Na drewnianych balkonach piętrowej kamienicy przy Scalettastrasse w Davos ktoś wywiesił transparenty, które z pewnością nie spodobały się inicjatorowi wielkiego Światowego Forum Ekonomicznego, co roku odbywającego się w tym szwajcarskim mieście. "Klaus Schwab ru…a nasze miasto" – głosi w języku angielskim pierwszy z nich. "Jego kumple ru….ą cały świat" – dopowiada drugi. Trzeci, już po niemiecku, przestrzega: „Wenn du eine Mauer baust, bedenke was du draussen lässt” (Budując mur, uważaj na to, co zostawiasz poza nim).
W tym roku po raz pierwszy odwiedziłem forum w Davos. W trakcie jednego ze spacerów przystanąłem nieopodal tej kamienicy na dłuższą chwilę, przypatrując się przechodniom. Jednak żaden z nich – a byli wśród nich politycy, finansiści, ekonomiści, przemysłowcy – nie zatrzymał na niej wzroku na dłużej. Pomyślałem, że to zrozumiałe. Alterglobaliści, bo to oni zapewne wywiesili transparenty, sieją ferment na takich szczytach nie od dzisiaj. To może się znudzić.
Poza tym, co to w ogóle za oskarżenia? Do kogo kierowane? Uczestnicy forum nie chcą budować muru. Przeciwnie – nieustannie mówią o potrzebie otwartości, jednoczenia, zwalczania nierówności, chcą przeciwdziałać zmianom klimatu i degradacji środowiska, szerzyć tolerancję i pokój. W tym roku zaś dużo uwagi poświęcili czwartej rewolucji przemysłowej, czyli cyfryzacji, zastanawiając się, jak w jeszcze większym stopniu może przysłużyć się ona ludzkości i jak zreformować instytucje, by nadążały za zmianami technologicznymi.
Komu to przeszkadza?
Tania gadka
Tak myślałem, ale myślałem głupio. Zapomniałem, że – jak mawiają Amerykanie – "talk is cheap". Gadka jest tania. A gadka dobywająca się z ust tego 0,00004 proc. populacji Ziemi, który zjeżdża rokrocznie do Davos, jest nie tylko tania, lecz także – nie zawsze, bo są chwalebne wyjątki – pełna hipokryzji.
Uświadomiły mi to spacery zaśnieżonymi ulicami kurortu. Po Talstrasse, ulicy prowadzącej od dworca kolejowego do Centrum Kongresowego, całymi dniami wolno sunął sznur aut. Ale jakich! Rzadko trafiał się model tańszy niż Audi A8 (jego ceny w Polsce zaczynają się od 400 tys. zł). W ciągu każdej minuty spaceru mijałem kilkanaście milionów złotych opakowane w czarną karoserię. A teraz pomyślcie o podobnym eksperymencie w, dajmy na to, miasteczku Chełm. Jaka jest wartość samochodów, które miną tam przechodnia w ciągu minuty? Ile sztuk Audi 8 zobaczy? No właśnie.
Główny cel Davos to socjalizacja światowej elity, mafiokracji bankierów, przemysłowców, technokratów i polityków. Promują wspólne idee i służą dobru wspólnemu: wspólnemu im samym – twierdzi Andrew Marshall z holenderskiego think tanku obywatelskiego Transnational Institute
Styczniowe Davos przypomina zjazd fanów luksusowej motoryzacji. Ktoś powie, że to nie powinno dziwić. W końcu gości forum (może poza dziennikarzami) na takie auta stać, a mieszkańców Chełma nie. Podobnie jak stać ich na loty prywatnymi helikopterami (dziennie na lotnisku w Davos lądowało po kilkadziesiąt maszyn) czy odrzutowcami (obserwatorzy oszacowali, że w tym roku na Davos wyruszyło ich 1500). Ale powody do oburzenia są. Mieszkańcy Chełma nie zbierają się regularnie na panelach dyskusyjnych, by najpierw opowiadać o tym, jak bardzo chcą zwalczać nierówności i globalne ocieplenie, a potem epatować bogactwem i emitować ogromne ilości CO2 do atmosfery. Nie są więc hipokrytami. W wymiarze publicznym przynajmniej.
