Zabrać, uciąć, zlikwidować – im bardziej blaknie zieleń wyspy, na której żyjemy, tym głośniejsze stają się postulaty, aby siekiera wolnego rynku ukróciła przywileje, czyli szczególne uprawnienia pracownicze różnych grup zawodowych. Ostatnio oberwało się kolejarzom, którzy strajkowali w obronie prawa do ulgowych przejazdów pociągami. Za chwilę przyjdzie czas na górników, energetyków, urzędników, policjantów, sędziów, rolników. Bo im bardziej kasa pustoszeje, tym większa pokusa, aby zaoszczędzić na tym, co wcześniej się podarowało. I jak zwykle przy tej okazji pojawią się argumenty, że przywileje to wymysł PRL, że ich skasowanie będzie aktem sprawiedliwości społecznej i dopasuje nasz rynek do gospodarki wolnorynkowej.
Stara historia
Tyle że to właśnie te argumenty można porównać do PRL-owskiej agitki (sprawiedliwość społeczna, równość wszystkich poprzez zabranie tym, którzy coś mają). A przywileje pracownicze i branżowe były, są i będą, zarówno w Polsce, jak i w innych krajach. Stanowią naturalne narzędzie prowadzenia polityki kadrowej, finansowej i gospodarczej przez właściciela – firmę prywatną lub państwo. Jednak jak to z narzędziami bywa, niektóre się zużywają i ich stosowanie przestaje być opłacalne. I trudno je wycofać, nawet jeśli robi się to po to, żeby wprowadzić nowe.
W XIV wieku, za czasów Kazimierza Wielkiego, wprowadzono układ zbiorowy dla górników pracujących w kopalniach soli. Cytując za Zygmuntem Glogerem i jego "Encyklopedią staropolską": "Kazimierz W. przy kopalniach wielickich wyznaczył pensyi rocznej pierwszemu wice-żupnikowi 26 grzywien, czyli 13 funtów, sztygarowi 84 grosze, łucznikowi i kucharzowi swemu po jednej grzywnie, kuchcie, palaczowi, odźwiernemu, pomywaczowi po 24 grosze; nadto każdy ze służby dostawał odzież zimową i letnią oraz co miesiąc nowe obuwie (co przypomina zwyczaj zachowany dotąd u ludu na Mazowszu i Podlasiu, gdzie gospodarz daje swemu parobkowi ubranie zimowe, letnie i buty)".
Oprócz tego żupnicy dostawali deputat w postaci soli, która była wówczas bardzo cenna.Dziś jest tania, nie nadaje się jako dodatek do pensji. Zastąpiły ją karnety na siłownię, prywatne ubezpieczenia medyczne, samochody służbowe, komórki. A to nie wszystko.
Pracownicy koncernu Mars mają okresowy przydział słodyczy oraz możliwość kupienia ich taniej w zakładowych sklepach. Pracownicy Grupy Żywiec odbierają deputat w postaci puszek piwa. Zatrudnieni w Oplu mogą kupić auto z kilkudziesięcioprocentową zniżką, a załogi firm ubezpieczeniowych wykupują polisy za pół darmo. Pracownicy banków mogą brać nisko oprocentowane kredyty. Lekarze i pielęgniarki nie czekają w kolejce do szpitala. Pracownicy Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta w Warszawie (właściciel – samorząd) prócz bonusów typu "wczasy pod gruszą" mają dostęp do dodatkowej, bezpłatnej opieki medycznej.
Rodzaj i wartość tych przywilejów zależą jedynie od profilu i zamożności pracodawcy. Oraz od tego, co chce dzięki nim uzyskać.
