Co o Viktorze Orbanie myśli się w Międzynarodowym Funduszu Walutowym? Nie zdziwiłbym się, gdyby na dźwięk nazwiska węgierskiego premiera przedstawicielom MFW dłonie same zaciskały się w pięści. Bo to przez Orbana śmiał się z nich niedawno cały świat.
Najpierw w 2012 r. skutecznie postawił się im w kwestii podatku bankowego oraz emerytur. MFW chciał wtedy – w zamian za odstąpienie od wprowadzenia daniny i obcięcie świadczeń – dać Budapesztowi preferencyjną pożyczkę. Orban odmówił, zaś rok później spłacił całość pożyczek zaciągniętych w MFW w 2008 r., gdy jego kraj był na skraju bankructwa. Zrobił to, by odebrać Funduszowi pretekst do ingerowania w politykę gospodarczą jego kraju. Wysłał też notę do MFW, w której informował, że przedstawicielstwo tej instytucji w Budapeszcie nie jest już potrzebne.
Powiedzieć, że od tamtej pory stosunki Węgier i MFW są chłodne, to tak naprawdę nic nie powiedzieć. W lutym tego roku w długim parlamentarnym przemówieniu Orban stwierdził, że czasy współpracy z MFW to czasy, gdy Węgry miały na szyi „psią obrożę” i były przezeń „zniewolone długiem”.
Reklama
Czy to nie za ostre słowa wobec tej szacownej instytucji?
Nie. Krytyka działań MFW, a także krytyka poczynań działającego z nim w tandemie Banku Światowego, ma zaskakująco mocne podstawy. I Orban nie jest w niej osamotniony.

Dzieci ,44

Obie te instytucje miały w założeniu służyć ludzkości. Ich historia sięga słynnej konferencji w amerykańskim Bretton Woods z lipca 1944 r. Ponad 700 delegatów z 44 państw (politycy, wojskowi, ekonomiści) zastanawiało się, jak to będzie z globalną gospodarką, gdy skończy się wojna. Powrót do stanu sprzed 1939 r. wydawał się wszystkim niemożliwy i trzeba było wypracować coś nowego. Wygrały idee promowane przez – a jakże! – Stany Zjednoczone i ich przedstawiciela, biurokratę Harry’ego Dextera White’a. Jego zdolnościom rozgrywania konferującego towarzystwa uległ nawet John Maynard Keynes. Podobno ostateczne rekomendacje konferencji podpisał, bo „musiał”. (Kulisy konferencji pasjonująco opisuje Benn Steil w książce „Keynes, White i bitwa o Bretton Woods”). W Bretton Woods zdecydowano, że świat Zachodu wdroży po wojnie system pieniężny zobowiązujący każde państwo do ograniczenia wahań kursowych do jednoprocentowego przedziału. Naczelną walutą międzynarodowych rozliczeń miał być dolar amerykański powiązany ze złotem na poziomie 35 dol. za uncję. To właśnie sztywne powiązanie ze złotem uznaje się za jedną z przyczyn krótkiej żywotności systemu, który upadł w 1973 r.
To, że system przestał istnieć, nie znaczy, że przestały istnieć wszystkie instytucje, o których utworzeniu w 1944 r. zadecydowano. Zgodnie z zasadą, że raz powołany do życia byt biurokratyczny dąży do wieczności, Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy przetrwały, zmieniając sprytnie formułę swojej działalności. – MFW okazał się bardzo elastyczną instytucją. Szybko przeformułował swoją misję z utrzymywania stabilności międzynarodowych kursów wymiany walut na pożyczanie pieniędzy krajom mającym problemy z bilansem płatniczym. Każdy kolejny kryzys w gospodarce światowej dostarczał funduszowi pretekstu do formułowania nowych założeń misyjnych – zauważa Ian Vasquez, ekonomista z think tanku Cato Institute.
Obecnie oficjalnymi celami działalności MFW są: sprzyjanie globalnej współpracy monetarnej, zapewnianie finansowej stabilności, wzmacnianie międzynarodowego handlu, promowanie wzrostu zatrudnienia oraz wzrostu gospodarczego i redukcja biedy na świecie. Ostatnie założenie to także główne zadanie Banku Światowego. Cele MFW i BŚ przeplatają się, a instytucje ze sobą współpracują, co jest tym łatwiejsze, że ich siedziby stoją obok siebie, dwie przecznice od Białego Domu. Nawiasem mówiąc, dla wielu przeciwników układ ten stanowi wymowny symbol imperialnego charakteru tych instytucji.
Szczególne znaczenie w światowej gospodarce zyskały one po upadku ZSRR, gdy posowieckie republiki postanowiły wejść na drogę kapitalizmu. Waszyngtońscy biurokracji z doktoratami z ekonomii zgłaszali się wówczas do nich z pieniędzmi i pakietem opracowanych jeszcze w 1944 r. dobrych rad. Rady te od momentu, gdy w 1990 r. John Williamson zgrupował je w 10 przykazań, zwane są konsensusem waszyngtońskim. Na pierwszym miejscu dekalogu stoi dyscyplina fiskalna, potem jest racjonalna wielkość wydatków publicznych i niskie obciążenia podatkowe, liberalizacja finansów, jednolity i konkurencyjny kurs walutowy, liberalizacja handlu zagranicznego, otwartość na bezpośrednie inwestycje zagraniczne, prywatyzacja, eliminacja złego prawa i ochrona praw własności. W momencie, gdy dane państwo obiecywało, że przykazań zacznie przestrzegać, fundusz i bank uruchamiały linie kredytowe.