Co innego goście Davos – frazesy płynące z ich ust nijak się mają do rzeczywistości. Pomiędzy tym, co mówią i co oklaskują, a tym, co robią, nie ma powiązania. John Gapper, komentator "The Financial Times", zauważał w relacji z forum, które odbyło się w 2009 r., a więc rok po wybuchu kryzysu finansowego, że jedne z najgłośniejszych braw zebrał amerykańsko-libański myśliciel Nassim Nicholas Taleb, stwierdzając, że nadszedł czas, by ukarać bankierów, zmuszając ich do zwrotu premii, które niezasłużenie otrzymali. Wśród gromko oklaskujących go byli także bankierzy. Premii, oczywiście, nie zwrócili.
Taleb do Davos już nie jeździ i nazywa forum "coroczną konwencją Intelektualistów A Jednak Idiotów/Towarzystwem Bufonów". Nie on jeden krytykuje forum w Davos. Politolog Samuel P. Huntington ukuł termin "człowiek z Davos" na określenie osoby skrajnie kosmopolitycznej, której postawy, wartości i działania nie mają nic wspólnego z tym, jak żyją i czego chcą zwykli ludzie. Z kolei Hernando De Soto, peruwiański ekonomista i badacz cywilizacji, przestrzega przed ewolucją kapitalizmu w stronę systemu, w którym staje się on prywatnym klubem otwartym dla garstki uprzywilejowanych i wywołującym wściekłość reszty. Davos jest tego klubu symbolem. Elity żyją pod kloszem. Reszta pozostawiona samej sobie poza nim.
Kłopot z elitami zbierającymi się w szwajcarskim miasteczku jest koniec końców taki, że nie są skuteczne. Nie rozwiązują globalnych problemów, o których dyskutują. Jeśli znajdzie się śmiałek, który wskaże chociaż jedno wyzwanie, które elita w Davos dobrze zidentyfikowała, zdiagnozowała, a potem się z nim uporała, stawiam mu dobre rzemieślnicze piwo. Przez cały wieczór.
Psychoanaliza elit
Przyjrzyjmy się medialnym podsumowaniom najważniejszych wydarzeń forum A.D. 2019 – wydarzenia te mają charakter wypowiedzi performatywnych. A więc ktoś do czegoś się zobowiązuje, coś obiecuje albo ogłasza coś, co ogłosić mógłby kiedy indziej i w miejscu, do którego wstęp jest darmowy, a na pewno nie kosztuje 250 tys. zł (minimalna opłata za dostęp do Centrum Kongresowego). W tym roku przywódcy Brazylii i Kolumbii wyrazili poparcie dla Juana Guiado, lidera wenezuelskiej opozycji, Al Gore zainicjował nowy ruch ekologiczny, a władze indyjskiej prowincji Andhra Pradesh pochwaliły się wprowadzeniem ram prawnych dla partnerstwa publiczno-prywatnego w kwestii rozwoju branży dronowej. To PR i obietnice. Tania gadka.
Profesor Kenneth Rogoff, ekonomista z Uniwersytetu Harvarda znany z prac nad wpływem długu publicznego na wzrost PKB i promowania społeczeństwa bezgotówkowego, zauważa w jednym z wywiadów, że w tym roku Davos było wyjątkowo mdłe: – Najbardziej nijakie odkąd pamiętam. Zwykle jest jakiś wyjątkowy kraj czy branża, o której wszyscy mówią. W tym roku nie ma nic.
Ciśnie się na usta pytanie, jak to możliwe, że wszyscy ci wpływowi goście od Billa Gatesa i zarządu Facebooka, przez Christine Lagarde, szefową Międzynarodowego Funduszu Walutowego, po hollywoodzką gwiazdę Matta Damona marnują tam po pięć dni ze swojego cennego czasu. Świeże powietrze, góry i ładna pogoda tego nie tłumaczą. Może więc marnują czas tylko pozornie?
