym, że towar z sieciówek często trafia do prywatnych przedsiębiorców, którzy sprzedają go w sieci albo w swoich sklepikach, opowiada również pani Kasia z Pepco. – W naszej ofercie były modne tiulowe spódnice, które kosztowały ok. 40 złotych. Cena dobra, materiał i wykonanie też super. Przyszła pani i za jednym zamachem kupiła sześć. Niepytana tłumaczyła, że to dla jej kilku córek. Kilka dni później trafiłam na jednym z bazarów, trafiłam na jej punkt z ciuchami. Okazało się, że "nasze" spódnice mają wycięte metki, podoszywane kokardki, koraliki, a dzięki tym ozdobom w górę poszła także ich cena i wynosi 130 złotych – mówi.
O tym, że Polacy są "handlowymi spryciarzami" przekonany jest też Walczak. – Jak to się dzieje, że Ikea ma zasięg ogólnopolski, choć jej sklepy nie znajdują się w każdym mieście? Bo istnieje Allegro. Podobnie jest z Zarą, czy H&M oraz innymi produktami, które właśnie pochodzą z takich promocji. W naszym kraju wykształcił się już segment zawodowych handlowców, którzy żyją z tego, że kupują rzeczy na promocjach, po czym sprzedają je z całkiem dobrym zyskiem. Wypełniają w ten sposób pewną lukę handlową, bo docierają swoimi "usługami" tam gdzie tych produktów nie ma. Wciąż jednak stanowią 10 proc. polskiego społeczeństwa, które czeka aż te promocyjne drzwi się otworzą – tłumaczy.