Wyrodny noblista

Dla wielu brzmi to jak podkopujące państwową suwerenność, zaplanowane przez wielką finansjerę odgórne wprowadzanie neoliberalizmu mające otworzyć rynki zbytu dla wielkich korporacji. To nośne publicystycznie hasła, lecz populizm nie wystarczy, by wyjaśnić, dlaczego MFW i mają tylu wrogów.
Choć lista państw, które wolą nie mieć zbyt wiele wspólnego ze zbawicielami świata z Waszyngtonu, jest stosunkowo krótka i cokolwiek egzotyczna (znajdują się na niej – poza Węgrami – m.in. Boliwia i Egipt), to krytycznie o MFW oraz Banku Światowym wypowiada się coraz większa liczba prominentnych intelektualistów. Poważna krytyka pada ze strony Josepha Stiglitza, laureata Nagrody Nobla z ekonomii, który w latach 1997–2000 pełnił funkcję głównego ekonomisty Banku Światowego. Swoje zastrzeżenia przedstawił w 2002 r. w książce „Globalizacja”, wywołując tym najpierw towarzyski skandal (krytykował wielu kolegów), a potem ogólnoświatową dyskusję. Stiglitz zarzucał MFW dogmatyczne traktowanie zaleceń gospodarczych, np. przyjęcie założenia, że co dobre dla rynków finansowych, dobre jest także dla ludzi. Według Stiglitza fundusz cechuje jednak brak realistycznej oceny proponowanych rozwiązań gospodarczych, które przez ten właśnie brak samokrytycyzmu często szkodzą tam, gdzie się je zastosuje.
I tak zarzuca się funduszowi, że jego działania nie tylko wywołały, lecz wręcz spotęgowały kryzys finansowy w Azji. Według części ekonomistów azjatyckie załamanie w latach 1997–1998 miało swoje źródła m.in. w zbyt dużej zależności gospodarek Tajlandii, Indonezji, Malezji i Korei Południowej od finansowania sektora prywatnego krótkoterminowym długiem. Tego rodzaju finansowanie promował właśnie MFW, któremu potem już w trakcie kryzysu nie udało się pomóc w przekształceniu tych zobowiązań w zadłużenie długoterminowe. W przypadku kryzysu w Azji krajem, który z korzyścią dla siebie przeciwstawił się zaleceniom MFW, była Malezja. Która ograniczyła przepływ kapitału prywatnego, by zapobiec spekulacyjnym atakom na swoją walutę. Sam MFW przyznał potem, że ten doraźny środek zadziałał.
Harwardzki ekonomista Dani Rodrik po przeanalizowaniu wpływu promowanej przez MFW i BŚ globalizacji na rozwój biednych państw zauważył, że część z nich rozwijała się szybciej, choć była w mniejszym stopniu „zglobalizowana”. Doszedł do wniosku, że zmiany strukturalne i wzrost gospodarczy przebiegają w tak różny sposób, że nikomu nie można narzucać działania według zasady „one size fits all” (jeden rozmiar dla każdego). Zasady, która – jak podkreśla Rodrik – nie zawsze jest potwierdzona empirycznie. Bo czy za pewnik można uznać, że „polityka otwartości w handlu zagranicznym przekłada się na wzrost dochodu”? Na podstawie literatury ekonomicznej, uważa Rodrik, nie da się o tym przesądzić. Może w niektórych przypadkach korzystne może być zwiększenie wydatków albo dodatkowe regulacje? Tego nie wyklucza.
Cytowana przez media krytyka waszyngtońskich instytucji pada najczęściej z ust lewicowych i interwencjonistycznie nastawionych ekonomistów, którzy utożsamiają promowaną przez nie politykę z wolnym rynkiem i kapitalizmem. O dziwo jednak, entuzjastów działań MFW i BŚ brak wśród wolnorynkowych ekonomistów. A powinni nimi być. Bo przecież z chęcią podpisywali się pod tezami konsensusu waszyngtońskiego.

