Komisja Europejska chce, by banki wyłożyły 600 mld euro na fundusz ratunkowy, który będzie wykorzystany w czasie kryzysu. Finansiści przewidują, że ten pomysł pozbawi ich od 2 do 5 proc. zysków. A za plany Brukseli zapłacą klienci Banki same zapłacą za straty spowodowane ryzykowną polityką inwestycyjną. Tak zakłada propozycja nowej dyrektywy, którą przedstawiła Komisja Europejska.

Reklama

Zasada, zgodnie z którą ten, kto zanieczyszcza środowisko, płaci, nie może tylko odnosić się do koncernów naftowych czy elektrowni węglowych. Także w sektorze finansowym ci, którzy powodują ogromne straty, muszą ponosić tego konsekwencje" - przekonywał wczoraj komisarz ds. jednolitego rynku Michel Barnier.

600 mld na ratunek

W ubiegłym roku europejskie rządy przeznaczyły blisko bilion euro z pieniędzy podatników na ratowanie banków przed bankructwem. Udzielono im gwarancji kredytowych, odkupiono tzw. złe długi i podtrzymano płynność finansową. Konsekwencje takiej operacji są jednak ogromne: zadłużone po uszy państwa UE z trudem same unikają bankructwa.

Przedstawiona wczoraj przez Komisję Europejską propozycja nowej dyrektywy ma zapobiec powtórzeniu się w przyszłości podobnego scenariusza. Zgodnie z jej założeniami już w przyszłym roku każdy z krajów Unii powoła odrębny bankowy fundusz prewencyjny. Będzie on zasilany ze specjalnego podatku pobieranego bądź od zysków, bądź od aktywów posiadanych przez instytucje finansowe w całej Unii. Pieniądze będą gromadzone przez ministerstwa skarbu państw UE. W żadnym wypadku nie będą one jednak mogły być wykorzystane do łatania bieżącej dziury w budżecie.

KE jeszcze nie rozstrzygnęła, jak duże miałyby być opłaty wnoszone przez banki. Zdaniem MFW, aby fundusz spełnił swoje zadanie, musi docelowo osiągnąć równowartość 2 – 4 proc. PKB Unii. To kolosalna kwota ok. 600 mld euro. Banki, rzecz jasna, wolałyby, aby składka była o wiele mniejsze. Deutsche Bank uważa np., że fundusz odpowiadający docelowo 150 mld euro dla całej UE byłby całkowicie wystarczający.

"Rozumiemy konieczność wprowadzenia zabezpieczeń przed bankructwem, ale nie mogą one osłabić samych banków" - mówi „DGP” Florence Ranson, rzeczniczka European Banking Federation. Zdaniem analityków Morgan Stanley proponowany przez KE fundusz ograniczy zyski banków o 2 – 5 proc.

Reklama

Pytanie brzmi: czy banki nie przerzucą tych kosztów na klientów. A więc czy znów, tym razem jako właściciel kont, a nie jako podatnicy, nie zapłacimy za błędy menedżerów banków. "Komisja Europejska zapewnia, że tak się nie stanie. Ale bardzo trudno będzie skontrolować, czy rzeczywiście banki przekazują pieniądze na nowy fundusz ze swoich zysków" - komentuje w rozmowie z „DGP” Marco Incerti, ekspert brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).

Anglicy mają wątpliwości

Proponowany przez Barniera fundusz nie będzie mógł być przeznaczony na ratowanie banków przed bankructwem. Bruksela obawia się bowiem, że to skłoniłoby banki do prowadzenia ryzykownej polityki kredytowej.

Odłożone pieniądze mają natomiast pomóc zdrowym bankom przetrwać okres kryzysu poprzez prowizje na odpisanie złych długów czy krótkoterminowe kredyty na wsparcie płynności. Rządy Niemiec i Francji już wczoraj poparły propozycję Barniera. Więcej wątpliwości mają Brytyjczycy. "Każdy z rządów krajów UE musi sam zdecydować, na co przeznaczy te pieniądze i jak będzie je pobierał. Przekazanie kolejnych uprawnień Brukseli jest wykluczone" - powiedział nowy minister finansowych Wielkiej Brytanii George Osborne.

Zdaniem Michela Barniera z uwagi na integrację europejskiego rynku finansowego oraz istnienie w Unii wielu banków działających w kilku krajach UE konieczne jest ustalenie wspólnych zasad działania funduszy. W przyszłości KE chce zresztą pójść dalej: w 2014 r. miałaby powstać w Brukseli paneuropejska instytucja zarządzająca wszystkimi nowymi funduszami.

Propozycją Komisji Europejskiej przywódcy „27” mają się zająć podczas najbliższego szczytu 17 czerwca. Jeśli ją zatwierdzą, Unia będzie przekonywać do wprowadzenia podobnego rozwiązania przez inne wielkie gospodarki świata na spotkaniu prezydentów i premierów krajów G20 w Toronto 10 dni później.