Samuraj i rycerz Jedi, rozpościerający nad dłużnikiem anielskie skrzydła to pan? Według mnie tak działa mechanizm niwelowania dysonansu poznawczego i pisząc w ten sposób o windykatorach w swojej książce, chciał pan poprawić nastrój sobie i młodym adeptom zawodu.
Windykator ma więcej wspólnego ze szlachetnymi wojownikami znanymi z „Gwiezdnych wojen”, niż by się to mogło wydawać. Tak jak tamci próbujemy zmieniać świat na lepsze i pomagać ludziom rozwiązać problemy i tym samym przejść na jasną stronę mocy. Choć mamy złą prasę i obrywamy ze wszystkich stron. Ale naszą misją jest ratowanie ludzi.

Czytaj także: Zabawy z długami, jak ustrzec się komornika>>>

Ciemna strona mocy to popadnięcie w długi?
Reklama
To cały proces. Najpierw człowiek zaciąga kredyt. W porządku, bo samo w sobie nie jest to złe. Potem jednak drugi, trzeci, następny. Pojawiają się problemy ze spłatą i wtedy podejmuje decyzję, że przestaje regulować zobowiązania. Dług rośnie, ale świat się nie wali. Ciemna strona mocy zaczyna go wciągać coraz bardziej, przekonywać, że takie wartości jak uczciwość, można naciągać. Aby siebie samego przekonać, że to właściwie nic złego.
Tak po prostu decyduje, że nie będzie już więcej płacił?
Zwykle to skutek wypadków losowych, które zaburzają zdolności finansowe. To może być choroba w rodzinie czy utrata pracy.
Ale windykator musi być odporny na takie tłumaczenia. Zwłaszcza że jest pan przekonany, iż każdy dłużnik kłamie.
Kiedy dzwonię do człowieka, który jest windykowany po raz pierwszy, mogę zakładać, że mówi prawdę. Jednak kiedy poczuje, że tragiczna historia jego życia może mnie wzruszyć i odstąpię od ściągania pieniędzy, łapie wiatr w żagle. I zaczyna pracować nad legendą. Bo dłużnicy, którymi zajmuje się moja firma – a windykujemy dla firm windykacyjnych i funduszy skupujących wierzytelności, głównie po wielokrotnie bezskutecznych egzekucjach komorniczych – to stare wygi. Oni nie zalegają z jedną, dwoma ratami. Oni mają po kilka, kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kredytów i pożyczek na kilka lub kilkadziesiąt tysięcy albo więcej. I już nauczyli się, co się dobrze sprzedaje. I tak modyfikują legendę, by windykator dał się złamać. Są bezwzględni. Taki potrafi własną matkę uśmiercić 5–6 razy. I to w ciągu jednego kwartału. Moją misją jest uświadomienie takiemu człowiekowi, że może wrócić na jasną stronę mocy i że nie będzie musiał już takich rzeczy robić.
Wciska mi pan kit. Przecież windykator chce wyrwać kasę dla zleceniodawcy, bo bez tego nie zarobi. Więc dajmy sobie spokój z rycerzami, mocami i całą resztą.
A właśnie, że tak nie jest. Bo z tego, co pani powiedziała, wynika, że ze spirali długów nie można wyjść, że windykatorzy jak sępy walczą o każdą złotówkę kosztem jakiegoś nieszczęśnika. Tymczasem sytuacja, kiedy firma windykacyjna kupi jego dług, to najlepsze, co mogło mu się przydarzyć. Bo z windykatorem można się dogadać. Bank nigdy się nie zgodzi, aby kilkadziesiąt tysięcy złotych długu spłacać po pięćdziesiąt czy sto złotych miesięcznie. Nie tylko dlatego, że jest nieczuły, ale i ma na karku KNF i jej zasady, których przekraczanie może go bardzo drogo kosztować. A z ludźmi takimi jak ja można negocjować. A gdy dojdzie do porozumienia, zyskuje coś bardzo cennego. To, że jego zobowiązania nie zostaną oddane do komornika. Z nim nie ma negocjacji – wchodzi na pensję, zajmuje mienie i koniec. Dogadując się z windykatorem, dłużnik kupuje też coś bardzo cennego: czas. Może poszukać lepszej pracy albo dodatkowego źródła zarobków, może zmienić życie. Taki potwór jak ja idzie mu na rękę: możemy podpisać czasową umowę o minimalnej spłacie, żeby stanął na nogi. Mnie nie zależy na tym, aby wyrwać mu ostatni grosz, ale aby zaczął dawać sobie radę.