Nieskuteczność elit w realizacji oficjalnych haseł forum w Davos można wyjaśniać psychoanalitycznie – tak naprawdę chodzi im o co innego i że prawdziwym celem nie jest zmiana świata na lepsze, a biznesowo-polityczny networking, zakulisowe spotkania, na których ubijane są różnego rodzaju interesy. Przyznać trzeba, że alpejski kurort to świetne miejsce do budowania relacji, prowadzenia negocjacji czy po prostu poznawania ludzi. Chcesz robić interesy w Chinach? Zrób sobie zdjęcie z wiceprezydentem kraju Wang Qishanem (najlepiej z uściskiem dłoni), a zyskasz sobie przychylność chińskiej administracji. W Davos za jednym zamachem można upiec wiele pieczeni. Czasami, gdy chodzi o relacje polityczne, dowiadujemy się nawet o tym, jakie to pieczenie. W tym roku prezydent Azerbejdżanu i premier Armenii wykorzystali forum jako platformę rozwiązywania konfliktu terytorialnego o Górski Karabach. Częściej się jednak nie dowiadujemy. Dlaczego?
Andrew Marshall z holenderskiego think tanku obywatelskiego Transnational Institute ma hipotezę, co dzieje się w pomieszczeniach, do których nie wpuszcza się dziennikarzy. Twierdzi, że główny cel Davos to "socjalizacja światowej elity, mafiokracji bankierów, przemysłowców, technokratów i polityków. Promują wspólne idee i służą dobru wspólnemu: wspólnemu im samym". W 2006 r. Angela Merkel spotkała się ze Stephenem Schwarzmanem, szefem funduszu Blackstone, który miał problem z uruchomieniem inwestycji w Niemczech (administracja publiczna mu nie ufała). Niedługo po spotkaniu Blackstone wykupiło udziały w powiązanym z rządem Deutsche Telekom. Przypadek? Nie sądzę.
To jednak nie wszystko, co można o globalnych elitach powiedzieć. Robi to Nassim Nicholas Taleb. W 2007 r. opublikował książkę "Czarny łabędź", która została uznana za jedno z najważniejszych dzieł wydanych po II wojnie światowej. Ten spec od rachunku prawdopodobieństwa, filozofii i ekonomii, a także były menedżer funduszy hedgingowych analizował w niej rzadkie i trudno przewidywalne zdarzenia o potężnych konsekwencjach. "Czarny łabędź" jest drugą częścią pięcioksięgu "Incerto". Ostatnią – wydaną w 2018 r. – jest "Skin in the Game". Książka nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia, ale tytuł można przełożyć roboczo na "Ryzykując własną skórą". I już on wskazuje na brakujący element, którego "człowiek z Davos" nie jest w stanie kupić za pieniądze. "Człowiek z Davos" – gdy bierze się do rozwiązywania globalnych problemów – nie ryzykuje własną skórą. Nie ponosi konsekwencji realizacji swoich pomysłów. Jeśli działania, których się podejmujesz, nie mogą cię zranić, stają się dla ciebie czystą spekulacją, nieosadzoną w konkrecie zabawą intelektualną, nie rozumiesz ich znaczenia. Mogą szkodzić innym.
To nie on będzie umierać
By zilustrować tę tezę, Taleb przywołuje "sukcesy" USA w walce z terroryzmem, w efekcie których powstało Państwo Islamskie. "Gdy piszę tę książkę, w rezultacie wcześniejszej «zmiany reżimu» mającej na celu «usunięcie dyktatora» Libii, w kraju tym organizowane są teraz na parkingach supermarketów targi niewolników. Ludzie tacy jak Bill Kristol (neokonserwatywny analityk i publicysta – red.) czy Thomas Friedman (dziennikarz i publicysta – red.), którzy chcieli inwazji na Irak w 2003 r. oraz obalenia przywódcy Libii w 2011 r., teraz chcą przeprowadzenia podobnej «zmiany reżimu» w kolejnych krajach, w tym w Syrii, ponieważ mają one «dyktatora». Ludzie ci zachowują się jak lekarz, który wywołałby u pacjenta «umiarkowany nowotwór», żeby poprawić jego wyniki na cholesterol i dumnie ogłosić zwycięstwo po tym, gdy pacjent umrze" – konstatuje. Co jest, jego zdaniem, przyczyną tego beznadziejnego uporu elit w propagowaniu demokracji, nawet jeśli w praktyce niesie to ze sobą wojny domowe?
