Sejm nie musiał uchwalać ustawy budżetowej na 2017 r. już w miniony piątek. Parlamentarzystów nie goniły żadne terminy – dopiero nieuchwalenie ustawy do końca stycznia skutkowałoby możliwością rozwiązania Sejmu przez prezydenta. Przyjęcie przepisów w piątek nie świadczyłoby też o wyjątkowej szybkości pracy Sejmu. Dla porównania: budżet na 2013 r. został przyjęty przez Sejm 12 grudnia 2012 r. (po poprawkach Senatu prace nad ustawą zakończono pod koniec stycznia 2013 r.). Brak uchwalonej ustawy nie oznacza, że nie wiadomo, jak wydawać pieniądze z państwowej kasy. W takiej sytuacji rząd opiera się na własnym projekcie budżetu. Nie ma więc mowy o tym, że nieznana byłaby np. wartość limitu wydatków i deficytu.
Teraz jednak politycy i prawnicy będą musieli rozstrzygnąć, czy ustawa uchwalona praktycznie bez udziału opozycji, która pozostawała w sali plenarnej Sejmu, będzie obowiązywać czy też nie. Pojawia się więc element niepewności. Związany głównie z różnicami między projektem wniesionym przez rząd a dokumentem przyjętym głosami posłów Prawa i Sprawiedliwości. Różnice nie są duże. Dla konkretnych dysponentów publicznych środków jednak mogą być dość istotne. Niewykluczone, że na rozstrzygnięcie trzeba będzie poczekać. Nie powinno być to jednak dużym problemem.
W najbliższym czasie istotniejsze będzie to, czy sejmowy kryzys będzie miał przełożenie na sytuację na rynkach finansowych: co będzie się działo ze złotym, jaka będzie rentowność obligacji, co z cenami akcji. Tu zaś o odpowiedzi nie jest łatwo.
Reklama
Można się spodziewać, że na początek polskie aktywa stracą nieco na wartości. Powód? Większa niepewność. Dotycząca jednak nie tyle budżetu na przyszły rok, ile polityki. Zagraniczni inwestorzy będą szukać odpowiedzi głównie na pytania dotyczące przyszłości większości rządowej. Czy nie będzie chętnych do opuszczenia Prawa i Sprawiedliwości? Jak zamieszanie wokół działania Sejmu odbije się na notowaniach poszczególnych partii? Jakie jest prawdopodobieństwo przedterminowych wyborów? Jeśli w PiS nie będzie dysydentów, jeśli pierwsze sondaże pokażą, że pieniądze z programu "Rodzina 500 plus" są ważniejsze od wiadomości z Wiejskiej, jeśli nikt nie będzie wspominał o rozwiązaniu Sejmu, to i nie ma podstaw do tego, by spodziewać się dużych ruchów cen na rynku walutowym czy giełdowym.
Na marginesie: nawet wyraźniejsze osłabienie naszej waluty na koniec roku rządowi w pewien sposób mogłoby być na rękę. Wprawdzie prowadziłoby do podniesienia złotowej wartości zadłużenia zagranicznego (więcej do spłacenia mieliby też posiadacze kredytów walutowych), ale jednocześnie im słabszy złoty, tym większa – w przeliczeniu – wartość rezerw walutowych Narodowego Banku Polskiego. A więc i większy zysk banku centralnego (niedawno analitycy szacowali jego wysokość na ponad 10 mld zł). 95 proc. wypracowanej przez NBP kwoty zasila w kolejnym roku budżet państwa.
Negatywny wpływ na wycenę polskich aktywów mogłaby mieć zdecydowana reakcja agencji ratingowych. Cięcie oceny wiarygodności kredytowej byłoby wyraźnym sygnałem, że ryzyko inwestowania w naszym kraju rośnie. Czy jednak takiej reakcji można się rychło spodziewać? Agencja Standard & Poor’s pośrednio udzieliła odpowiedzi kilka tygodni temu – aktualizując rating Polski. Gdy w styczniu go obniżała, uzasadniała to niepokojem wokół ładu instytucjonalnego. Ostatnio jednak okazało się, że S&P niepokoił się przede wszystkim o losy banku centralnego. Skoro analitycy nie dostrzegli prób ograniczenia jego niezależności (powołanie prezesa blisko związanego z PiS i większości członków Rady Polityki Pieniężnej nie wzbudziło obaw), to pojawiła się nawet możliwość podniesienia perspektywy ratingu z negatywnej na neutralną (oznacza to, że wcześniej sugerowano, że możliwa jest dalsza obniżka, teraz należy się spodziewać raczej utrzymania obecnej oceny).
To wszystko nie zmienia jednak faktu, że jeśli przyjmiemy kurs walutowy za przybliżenie stanu gospodarki, to i bez reakcji na weekendowe wydarzenia na Wiejskiej nie mamy się czym pochwalić. Wyliczany przez Bank Rozliczeń Międzynarodowych realny efektywny kurs złotego był w listopadzie na poziomach zbliżonych do tych, jakie wcześniej widzieliśmy w lutym 2009 r. (najgorszy okres kryzysu finansowego) czy w połowie 2004 r., czyli tuż po wejściu do Unii Europejskiej. Inaczej mówiąc – z perspektywy walutowej to, co zarobiliśmy od akcesji do UE, zostało utracone. Osłabienie to nie jest związane wyłącznie z rządami Prawa i Sprawiedliwości. Stopniowa deprecjacja trwa od połowy 2014 r.
Złoty traci na wartości, chociaż naszej gospodarce trudno zarzucić brak równowagi: inflacji (zmiany cen w skali roku) nie doświadczyliśmy od dwóch i pół roku, nie mamy też problemów z deficytem handlowym i na rachunku obrotów bieżących bilansu płatniczego. Równocześnie jednak wzrost gospodarczy spowalnia. Korzystny wpływ na wydatki konsumentów ze strony programu "Rodzina 500 plus" jest niwelowany przez spadek inwestycji. Ekonomiści liczą na to, że niekorzystna tendencja w inwestycjach zacznie się odwracać w II kw. przyszłego roku. Ale też zwracają uwagę, że w długim terminie potencjał wzrostu naszej gospodarki nie rośnie. I chociaż deklarowanym przez rząd celem jest podniesienie tego potencjału, nie brak działań idących w przeciwną stronę, jak obniżka wieku emerytalnego (dziś ustawę w tej sprawie ma podpisać prezydent Andrzej Duda). Samo zamieszanie w Sejmie z ostatnich dni bezpośredniego wpływu na potencjał rozwoju naszej gospodarki mieć nie będzie. O wpływie pośrednim przekonamy się dopiero za jakiś czas.