Bo to się panu, rycerzowi Jedi, opłaci, co nie budzi zresztą mojego moralnego wzburzenia. Pod warunkiem, że nie przystawi pan do gardła ofiary świetlnego miecza.
Wyrywanie ostatniego grosza przy pomocy niekoniecznie akceptowanych przez kulturalnych ludzi metod to już historia. A raczej, biorąc pod uwagę szybkość, z jaką odbywają się zmiany w życiu gospodarczym, prehistoria. Takie rzeczy działy się może do 2008 r., kiedy to UOKiK do spółki z GIODO zaczęły regulować rynek wierzytelności. Doprowadziły do tego, że branża przestała przypominać Dziki Zachód, a ludzie zajmujący się odzyskiwaniem długów przestali być agresywni i zachłanni. Zresztą profesjonalny windykator nigdy nie był rekieterem, to mit. Wcześniej legalnymi, lecz twardymi metodami windykowaliśmy, dziś jesteśmy doradcami finansowymi. Zawodowiec nigdy nie używał siły fizycznej, tylko zgłębiał wiedzę psychologiczną. Bo musi poznać nie tylko finansową sytuację dłużnika, lecz także zrozumieć, kim jest ten człowiek, w jaki sposób podejmuje decyzje. Ludzi trzeba słuchać, analizować przekazywane przez nich informacje, przetwarzać je, diagnozować problemy, szukać kompromisu i korzyści nie tyle dla windykatora, lecz przede wszystkim dla dłużnika.
Więc nie tylko rycerz, ale i psychoterapeuta. Zawisza Czarny to przy panu szczeniak.
Nieświadomie trafiła pani w dziesiątkę. Tak – jestem obrońcą słabszych. Bo dług to problem całej rodziny, to ona płaci za lekkomyślność czy nietrafione decyzje dłużnika. Rodziny się rozpadają przez takie historie. A czasem zadłużenie potrafi rujnować życie członków familii nawet po tym, kiedy człowiek, który narobił długów, już odda ducha Bogu. Bo niektóre firmy windykują ze spadkobierców.
Skrajna historia: chłopak kończy 18 lat, wchodzi w dorosłość i okazuje się, że ma na karku stado komorników i windykatorów, bo opiekun prawny przyjął w jego imieniu spadek po dziadku, nie sprawdzając, czy nie jest obciążony. Jednak to drastyczny przykład. Zwykle bywa tak, że po prostu cierpią wszyscy w rodzinie. Nie tylko dlatego, że brakuje na chleb. Gorsze jest to, iż dzieciaki nie mają szans na normalne, lepsze życie niż mają ich rodzice. Bo nawet jeśli są zdolne, to nie ma środków na to, żeby mogły rozwijać swoje talenty i dalej się kształcić.
Prawda. Znam takie przypadki: dzieciaki czują się zobowiązane do tego, żeby jak najszybciej zacząć zarabiać i ratować rodziców. I często same wkręcają się w ten stan rzeczy dalej.
Mam taką obserwację, że najczęściej dotyka to ludzi, którzy – niezależnie od wykształcenia – zdecydowali się zarabiać na życie pracą fizyczną. A dziś często jest tak, że tacy pracownicy mniejszą część wynagrodzenia dostają oficjalnie, a większą pod stołem. I mówię tutaj o kwotach rzędu paru dziesiątków tysięcy złotych. Więc wszystko jest dobrze, dopóki taki człowiek jest zdrowy, tyra. Ale kiedy zdrowie zaczyna szwankować, zaczyna się tragedia. Teraz mamy wysyp takich dłużników, 30–40-latków, którzy pracowali na jakieś dziwne umowy, zarabiali, brali kredyty. I wystarczy choroba, wypadek, by wszystko się posypało. Znów wrócę do dzieci, żon, w ogóle bliskich takiego człowieka – oni go nie potępią za to, że nagle stracił zdolność zarobkowania. Starają się chronić. I wszyscy brną w to dalej.