Kolej na przywilej
W ostatnim czasie zimową teraźniejszość Polaków rozgrzały strajki kolejarskie i związana z nimi dysputa o zasadności przywilejów przynależnych tej branży. Aby wyrobić sobie na ten temat zdanie, cofnijmy się w przeszłość, choć teraz nieco mniej odległą, bo sprzed wieku. I przyjrzyjmy się Kolejom Żelaznym (bo tak nazywano wówczas późniejsze PKP) w świeżo odrodzonej Polsce. Kiedy zewidencjonowano stan tras kolejowych, okazało się, że podczas I wojny światowej zostało zniszczonych 40 proc. mostów i 63 proc. dworców. Z 5 tys. parowozów, jakie udało się przejąć od zaborców, połowa nie nadawała się do użycia. Z wagonami było nieco lepiej, ale było ich 129 typów, różniących się od siebie wszystkim – systemami hamulcowymi, grzewczymi, oświetleniowymi, tak że trudno było je zebrać w jeden skład zdolny wyjechać w trasę. A jeśli już o trasie mowa: Polska odziedziczyła 70 typów szyn. Jak pisze w swoim artykule "Kolejowy cud" historyk dr Andrzej Krajewski: Te w zaborze rosyjskim miały szerszy rozstaw, zaś w zaborze austriackim obowiązywał na torach ruch lewostronny, odwrotnie niż w Niemczech i Rosji. Zwrotnice i wszelkie urządzenia kolejowe wymagały więc przebudowy. I nie tylko one. Ziemie nasze, podzielone na części przez zaborcze mocarstwa, otrzymywały koleje, których ogólne kierunki podyktowane były względami państwowymi i strategicznymi, zaś sprzeczne z niemi częstokroć interesy kraju odgrywały podrzędną rolę – zapisał na początku lat 20. naukowiec Politechniki Lwowskiej prof. Karol Wątorek.
Dla powstającego z ruin państwa sprawa budowy sprawnego transportu, a więc głównie kolei, była równie ważna jak dla organizmu drożny układ naczyń krwionośnych. Dlatego sprawą tak istotną było przyciągnięcie najlepszych fachowców, którzy sprostają zadaniu. Pracownicy kolei dostali więc, już od 1920 r., nie tylko prawo do bezpłatnych i ulgowych przejazdów dla siebie i swoich rodzin (a także dla pomocy domowych, opiekunek do dzieci), lecz także prawo do bezpłatnego przewozu płodów rolnych, tzw. okopowizny, dwa razy w roku do 200 kg na osobę. Były mieszkania służbowe dla kadry, a przy przeprowadzce bezpłatny wagon towarowy do przewozu mebli – do 15 ton. To nie wszystko: już przedwojenny ustawodawca gwarantował kolejarskiej braci zaopatrzenie w węgiel, zwrot czesnego za szkoły prywatne dla ich dzieci (jeśli w publicznych nie było miejsc), renty wdowie i sieroce, bezpłatne leczenie i lekarstwa. W 1937 r. z inicjatywy marszałka Józefa Piłsudskiego wprowadzono Dzień Kolejarza.
Te nakłady opłaciły się państwu. Kluczową dla II RP trakcję o długości 485 km zbudowano w rekordowym tempie. Pociągi zaczęły kursować nią już w 1931 r. Wielki Kryzys – co zabrzmi paradoksalnie w dzisiejszej sytuacji – oznaczał dla polskiej kolei okres wielkiej prosperity. Aby przetrwać ciężkie czasy, inwestowano w nowe technologie, pozwalające zwiększyć szybkość pociągów i zadbać o komfort podróżnych. Bardzo się przy tym starano, aby ceny biletów nie okazały się zbyt wysokie dla niezamożnych obywateli.
Czasy PRL nie zdołały rozmontować ani sieci połączeń, ani przywilejów pracowniczych. Polskie Koleje Państwowe nadal były państwem w państwie, choć tabor zaczął się sypać, a pociągi spóźniać.
To w III RP – i to od początku jej istnienia – zaczęła dramatycznie spadać ranga połączeń kolejowych. Postępowała likwidacja całych linii, na mapie kraju pojawiły się opuszczone dworce i zarośnięte trawą torowiska. Równolegle do tego zawód kolejarza stracił na znaczeniu – nie jest on już poważanym i świetnie opłacanym urzędnikiem, lecz kiepsko zarabiającym obiektem społecznej niechęci (bo spóźnienia, bo zamiast toalet "śniegowe trony"). Z dawnych przywilejów zostały już w zasadzie tylko ulgi na przejazdy, które także chce się kolejarzom odebrać.