Trzy błędy. Po pierwsze, myślą one o świecie statycznie, a nie dynamicznie. Mają problemy "z rzeczami, które się poruszają". Sądzą, że ludzkie działanie przypomina reakcje chemiczne, w których produkt zależy od manipulacji substratami. Taleb uważa, że z tego właśnie błędu wynika zła diagnoza problemu nierówności – kłopotem nie są one same, a niemożliwość awansu i spadku na drabinie społecznej. Gdy ktoś wskazuje, że 1 proc. najbogatszych ma dzisiaj więcej niż w 1970 r., on mówi: ale to nie są ci sami ludzie, porównanie nie ma więc sensu. Po drugie, elity charakteryzuje płaskie postrzeganie rzeczywistości. Nie rozumieją, że skomplikowane problemy mogą mieć jednowymiarowe objawy. Głowa może boleć z przemęczenia albo dlatego, że rośnie guz w mózgu. Tego drugiego nie wyleczysz aspiryną lub witaminą C. Po trzecie w końcu, elity rozumują w kategoriach "akcji, a nie interakcji". Nie rozumieją, że każda interwencja ma więcej niż jeden skutek, że mogą się one nawarstwiać, ich oddziaływanie może rosnąć i że może być ono sprzeczne z intencjami, które towarzyszyły interwencji.
Te błędy wynikają z fundamentalnego braku "skóry w grze" (literalne tłumaczenie tytułu książki Taleba). Jak to się ma jednak do "człowieka z Davos", który bywa nie tylko politykiem, ale i przedsiębiorcą, a ci przecież ryzykują własną skórą w swoich firmach. To prawda. Jednak nawet przedsiębiorca w Davos porzuca codzienność, ujawniając aspirację do bycia liderem w wymiarze ogólnospołecznym. W tym wymiarze operować musi wspólnie z politykami i akademikami. Platformą takiej kooperacji są instytucje – od Banku Światowego przez organizacje pozarządowe po same rządy. Słowem – biurokracja. A, jak pisze Taleb, jest ona "konstrukcją, dzięki której jednostka jest wygodnie odseparowana od konsekwencji swoich działań". Pół biedy, gdyby w Davos się wyłącznie gadało i pielęgnowało prywatne interesy, niestety – elity na tego typu zjazdach rosną w pychę. Może i nie dbają o te wszystkie globalne społeczne wyzwania, o których dyskutują, ale utrwalają w sobie przekonanie, że wiedzą lepiej. Boris Johnson, były burmistrz Londynu i minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, zauważył kiedyś, że Davos to "konstelacja rozbuchanych ego pochłoniętych orgią wzajemnych pochlebstw". Ta pycha ujawnia się w ich działaniach poza Davos. To nie przypadek, że Thomas Friedman, promotor inwazji na Irak, regularnie przyjeżdża na forum. To nie on ani nie jego synowie będą umierać na wojnie.
Jedz swoje żółwie
Nie żyjemy już w epoce, w której władcy walczą ramię w ramię z żołnierzami na polu bitwy – jak chociażby cesarz rzymski Julian Apostata, który nawet w bitwie zginął. Żyjemy w czasach, w których rządzące elity chroni immunitet – formalny, jeśli są politykami, i nieformalny, jeśli mają znajomych wśród polityków. Jest tak w każdym niemal zachodnim kraju.
Nowoczesna instytucja immunitetu parlamentarnego stoi jednak w sprzeczności z zasadą odpowiedzialności, którą promuje Taleb. Chroniony poseł albo senator, w którego rękach tkwi dobrobyt narodu (a przynajmniej narzędzia, którymi mogą zadać mu cios), nie może być pociągnięty do odpowiedzialności za to, za czym głosuje. Większość złych ustaw, które uchwala, nie dotyka jego samego równie mocno, co jego podda... przepraszam – obywateli. Pomyślmy o ostatnich zmianach w Polsce – np. o zakazie handlu w niedziele, który przepchnięto na życzenie wierchuszki związków zawodowych, przecież także swego rodzaju oderwanej od życia elity, tyle że naszej, swojskiej. Co z tego, że studenci tracą pracę, która finansuje im studia? Elita ma własne wyobrażenie o tym, co jest dla nas dobre. Albo cofnijmy się pamięcią do wprowadzenia OFE, które skonstruowano tak, że zarządzający funduszami emerytalnymi dostawali wynagrodzenie na zasadzie "czy się stoi, czy się leży". Modelowa prywatyzacja zysków i socjalizacja strat. Największe wypaczenie świata finansów ostatnich dekad. Cios w zasadę współodpowiedzialności i symetrii. Ale elity wiedzą lepiej.
