Prezydent przedstawił projekt tzw. ustawy frankowej (nowelizacja ustawy o wsparciu kredytobiorców znajdujących się w trudnej sytuacji finansowej, którzy zaciągnęli kredyt mieszkaniowy) w sierpniu minionego roku. Do tej pory leżał on w sejmowej zamrażarce. Teraz nowy rząd wyraził silne poparcie dla nowych przepisów, a nawet chęć ich częściowego zaostrzenia.
Nie powinna dziwić chęć pomocy kredytobiorcom, którzy z obiektywnych przyczyn (bezrobocie, spadek dochodów) wpadli w kłopoty ze spłatą rat od kredytów mieszkaniowych (nie tylko walutowych). Ale rada ministrów popiera również kosztowne i zapewne nie do końca skuteczne rozwiązania, które mają zmusić banki do przeliczenia na złote mieszkaniowych kredytów walutowych. Można szacować, że banki będą musiały wydać na ten cel do 2,2 mld zł w pierwszym roku działania ustawy. Kwota ta w kolejnych 15–20 latach będzie stopniowo się zmniejszać.

Nasz klient – nasz pan

Reklama
Prezydent chce, żeby banki zaproponowały kredytobiorcom zamianę kredytów walutowych (czyli głównie frankowych) na złotowe po możliwie niskim kursie. Wielu klientów będzie domagać się kursów wymiany obowiązujących w momencie zaciągania kredytu, bo takie rozwiązanie obiecywali im politycy. Wprawdzie dziś kurs szwajcarskiej waluty jest na nienotowanym od dawna niskim poziomie, ale i tak czasami jest o połowę wyższy niż w czasie, gdy wielu frankowiczów zaciągało zobowiązania. Koszt przewalutowania mógłby więc sięgnąć kilkudziesięciu miliardów złotych, czyli więcej, niż przewiduje to prezydencki projekt. Wątpię, by banki łatwo podarowały klientom tak dużą kwotę.
Projekt ustawy daje kredytobiorcom uprzywilejowaną pozycję, to oni mają podjąć decyzję, kiedy i czy skorzystać z oferty przewalutowania. A banki znajdą się pod finansową presją, by tak się stało. Na porozumienie z klientami muszą bowiem przeznaczyć rocznie równowartość 2 proc. swoich kredytów walutowych, jeżeli się z nimi nie dogadają, to te pieniądze im przepadną. Skorzystają z nich inne banki, które będą bardziej uległe w negocjacjach ze swoimi kredytobiorcami (choć w ustawie nie jest to precyzyjnie zapisane).
Zakładając skrajną sytuację, że bank w ogóle nie dogada się ze swoimi klientami, to nim spłacą mu oni kredyty walutowe, straci ok. 1/4–1/5 ich wartości. To straszak, który ma zmusić instytucje finansowe do udziału w operacji.
Cynicznie można wyobrazić sobie, że banki pójdą po linii najmniejszego oporu i zaproponują niskie kursy przewalutowania największym klientom (najbardziej ryzykownym) mającym po parę dużych mieszkań na wynajem. Bankom będzie mniej się opłacało ulżyć małym kredytobiorcom, którzy konsekwentnie spłacają kredyty na swoje mieszkanie.

Państwo doi banki...

Kredyty frankowe to poważny problem nie tylko dla dziesiątek tysięcy rodzin, które je spłacają. Dla państwa równie ważne albo nawet ważniejsze powinno być to, że te kredyty to bomba, która może zniszczyć cały sektor bankowy, a wraz z nim gospodarkę. Wystarczy poważny międzynarodowy kryzys (np. wokół Korei Północnej), a frank – a wraz z nim polskie banki i rodziny – wyleci w powietrze.
Z lektury projektu ustawy i stanowiska rządu wynika jednak, że ani w Kancelarii Prezydenta, ani premiera nie zastanawiano się, co ta kolejna danina nałożona na sektor bankowy oznacza dla gospodarki, a w konsekwencji dla państwa. W uzasadnieniu ustawy oraz w stanowisku rządu zajmowano się wyłącznie jej ewentualnym zagrożeniem dla budżetowych wpływów.
Trzeba pamiętać, że bankom narzucono w ciągu kilku lat dużo nowych obciążeń. W 2015 r., a więc jeszcze przed wyborami, gwałtownie wzrosły składki i wydatki na system gwarantowania depozytów. Rząd koalicji PO–PSL długo bezczynnie przyglądał się kryzysowi w systemie spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych i w końcu Bankowy Fundusz Gwarancyjny musiał wesprzeć restrukturyzację SKOK-ów i zwrócić depozyty klientom kilku upadłych kas. Środki na ten cel pochodziły z pieniędzy gromadzonych przez lata przez banki. Dlatego, by odbudować uszczuplone środki Funduszu, zwiększono wysokość bankowych składek. Przed kryzysem SKOK-ów płaciły one rocznie 0,7–1,2 mld zł składek, ale w ostatnich trzech latach kwota ta (wraz z pieniędzmi na wypłaty depozytów klientom upadłych kas i Banku Spółdzielczego w Wołominie) waha się od 2,1 mld zł w minionym roku do 4,2 mld zł w 2015 r.
Obecna władza wprowadziła nowy podatek – wyniósł 3,2 mld zł w 2016 r. i 3,6 mld w minionym roku. Do tego jeszcze należy doliczyć 0,6 mld zł, które banki przeznaczyły w 2015 r. na fundusz wsparcia kredytobiorców. I na tym nie koniec.
W sumie w ostatnich trzech latach te dodatkowe obciążenia banków wyniosły od 3,7 mld do 5 mld zł rocznie.
Prezydencki projekt w pierwszym roku działania będzie kosztował banki do 2,2 mld zł – tyle wpłacą na Fundusz Restrukturyzacyjny. Warto dodać, że zdaniem polityków PiS ustawa ta nie rozwiązuje problemu zbyt dużych różnic kursowych stosowanych przez banki przy rozliczaniu spłat walutowych kredytów. Banki powinny je zwrócić, co może je kosztować kolejne kilka miliardów złotych (najwyższe szacunki to 8 mld zł).
Wyniki banków dodatkowo obniży zniesienie przez Radę Polityki Pieniężnej oprocentowania tzw. rezerwy obowiązkowej – to ok. 0,4 mld zł wpływów rocznie mniej.