To jak się zjazd na mroczne pobocze zaczyna? Bo wydaje mi się, że nagła i ciężka choroba to jednak nieczęsty przypadek.
Choroba konsumpcjonizmu. To wirus, który atakuje coraz więcej osób. Człowiek widzi reklamę, która zachęca do spędzenia wspaniałych wakacji pod palmami. Albo samochód, który sprawi, że poczuje się lepszy od sąsiadów. Wszystko jest proste, jasne, łatwe. O spłacie, kłopotach z nią związanych, nie ma mowy. Mało tego – jeszcze trzeba zmienić telefon, kupić komputer, wziąć szybką pożyczkę na prezenty świąteczne. I wystarczy niewielki złóg w tym finansowym krwiobiegu, by wszystko zaczęło się walić. Ale choroba wcale nie jest rzadkim przypadkiem. To są traumatyczne dla dłużnika i dla windykatora sprawy. Ludzie, mając do wyboru: ratować bliską sobie osobę czy spłacać zobowiązania, wybierają to pierwsze. Ale znam także przypadki, że ktoś brał dużą pożyczkę z pełną świadomością, że nie będzie w stanie jej spłacić, aby mieć środki na terapię kochanej osoby. I tutaj są dwa scenariusze: jeśli się udało, to taki człowiek ma siłę, żeby pracować jeszcze ciężej i spłacać zobowiązania. Ale jeżeli kuracja zakończyła się fiaskiem, finałem jest śmierć, taka osoba wpada w depresję.
Więc nie wszyscy są źli i kłamią.
Jednak częściej wchodzenie w spiralę zadłużenia odbywa się tą bardziej trywialną drogą. Często w mediach widzimy materiały: staruszka brała kredyty na spłatę kredytów, teraz wyrzucają ją z domu. A jeśli nie staruszka, to matka albo ojciec rodziny. W 99,9 proc. przypadków to kłamstwo. Bo jeśli ktoś wziąłby kredyt konsolidacyjny na spłatę kilku zadłużeń, to – przy pewnej dyscyplinie – by sobie poradził. Jednak ludzie tak nie robią. Owszem, biorą kolejną pożyczkę, ale na to, żeby zapłacić zaległe raty. I z jednego kredytu robią się im dwa. Więc tym bardziej nie stać ich na ich spłacanie. Albo jeszcze inaczej: biorą pożyczkę, żeby spłacić inne, ale nim dotrą z pieniędzmi do banku, po drodze widzą telewizor za pół ceny. Więc nie spłacają należności, tylko kupują następny gadżet.
To patologiczne zachowania.
Kiedyś musiałem pilnować dłużnika, który dostał kredyt konsolidacyjny, ale musiał przenieść pieniądze z banku A do banku B, żeby je tam wpłacić. Wiedziałem, do czego jest zdolny, i przez ten cały czas trzymałem go na telefonie, rozmawiałem, zagadywałem, żeby tylko nie poszedł w długą. Bo tak zwykle bywa: ktoś bierze kredyt, żeby spłacić kredyt, ale coś złego dzieje się po drodze.
Wrócę do pańskiej książki – wynika z niej, że największymi wrogami pana jako windykatora są nie dłużnicy, ale UOKiK i GIODO.
Wrogami to za mocno powiedziane, jednak przychylałbym się do tego, aby Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów przemianować na Urząd Ratunku Konsumentów. Bo UOKiK świetnie tych ostatnich wyedukował, co robić, żeby w sposób zgodny z prawem nie musieć spłacać długów. Jak kiwać windykatorów i komorników. Te instytucje dały nieuczciwym dłużnikom broń w postaci skarg, najczęściej bezpodstawnych i kłamliwych. Mechanizm jest taki: jest skarga, po niej postępowanie wyjaśniające, które na jakiś czas wstrzymuje windykację. I jeśli nawet okaże się, że dłużnik nakłamał, nic mu nie grozi. A konsekwencje czekające windykatorów za najmniejsze uchybienie są tak dotkliwe, że za wszelką cenę starają się być grzeczni. Zwłaszcza że nigdy nie wiadomo, w jaki sposób jeden czy drugi urząd zinterpretuje ich zachowania. Już wspomnienie o tym, że jeśli dłużnik nie będzie spłacał swoich należności, może zostać poddany egzekucji komorniczej ze swojego majątku, bywało oceniane jako nadmierna i niedozwolona presja psychiczna. Podobnie jak informacja, że sprawą zadłużenia może zająć się prywatny detektyw, który przeprowadzi wywiad środowiskowy.