Minister transportu w latach 1990–1992 Ewaryst Waligórski zwraca uwagę na to, że oszczędności z tytułu odebrania kolejarzom i kolejarskim emerytom prawa do darmowych przejazdów będą bardziej papierowe niż realne. W 1990 r. legitymacje kolejowe uprawniające do ulgowych przejazdów miało 3,5 mln osób na 480 tys. pracujących w PKP. Dziś w spółkach kolejowych, jak opowiada Waligórski, pracuje 100 tys. osób. Zniżki na przejazdy dla kolejarzy na emeryturze też nie są kosztowne, jeśli w 2012 r. wykupiło je (140 zł za uprawnienie plus prawie 20 zł za legitymację do tego za każdorazowe wypisanie biletu 17,5 zł) 130 tys. uprawnionych wobec 150 tys. rok wcześniej i 250 tys. w 2010 r. Problem więc, można powiedzieć, ulega samolikwidacji.
– Wiele jest o to krzyku, ale mało kto wie, że ulgi dla kolejarzy istnieją w większości krajów – komentuje Waligórski. Nawet w Wielkiej Brytanii, mimo prywatyzacji tego transportu, mają oni 75 proc. ulgi na przejazd. Podobnie jest na Węgrzech, w niemieckiej Deutsche Bahn, we francuskich liniach kolejowych. We Francji zresztą, kraju znanym z rozbudowanego socjalu, wiek emerytalny dla niektórych zawodów kolejarskich (np. maszynistów) zaczyna się od 50. roku życia.
Jak mówi Ryszard Bartoszek, emeryt i działacz związków kolejarskich, europejscy kolejarze na zasadzie wzajemności honorują swoje przywileje.
Mocne familoki
Żeby nie ograniczać się do jednej grupy zawodowej, spójrzmy na inną, jeszcze bardziej nielubianą – górników. Irytują resztę społeczeństwa, które ma w pamięci ich uprzywilejowaną sytuację za komuny. Jednak niewiele osób wie, skąd ta sytuacja się wzięła.
Znowu trzeba sięgnąć do czasów odległych, tym razem jeszcze przedrozbiorowych, kiedy na terenach dzisiejszego Śląska zaborca pruski, przymuszony strajkami, zgodził się na wypłatę deputatu w węglu. To był przełom XIX i XX wieku, era uprzemysłowienia, czas, w którym pozyskanie siły roboczej było tak ważne, że prywatni przedsiębiorcy godzili się z poważnymi wydatkami, aby tylko zabezpieczyć sobie dostateczną liczbę rąk do pracy. Stąd zresztą kariera familoków czy domków fińskich – osiedli robotniczych budowanych dla pracowników przemysłu ciężkiego, głównie górników, którzy zyskiwali nie tylko mieszkanie, lecz także takie udogodnienia, jak pralnia, łaźnia, sklep oraz chlewiki, w których mogli hodować nierogaciznę albo przechowywać węgiel z deputatu. Chodziło o to, aby ludności wiejska była w mieście szczęśliwa jak na wsi, a dzięki temu wydajna.
O tym, że prosocjalna polityka się opłaca, przekonali się komunistyczni włodarze naszego państwa po 1945 r. Armia Czerwona nie zdemolowała przedwojennego niemieckiego Górnego Śląska wraz z jego 50 kopalniami i 100 tys. górników. Nie dlatego, aby oddać nam to bogactwo, ale żeby pod pretekstem odszkodowań wojennych i przymusowej pracy obywateli niemieckich zagrabić dla siebie jak najwięcej. Zaczęły się łapanki mężczyzn, doświadczonych górników, których wywożono bydlęcymi wagonami do pracy w kopalniach na Ukrainie, w Uralu i Kazachstanie. Aby zrekompensować tę wywózkę, do pracy na dole (a węgiel był naszym jedynym bogactwem, które mogliśmy sprzedać za dewizy) kierowano poborowych, więźniów, a także kobiety. Wydajność w tak zarządzanych kopalniach – a więc i wpływy do budżetu – była mizerna.