...a banki doją klientów

Za wszystkie te obciążenia – jak mówi jeden z prezesów największych polskich banków – i tak zapłacą klienci. I to nie jest straszenie. Mimo nowych obciążeń, szacowanych na 3,7–5 mld zł, wynik netto sektora bankowego w ciągu ostatnich trzech lat wahał się między 12,8 mld a 13,9 mld zł. To potwierdza tezę, że za dodatkowe obciążenia faktycznie w dużym stopniu zapłacili klienci.
Widać to również w danych NBP. Wynika z nich, że w ostatnich dwóch latach nastąpiły niekorzystne dla klientów zmiany oprocentowania depozytów i kredytów. Odsetki płacone od lokat spadły i nie gwarantują już ochrony ich wartości przed inflacją. Natomiast oprocentowanie kredytów utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie. Od jesieni 2015 r. rozpiętość między odsetkami lokat i kredytów wolno rośnie – o 0,2 pkt proc., ale w skali całego sektora oznacza to wzrost jego przychodów o ok. 2,3 mld zł.
Analitycy bankowi są pewni, że skutkiem wprowadzenia podatku bankowego jest podwyżka marż od kredytów mieszkaniowych. Według badań firmy Metrohouse wzrosły one skokowo o 0,3–0,4 pkt proc. w połowie 2016 r. (potem jeszcze nieco się zwiększyły). Dla sektora bankowego oznaczało to w minionym roku ok. 0,2 mld zł dodatkowych wpływów. A dla rodziny zaciągającej kredyt na mieszkanie (220 tys. zł) to dodatkowy koszt 700–900 zł rocznie. Przy kredytach 25-letnich oznacza to, że odsetki w tym czasie są wyższe o 8,5–11 tys. zł.
Klienci płacą również wyższe prowizje. Z danych NBP wynika, że banki z tego tytułu zarobiły w minionym roku o ponad miliard złotych więcej niż w 2016 r. (wzrost o ponad 9 proc.).
Widać, że im mocniej państwo dokręca bankom śrubę, tym one więcej pieniędzy wyciągają z gospodarki. Drogie usługi bankowe będą hamować wzrost gospodarczy i ograniczą konkurencyjność polskich firm.

Czekanie nie rozwiąże problemu

Stanowisko rządu zgłoszone do prezydenckiej ustawy frankowej jest napisane dość ogólnikowo. Na przykład dane o wydatkach na fundusz wsparcia kredytobiorców pochodzą z 2016 r., choć zarządzający nim BGK ma obowiązek przygotowywać raporty co kwartał.
Jednym z nielicznych konkretów jest propozycja, by wszystkich związanych z ustawą wydatków banków nie traktować jako koszt podatkowy, czyli żeby nie zmniejszały one daniny dla fiskusa. Czekanie, aż czas rozwiąże kwestie kredytów frankowych (czyli ludzie spłacą kredyty), może być zbyt ryzykowne. Polityczna i gospodarcza sytuacja na świecie jest zbyt niestabilna. A problem dotyczy nie tylko banków i ich klientów, ale całego społeczeństwa i przede wszystkim państwa. Każdy w tym procesie powinien mieć nie tylko przywileje, ale i obowiązki. Przede wszystkim powinno się doprowadzić do tego, by klienci nie mogli w nieskończoność negocjować kursu przewalutowania kredytu. Zakładając optymistyczny scenariusz działania ustawy, już za 5–10 lat problem z kredytami frankowymi stopnieje do tak małych rozmiarów, że nie będzie poważnym ryzykiem ani dla państwa, ani kredytobiorców czy banków. Dlatego trzeba ustalić wspólne warunki przewalutowania (co nie oznacza, że jednakowe dla wszystkich) i pozostawić klientom niezbyt długi czas na decyzje.
Państwo nie powinno być jedynie strażnikiem budżetu, musi zachęcić banki do aktywności w przewalutowywaniu kredytów. Przynajmniej związane z nim wydatki powinny być uznane za koszty. Obecnie tzw. podatek bankowy też nie jest kosztem, tak samo jak składki na BFG. To oznacza, że chociaż zysk brutto sektora jest niższy o wspomniane 3,7–5 mld zł, to banki i tak płacą od tej kwoty 0,7–0,9 mld zł podatku dochodowego.
Gdy politycy główkują, jak jeszcze pomóc kredytobiorcom i budżetowi, muszą pamiętać, że poza bankami nie mamy w Polsce innych poważnych źródeł finansowania gospodarki i ludności. Bankowość spółdzielcza jest za słaba, a jeszcze słabsze SKOK-i przechodzą poważny kryzys. Bez sprawnych banków i ich nowoczesnych oraz tanich usług nie będzie rozwoju gospodarczego.