UOKiK i GIODO popsuli windykatorom interesy, też na waszym miejscu bym ich nie lubiła. Ale sprawiedliwości i tak stanie się zadość, kiedy na scenę wkroczy kolejny wróg firm takich jak pana, czyli komornik. On bierze, co jego, i nikogo się nie boi.
A to się pani zdziwi, bo instytucje broniące konsumentów bardzo popsuły także rynek komorniczy. Jeśli w 2007 r. skuteczność windykacji komorniczych sięgała 36 proc., to już w 2012 r. tylko 22 proc., a rok temu jedynie 10,5 proc. Taka jest rola ich kampanii edukacyjnej. Wszystkim nam popsuli robotę. Dziś windykator słyszy, że ma przestać zawracać dłużnikowi głowę, lepiej niech się zwróci do pana Stasia, który jest dłużnika komornikiem i z nim obgada swoje interesy. Bo komornik może zgodnie z prawem zabrać jedynie jakiś procent dochodów klienta. I ani grosza więcej. Już daje komornikowi np. 400 zł, więc po co ma dać mnie.
No właśnie. Zwłaszcza że nie ma kasy.
Często ma. Ludzie nie przestali mieć pieniędzy, ale nauczyli się je zarabiać pod stołem i ukrywać. Wypracowali sobie strategie przetrwania. Zwłaszcza grupa, jak ich nazywam, zawodowych dłużników. Teraz jest tak, że windykator nic nie może, a komornik z powodu przepisów niepasujących do rzeczywistości jest nieskuteczny.
Czego nie może windykator? Zagrozić dłużnikowi bejsbolem?
Ale śmieszne. Na dłużniku nie można wywierać zbyt wielkiej presji psychicznej, interpretowanej w sposób dowolny. Windykator nie ma prawa wejść na posesję dłużnika, jeżeli ten nie wyrazi na to zgody. Nie ma również prawa nic zabrać dłużnikowi z domu. Od tego jest komornik, jeśli dyskurs z windykatorem zawiedzie. Windykator nie jest ani tragarzem, ani bazarowym handlarzem, aby miał cokolwiek za dłużnika nosić i spieniężać. To jest rola dłużnika – jeśli ma wolę sprzedać telewizor, to niech go sam sprzeda i wpłaci pieniądze na konto wierzyciela. Nic więcej windykatora nie interesuje. Skala rozpowszechnianych mitów połączona z wpojeniem w umysły konsumentów, że windykator nic nie może, spowodowały, że bardzo rozluźniła się dyscyplina fiskalna.
Z tego, co pan mówi, wynika, że możecie jedynie grzecznie prosić.
No, nie aż tak. Ale faktem jest, że metody oparte na wywieraniu presji są dziś uznawane za przekroczenie granicy. A wzbudzanie poczucia obawy w dłużniku jest absolutnie nieskuteczne, choćby właśnie z tego powodu, że dłużnik jest świetnie wyedukowany, a poza tym ma mniejsze poczucie wstydu i byle co go nie rusza. Jednak coś mamy: potrafimy prowadzić negocjacje. A w sytuacji, kiedy jest kilku chętnych na pieniądze dłużnika, ten chętniej da je temu, który będzie potrafił lepiej się z nim dogadać, podejdzie do niego po ludzku.
Zaraz, zaraz. Uważnie przeczytałam pański podręcznik, a w nim radzi pan kolegom po fachu, żeby czasem, nie patrząc na firmowe regulaminy czy przepisy prawa, zdrowo huknęli na opornego delikwenta.