Dopiero gdy w listopadzie 1956 r. nowy I sekretarz PZPR Władysław Gomułka uzyskał anulowanie przez ZSRR umów węglowych, dla Górnego Śląska nadeszły lepsze czasy. Potem głównie za sprawą Edwarda Gierka, który miał kapitalistyczny pomysł na rozwój górnictwa: bonusy dla ludzi, żeby chciało im się robić. Wprowadzenie w latach 60. Karty górnika – wcześniejsze emerytury, dłuższe urlopy, powrót deputatu węglowego, lepsze zaopatrzenie sklepów – dało kopa gospodarce. Od 1950 do 1970 r. wydobycie węgla wzrosło z 94 do 140 mln ton. Ludzie w całym kraju wiedzieli, że górnicy mają dostęp do telewizorów i wycieczek zagranicznych. O tym, że ginęli pod ziemią, już nie, bo na tego typu informacje władze nałożyły zapis cenzorski.
Po transformacji 1989 r., kiedy przemysł ciężki zaczął się w Polsce zwijać, górnik stał się chłopcem do bicia. Krok po kroku zaczęto odbierać mu uprawnienia, które wcześniej przyznano. Dziś spornym tematem są wcześniejsze emerytury górnicze, wcale zresztą nieodstające od tych w innych krajach. W Belgii górnik dołowy zyskuje uprawnienia emerytalne w wieku 55 lat, tak samo we Francji. W Wielkiej Brytanii, która rękami Margaret Thatcher rozprawiła się z górniczymi przywilejami, 11 tys. zatrudnionych wciąż w tej branży osób objętych jest odrębnym systemem emerytalnym. Graniczny wiek to 60 lat, jednak można się wybrać na odpoczynek wcześniej: 50-latek ma prawo do 60 proc. świadczenia, 51-latek – do 62,9 proc. itd.
Państwa wciąż godzą się na te ustępstwa z dwóch powodów. Raz, że trudno zapisane układy zbiorowe zmienić, zwłaszcza w demokracji. Jak mówi socjolog prof. Juliusz Gardawski, właściciel musiałby te niektóre uprawnienia pracownicze wykupić. Zamiast ulgowych przejazdów dla kolejarzy, deputatu węglowego dla górników czy tańszej energii dla energetyków dać pieniądze. A to wcale nie byłoby tańsze. Więc pat.
A jeśli już o energetyce mowa... Kiedy na terenie dzisiejszej Polski powstawały pierwsze elektrownie, a więc jeszcze w XIX wieku, fachowcy z tej dziedziny byli fetowani licznymi bonusami. Jak opowiada Kazimierz Grajcarek, przewodniczący Sekretariatu Górnictwa i Energetyki NSZZ „Solidarność”, państwo i firmy, w których pracowali, sponsorowały doprowadzenie elektryczności do ich domów i pokrywały część rachunków za energię. Co zresztą zachowało się w Polsce do dzisiaj, także w firmach prywatnych. I nie ze względu na komunistyczne przywileje, ale w wyniku umów zawieranych już w kapitalistycznej III RP. Chodziło o to, żeby prywatyzując energetykę, uniknąć niepokojów społecznych. Więc nowym właścicielom opłaciło się podpisać układy zbiorowe, według których pracownicy mają nie tylko prawo do znacznych ulg w opłatach za energię (w niektórych spółkach płacą ok. 20 proc. jej rynkowej wartości), lecz także do niemal dożywotniego zatrudnienia oraz pierwszeństwo w przyjmowaniu do pracy krewnych pracowników zakładu.
To jest fraszka
Prof. Stephane Portet, ekonomista i socjolog, założyciel firmy doradczej S. Partner zajmującej się ekspertyzami dla związków pracowniczych w Polsce i kilku innych krajach europejskich, komentuje, że i tak te ekstrauprawnienia różnych grup zawodowych w Polsce to fraszka w porównaniu z tym, co jest w innych krajach. Przykład – koncern energetyczny EdF, który płaci na rzecz swojej rady pracowniczej 1 proc. od obrotu. – To setki milionów euro – mówi Portet.
