Po trzech latach okazuje się, że mimo animozji politycznych handel się odrodził. Do poziomów niemal sprzed aneksji ukraińskiego półwyspu. Polakom co prawda nie udało się znaleźć nowych rynków. Jednak zarówno nasi eksporterzy, jak i rosyjscy odbiorcy zaakceptowali pewną fikcję: każdy wie, że jabłka na „białoruskich papierach” są polskie. Handel po prostu wyprzedził politykę.
Rok przed wprowadzeniem sankcji do Rosji trafiało aż 55 proc. (676 tys. ton) całego naszego eksportu jabłek, co stanowiło 22 proc. produkcji tych owoców w Polsce – wynika z danych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Rosyjski szlaban sprawił, że eksport skurczył się do 946 tys. ton w 2015 r. z ponad 1,2 mln ton w 2013 r. W roku ubiegłym eksport owoców był tylko o 137 tys. ton mniejszy niż w roku poprzedzającym embargo.
Oznacza to, że zamknięcie rynku rosyjskiego dla 676 tys. ton jabłek zostało już zrekompensowane w wysokości 539 tys. ton poprzez ich sprzedaż w innych państwach. Była to zasługa głównie Białorusi. Eksport jabłek do tego kraju wzrósł od 2013 r. aż trzyipółkrotnie ze 145 tys. ton do 514 tys. ton w roku ubiegłym. Tak duży wzrost może wskazywać, że polskie jabłka trafiają znów masowo na rosyjski rynek, ale z Białorusi.
Reklama
Rosjanie oficjalnie zakazują swoim przedsiębiorcom importu jabłek z Polski, ale je kupują przez pośredników z innych krajów, ponieważ nie mogą się bez nich obejść. – Głównie dlatego, że w większości rosyjskie owoce pochodzą z małych gospodarstw i przydomowych ogródków oraz działek. Nie trafiają więc na ogół do dużych sieci handlowych, którym brakuje tych owoców – ocenia Jakub Olipra, ekonomista Credit Agricole. Dodaje, że Rosjanie mają też niewystarczającą infrastrukturę do przechowywania i transportu owoców. W efekcie mają ich dużo w czasie zbiorów, ale nie wystarcza ich poza sezonem. W pewnym sensie są skazani na Polskę.