To sytuacje ekstremalne, bo bywa i tak, że dłużnik na dzień dobry zaczyna krzyczeć na windykatora, obrażać go, wyzywać, poniżać, grozić. To jest zresztą często wypracowana strategia, żeby zastraszyć, zniechęcić do działań. Gdy dłużnik odbiera telefon od windykatora, szczególnie kobiety, to wydaje mu się, że to niedowartościowana, niedouczona studentka, co dorabia po zajęciach za żałosne pieniądze. Co więc zrobić? Zwyzywać ją od najgorszych. Bo liczy na to, że studentka się rozpłacze, nie wytrzyma, a może nawet przestraszy i nie będzie chciała do niego więcej dzwonić. Nie tędy droga. Zawodowi windykatorzy to może i nadal są studenci, ale dobrze przeszkoleni na takich cwaniaków. W takiej sytuacji dobrze jest sprowadzić rozmówcę do poziomu, w którym możliwa jest merytoryczna rozmowa.
Zdarzają się sytuacje, kiedy agresja słowna przeradza się w czyny?
Znam sytuacje, że dłużnicy zgłaszali na policję, iż są nękani fizycznie przez windykatorów, choć to była nieprawda. I nie tylko dlatego, żeby im obrzydzić życie, ale aby – jako strona w sprawie – mieć dostęp do ich danych. I zdarzały się sytuacje, kiedy wystawali przed domami windykatorów, malowali sprayem obraźliwe napisy na murach. Ale dłużnik ma do tego prawo. Choćby po to, żeby robiąc kłopoty osobie, która zwraca się do niego po pieniądze, poczuć się lepiej. Dwa lata temu windykowałem znaną poetkę, która miała 20 tys. zadłużenia nieściągalnego przez komorników od kilku lat. Odbyłem z nią dwie rozmowy telefoniczne. I pewnego pięknego dnia w mojej firmie zjawiają się policjanci z kryminalnego. Złożyła zawiadomienie, że nachodziło ją dwóch łysych mężczyzn w założonych kominiarkach, co było wyjaśnieniem, dlaczego nie jest w stanie podać policjantom rysopisów, a jeden z nich nie spuszczał dłoni z kabury. Ludzie opowiadają naprawdę dziwne historie i nic im nie można za to zrobić. A taki GIODO każdą historię podpadającą pod udostępnianie danych osobowych dłużnika osobom trzecim traktuje jako ciężkie przestępstwo. Nawet jeśli jest to telefon do krewnych osoby mającej zadłużenie z prośbą o przekazanie, aby skontaktowała się z windykatorem.
Oj, tutaj nie znajdzie pan we mnie sojusznika. Sama byłam bliska skierowania skargi do GIODO na jedną z firm windykacyjnych, która zasypywała mnie telefonami, nagrywała się na sekretarce w sprawie jakiegoś człowieka, którego nigdy na oczy nie widziałam, a z którym łączy mnie tylko to, że mieszkamy na jednej ulicy. I to mimo moich próśb, żeby dali mi spokój, bo nie potrafię im pomóc.
To było nieprofesjonalne, bo po pani stwierdzeniu, że nie zna człowieka, powinni odpuścić. Ale tego typu działania – telefony do osób prowadzących działalność gospodarczą w okolicy, gdzie ma firmę czy zamieszkuje dłużnik – mają o tyle sens, że ten często nie odbiera telefonów, nie reaguje na pisma, po prostu się ukrywa, łudząc się, że nikt do niego nie dotrze i go nie znajdzie. Tak nawiasem mówiąc, wysyłanie pism z wezwaniem do zapłaty, które jeszcze parę lat temu działały, jest dziś nieskuteczne. Dlatego obecnie firmy windykacyjne piszą niemal miłosne listy, jeden z potentatów na rynku windykacyjnym wysyła na walentynki listy, pisząc „zrzuć ciężar z serca”. Niedługo będzie tak, że za podpisanie umowy o regulacji długu windykatorzy będą rozdawać w nagrodę kuchenki mikrofalowe albo ekspresy do kawy. Przesadzam? Kruk organizuje raz do roku dzień dłużnika, kiedy to spośród osób spłacających długi losowane są te, którym zostaną one umorzone. Taki jest trend.