Jednak polskie związki są słabsze od tych np. we Francji, mniej liczne, więc nie trzeba się z nimi aż tak liczyć. Bo to często strach przed strajkiem (nie daj Boże przyszłoby komuś do głowy, aby wstrzymać dostawy prądu) sprawia, że pracownikom udaje się wywalczyć więcej. Jedni bezpieczni, drudzy docenieni.
Właśnie to jest kolejny powód, dla którego sięga się po ekstrauprawnienia czy przywileje – by nadać specjalną rangę społeczną jakiejś profesji. Weźmy zawód sędziego. Powinien być na tyle dobrze opłacany, by jego przedstawiciele byli odporni na korupcję. I cieszyli się prestiżem. Jednak dziś, kiedy pieniędzy do podziału jest coraz mniej, także o tej grupie zaczęto mówić, że jej uprawnienia nie przystają do nakładów pracy. W II RP, i to w czasach, kiedy szalał światowy kryzys, myślano inaczej. Wystarczy zajrzeć do rozporządzenia Rady Ministrów z 1933 r.: pierwszy prezes Sądu Najwyższego zarabiał wówczas 20 tys. zł, co w przeliczeniu na dzisiejszą wartość złotego ustawiałoby go w jednym szeregu z prezesem dużej spółki z poborami miesięcznymi przekraczającymi 240 tys. zł. Ciekawą lekturą jest paragraf 5 tego dokumentu, który przyznaje sędziom i prokuratorom pełniącym służbę w miejscach szczególnie newralgicznych (Warszawa, Śląsk, Gdynia) miesięczne dodatki lokalne od 950 zł w I grupie zaszeregowania do 650 zł w IV (oprócz pensji). Przy założeniu, że średnie wynagrodzenie wynosiło 500 zł, stawiało to sędziów w grupie osób bardzo zamożnych. Obecnie takich dodatków już nie ma, choć – jak zauważa Łukasz Piebiak ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich "Iustitia" – jego koledzy w innych krajach nadal cieszą się przywilejami. Na przykład w Hiszpanii, mimo ciężkiej sytuacji gospodarczej, sędziowie dostają dodatki związane z miejscem wykonywania pracy. W dużych miastach (Madryt, Barcelona) 2452,69 euro miesięcznie (oprócz pensji), w mniejszej miejscowości – 1591,64 euro. Do tego kwota na reprezentację: 2,5 tys. euro w metropoliach, 120 euro dla sędziów w najmniejszych sądach. W Szwecji raz na pięć lat sędziemu przysługuje remont domu i nowe auto służbowe. A na Malcie każdy sędzia ma samochód służbowy z szoferem.
Prof. Stephane Portet przyznaje jednak, że wszędzie dziś pojawia się pokusa, żeby tam, gdzie pracodawcą jest państwo, dodatki ograniczać pod pretekstem dbania o interesy ogółu. Dobrym dla Polski przykładem jest rolnictwo. Spór na temat KRUS trwa od lat. – Jesteśmy jedynym krajem w Europie, gdzie kwestia tego, czy dopłacać rolnikom do ubezpieczenia społecznego, czy nie, jest wykorzystywana w walce politycznej – komentuje polityk PSL Władysław Serafin. A dopłaty do rolniczych ubezpieczeń to sprawa powszechna – wprowadzili je Niemcy na początku XX wieku, dziś podobny do naszego system mają Austria, Finlandia, Francja, Grecja i Niemcy.
Oprócz wymienionych zawodów szczególnymi uprawnieniami na całym świecie cieszą się urzędnicy administracji państwowej, policjanci, wojskowi, strażacy, nauczyciele, prokuratorzy. Dziel i rządź – mówi stara zasada. Przyznając komuś bonusy i mogąc je odebrać, zapewnia się sobie władzę. Taka możliwość przydatna jest również, kiedy chcemy zmanipulować i napuścić na siebie jedną czy drugą grupę.