Czy można jednak zmusić je do współodpowiedzialności za decyzje w realiach demokracji? Twierdzi się często, że wyłączenie elit spod możliwych negatywnych skutków ich własnych działań jest koniecznością, jeśli chcemy, by jakiekolwiek decyzje były podejmowane. Inaczej będą się bać kary i staną się bierne. To znany argument. Warto jednak przemyśleć perspektywę, którą przedstawia Taleb. Jego zdaniem elity powinny się bać kary. Niekoniecznie musi być ona rozumiana w sensie uwięzienia. Nie musimy przywracać prawa z 1920 r., które za przestępstwa motywowane zyskiem ustanawiało dla urzędników II RP karę śmierci. Sposobem na wszczepienie w system polityczny współodpowiedzialności za decyzje, który ów myśliciel proponuje, jest (m.in.) powrót do klasycznego rozumienia służby publicznej, takiego, w którym jest ona naprawdę służbą, a nie drogą do dorobienia się.
"Dobrą regułą byłoby zobligowanie tych, którzy ubiegają się o urzędy, do wiążącego zobowiązania się, że po zakończeniu sprawowania tych urzędów nie będą pobierać pensji w sektorze prywatnym wyższej niż z góry założona kwota, a ewentualna nadwyżka iść będzie do kieszeni podatnika. To sprawi, że służba publiczna przestanie być traktowana jako strategia inwestycyjna" – pisze Taleb, wskazując na antyprzykłady prezydenta USA Billa Clintona czy brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira, którzy po zakończeniu sprawowania urzędu zarabiają wielokrotnie więcej na publicznych wystąpieniach (np. w Davos), albo byłych sekretarzy skarbów USA umoszczonych wygodnie w biurach banków JP Morgan czy Goldman Sachs. W Polsce także byli politycy i urzędnicy wysokiego szczebla rozsiani są często po bankach i radach nadzorczych, gdzie zarabiają wielokrotność średniej krajowej. Ewentualnie zakładają kancelarie doradztwa podatkowego.
Gdyby zaś – zgodnie z tym, co mówi Taleb – oficjele wiedzieli, że w końcu znów staną się zwykłymi Kowalskimi czy Nowakami, mniej by im szkodzili, będąc na urzędzie. Myśleliby raczej konkretem niż abstraktem. Mniej mędrkowaliby. Rzadziej chcieliby uszczęśliwiać innych na siłę. Podobnie zmieniłyby się postawy ludzi finansjery i biznesu, gdyby otrzymali jasny sygnał, że system nie konserwuje ich pozycji, że są narażeni na spadek na drabinie społecznej, że w razie kłopotów nikt ich nie uratuje pieniądzem podatnika. Staraliby się tak działać, by i życie tych na dole było znośniejsze. I wreszcie robiliby to skutecznie.
Taleb powiedziałby, że elity powinny jeść własne żółwie. Jak głosi jeden z antycznych mitów przytaczany przezeń w "Ryzykując własną skórą", grupa rybaków po upieczeniu złapanych żółwi uznała, że są niesmaczne. Obok przechodził bóg Merkury, więc rybacy, udając gościnność (dobrze mieć boga wśród znajomych, prawda?), zaoferowali mu poczęstunek. Ten wówczas zorientował się, że oto wciskają mu coś, czego sami jeść nie chcą i zmusił ich do konsumpcji. Dobry system polityczny powinien zmuszać elity do jedzenia własnych wyrobów: politycznych, biznesowych i społecznych. Wtedy „człowiek z Davos” zmądrzeje.