Ciekawe są dane, które pan przytacza w książce. Najlepiej spłacane są długi związane z kredytami hipotecznymi, ale spośród tych drobniejszych najbardziej terminowo regulowane są dotyczące telewizji satelitarnych i kablowych. Rachunki za prąd czy gaz już nie.
Logiki, jaką podąża myśl konsumentów, nie sposób zrozumieć. Ludzie płacą, bo pewnie bez tego nie wyobrażają sobie życia.
Miałam na myśli to, że zwłaszcza dla mniej wykształconych konsumentów bardziej liczy się przyjemność – tu i teraz. W biednych dzielnicach jest więcej anten satelitarnych na dachach niż w luksusowych apartamentowcach.
To prawda, choć ja obserwuję, że takie myślenie pasikonika się rozszerza. A to z powodu, że edukacja społeczeństwa jest na coraz niższym poziomie. Wystarczy spojrzeć na wyniki matury z matematyki. Młodzi ludzie uczą się wszystkiego na temat budowy pantofelka, lecz nie mają pojęcia o planowaniu budżetu domowego. To jest zła strategia edukacyjna dla pokoleń, które wchodzą w dorosłe życie. Windykatorzy mają większy wkład w edukację dzieciaków pod tym względem. Wspomniana firma Kruk wydaje np. komiksy dla maluchów, które uczą, że jeśli nie masz pieniędzy na kupno batonika, nie pożyczaj, bo będziesz mieć kłopoty. Ale to nie wystarczy, więc dzisiejsze szkoły są kuźniami przyszłych dłużników. To już widać: młodzi ludzie z roczników 1989–1990, którzy dopiero weszli w dorosłe życie, ledwie zaczynają pracę, już biorą po kilka kredytów. Na głupoty, jakieś konsole do gier, laptopy czy smartfony. A jeśli ich rodzice też żyli na kredyt, to oni tym łatwiej wpadają w spiralę zadłużenia. Potem mają wymówkę: jak dawali, to brałem.
Ale to chyba nie jest do końca tak, że w takie zadłużenie, którego nie sposób spłacić, wpadają same głupole, które mają jajecznicę zamiast mózgów. Ludzie, wydawałoby się wykształceni i inteligentni, także potrafią się wpędzić w niezłe kłopoty. Powodowani tyleż niefrasobliwością, co chciwością.
To prawda. Ale my rozmawiamy o wąskiej grupie toksycznych dłużników, którzy nie regulują należności z premedytacją. Ich struktura społeczna jest bardzo szeroka, z tym że największy odsetek stanowią osoby żyjące z pracy fizycznej. Natomiast faktem jest to, iż ci najlepiej wykształceni, najbardziej inteligentni z nich, robią wszystko, aby tym bardziej nie płacić. Często powtarzający się schemat: ktoś prowadził biznes, który nagle przestał mu iść, więc zabezpiecza się, przepisując wszystko na rodzinę czy znajomych. I nic nie można mu zabrać, bo oficjalnie niczego nie posiada. Właśnie tego typu osoby są najbardziej pewne siebie i najbardziej agresywne, kiedy próbuje się wynegocjować z nimi spłatę długu. Czują się bezpieczne pod względem prawnym. I jest ich coraz więcej. Nie tylko z tego powodu, że jesteśmy przedsiębiorczym narodem, a kryzys doprowadza firmy do bankructwa. Wiedza, w jaki sposób unikać spłaty zadłużenia, kiedyś dostępna wąskiej grupie najbogatszych, których stać było na wynajęcie świetnych prawników, obecnie bardzo się zdemokratyzowała za sprawą chociażby forów internetowych. To na nich ludzie dzielą się sposobami, jak to zrobić, żeby nie płacić.
W takim razie jak panu i pańskim kolegom jakoś udaje się wyciągać kasę od dłużników? Płacą tylko frajerzy?