Wszystko i tak sprowadza się do jednego: pracodawca chce kupić sobie zadowolenie pracownika, a więc jego lojalność i lepszą pracę. Ci, których na to nie stać, muszą się liczyć z buntem lub mniejszą wydajnością. A jak sytuacja na rynku pracy się poprawi, zmierzą się z ucieczką ludzi.
Globalne koncerny, z dużym doświadczeniem to rozumieją. Rzecznik Grupy Żywiec przysłał do redakcji elaborat, w którym opowiada m.in. o barze dla pracowników, gdzie mogą dokonać sensorycznej oceny 30 gatunków piwa. A w koncernie Mars się dowiadujemy o "szopiku", jak mówią na sklep w fabrykach w Sochaczewie, w którym pracownicy mogą tanio kupić firmowe produkty. Te nakłady wrócą do właściciela w postaci zysku. Jak przekonuje prof. Portet, wydatki na pracowników wcale nie są największym problemem. Na przykład w branży stalowej, w zależności od produkcji, wynoszą 6–15 proc. Dziesięcioprocentowa podwyżka wynagrodzeń dla właściciela oznacza więc spadek rentowności taki sam, jaki mogą przynieść wahania walutowe – od 0,6 do 1,5 proc.
Aż tyle. I tylko tyle.
Rodzaj i wartość przywilejów zależą od zamożności pracodawcy i tego, co chce dzięki nim uzyskać
Kto w Polsce ma przywileje
● Górnicy (100 tys. osób) – wcześniejsze emerytury, deputaty węglowe
● Rolnicy (1,5 mln) – płacą mniejsze składki na ubezpieczenia społeczne
● Emeryci z KRUS (1,3 mln) – mniej wpłacają, a otrzymują wyższe świadczenia emerytalne
● Nauczyciele (661 tys.) – stałe pensje, gwarancja zatrudnienia, urlop dla poratowania zdrowia, ulgi na przejazdy komunikacją publiczną
● Żołnierze zawodowi (100 tys.) – emerytura po 55. roku życia i 25 latach służby świadczenia mundurowe, prawo do mieszkania służbowego
● Policja (100 tys.) – emerytura po 55. roku życia i 25 latach służby, świadczenia mundurowe
● Nauczyciele akademiccy (100 tys.) – urlopy dla poratowania zdrowia i ulgi na przejazdy
● Doktoranci (40 tys.) – 50 proc. ulgi na przejazdy komunikacją publiczną
● Studenci (1,7 mln) – 50 proc. ulgi na przejazdy komunikacją publiczną
● Emeryci (5 mln) – część z nich ma prawo do ulgowych przejazdów komunikacją publiczną oraz innych ulg ustalanych przez samorządy
● Kolejarze (100 tys.) –ulgowe przejazdy
● Pracownicy budżetówki (2 mln) –ekstrawynagrodzenie w postaci trzynastki
● Sędziowie (10 tys.) –urlop dla poratowania zdrowia, przejście w stan spoczynku i wyższe emerytury
● Prokuratorzy (14 tys.) – urlop dla poratowania zdrowia, przejście w stan spoczynku i wyższe emerytury
● Dziennikarze i artyści (kilkanaście tysięcy) – ulga podatkowa w kosztach uzyskania przychodów
● Posłowie i senatorowie (560 osób) – bezpłatna komunikacja publiczna
● Urzędnicy (430 tys.) – dodatki stałe do wynagrodzenia, część ma prawo do dłuższego urlopu wypoczynkowego
● Zatrudnieni w przemyśle gazowym i energetycznym (300 tys.) – na podstawie specjalnych pakietów socjalnych mają np. prawo do niższych lub nawet znikomych opłat za otrzymywany gaz lub energię elektryczną
● Przedsiębiorcy zakładający firmy (300 tys.) – przed dwa lata płacą mały ZUS
● Przedsiębiorcy płacący podatek liniowy 19 proc. (411 tys. podatników)