Tych, którzy pomimo swoich życiowym problemów podejmują nadludzki w ich sytuacji wysiłek i zaczynają płacić, nie można nazwać inaczej jak bohaterami. To ludzie, którzy przeszli z ciemnej na jasną stronę. Ale uważam, że dzięki edukacji UOKiK i KNF konsumenci, który zaciągnęli zobowiązania, ale jeszcze nie są dłużnikami, otrzymali jasny przekaz: tylko frajerzy przestrzegają zasad. Pytała pani, co z tymi, którzy nie odmawiają zapłaty. Nie da się tak po prostu przekonać do tego. Trzeba im pokazać, że regulując zadłużenie, robią dobry interes. Kiedy osoba, która ma na karku 60 tys. zł długu, usłyszy, że 15 tys. zostanie jej umorzone czy zaniechane, potrafi zorganizować środki na spłatę w 48 godzin. Inna historia: dłużnik, który przez kilka lat opierał się kilku komornikom, w ciągu tygodnia wpłacił na konto 200 tys. i jeszcze pięć złotych. Znalazł te pieniądze, gdy usłyszał, że pozostałe 100 tys. zł. długu zostanie mu anulowane.
To ja już lecę do banku, żeby wziąć 300 tys. kredytu. Nie spłacając go, zarobię na czysto stówę.
Jeśli bank da, to proszę spróbować. Ale proszę też wziąć pod uwagę to, że przez kilka lat będzie pani miała niezłą nerwówkę. No i może się okazać, iż odsetki od zadłużenia tak narosną przez ten czas, że zjedzą zysk. Więc niebezpieczeństwo, że ktoś uczyni sobie z możliwości sprzedania jego długu proceder umożliwiający dostatnie życie, jest marginalne. Mało kogo stać na to, żeby przeprowadzić taką operację. Osoby, które by to potrafiły, raczej z sukcesami prowadzą duże biznesy.
Wiem, wiem. Ja należę do osób, które są windykowane za 10 groszy.
Ja także wiem, że to strasznie wkurza ludzi, ale proszę zrozumieć – chodzi o efekt skali. W dużej korporacji, która ma setki tysięcy klientów, pewne procedury odbywają się z automatu. I nie ma na to rady, bo wymogi prawne są takie, że konsument musi być informowany o swojej sytuacji finansowej, nawet jeśli jest to zaległość rzędu paru groszy. Jak firma go nie poinformuje, co ją będzie kosztowało więcej, niż to jest warte, UOKiK może się za nią zabrać za niedopełnienie obowiązków. Kolejna rzecz to taka, iż w przypadku tak wielu klientów każdy grosz składa się na kwotę nie do pogardzenia. A jeśli do tego dodamy błędy ludzkie, konsultanta, który nie odznaczy parametru w systemie, który następnie generuje wysyłkę monitu „Informujemy, że pańskie zadłużenie wynosi 0 zł”, mamy obraz systemu irytujący dla ludzi. Nie rozumieją, jak to działa, stąd te nerwy. Pracowałem dla jednego z banków, tam często zdarzali się klienci, którzy płacili, ale nawet z 25-dniowym opóźnieniem. I wydawało im się, że są czyści. Tymczasem system naliczał im już odsetki. I w następnym miesiącu, kiedy znów się spóźniali, pokazywał, że dana osoba ma niezapłaconą nie jedną, ale dwie raty, mimo że do opłacenia tej sprzed miesiąca pozostało kilka złotych. Liczy się liczba dni przeterminowania od najstarszej zaległej raty. Konsument myśli, że dziś ma termin płatności, a według systemu bankowego dziś jest 30. dzień, odkąd zalega. Ale były awantury, ludzie w sposób niewyobrażalny wyżywali się na pracownikach, którzy im to komunikowali.
Proszę powiedzieć, co pana nakręca do tej – jak pan twierdzi – najlepszej pod słońcem roboty. Bo nie wierzę, że wrodzony sadyzm. Pieniądze? Adrenalina, która płynie w żyłach po stoczonej bitwie?
Nie o to chodzi. Ja mam misję. Pomagam ludziom wyjść z problemów.
Oj, będą się z nas śmiali.
Co ja na to poradzę, tak jest. Dzięki temu czuję się lepszym człowiekiem. To fajne uczucie, kiedy ma się świadomość, że uchroniło się dzieci przed komornikiem, który zabrałby im konsolę czy komputer.
Czyli te pana skrzydła windykatora nie są czarne, nietoperze, tylko anielskie, białe jak śnieg.
No dobrze, nie brnijmy już w to bardziej...