Kolejna flaszka dla alkoholika

Gdyby to było takie proste, sensowniej byłoby po prostu przedrukować Stiglitza w odcinkach. Ale nie jest. I wolnorynkowy niewątpliwie ekonomista Robert Murphy w książce „Niepoprawny politycznie przewodnik po kapitalizmie” wskazuje, w czym tkwi problem.
O ile ekonomiczna lewica traktuje rozwiązania promowane przez MFW i Bank Światowy za nadto konserwatywne i kapitalistyczne, o tyle prawica uważa, że wolny rynek traktowany jest przez nie raczej jako frazes i w praktyce chodzi o zaprzęgnięcie nowych członków w tryby współczesnego skorumpowanego systemu finansowego. Niepowodzenia MFW lub BŚ nie są dobrym testem na skuteczność wolnego handlu. Nie pracują w nich radykalni jeffersoniści, a pakiety narzucane przez nie mającym trudności finansowe rządom nie są wzorowane na pracach Bastiata. Przykładowo Argentyna, by otrzymać pomoc, musiała zgodzić się na podniesienie podatków w celu zredukowania deficytu budżetowego – ocenia Murphy. Dla przypomnienia: Thomas Jefferson, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, był zagorzałym obrońcą wolności i prawa do suwerenności, a Francuz Fryderyk Bastiat był z kolei przeciwnikiem barier handlowych i radykalnym wrogiem wysokich podatków.
Czy założenie, że MFW i BŚ nie promują prawdziwie wolnego rynku, jest słuszne? Potwierdzają to szczerze, chociaż być może przez przypadek, sami przedstawiciele obu tych instytucji. Na przykład w osobie znanego ekonomisty Kennetha Rogoffa. Mający na koncie pracę w MFW Rogoff zareagował na płynącą od Stiglitza krytykę płomiennym listem, w którym broni jego pracowników. Zdaniem Rogoffa wyjątkowo mocno poświęcają się oni budowaniu wzrostu w rozwijającym się świecie i eliminacji ubóstwa, pracując po 80 godzin tygodniowo. Ekonomista, polemizując ze Stiglitzem, przyznaje, że w MFW z całą pewnością wierzą w teorie Keynesa, ale sformułowane w nowoczesny zniuansowany sposób, i przekonuje, że programy MFW często zezwalają na utrzymywanie deficytów. Zezwalały nawet w trakcie kryzysu azjatyckiego – pisze Rogoff, odnosząc się do zarzutu, jakoby MFW zabraniał Azjatom korzystać z nadwyżek budżetowych w celu złagodzenia zawieruchy.
Słowa Keynes i deficyt w jednym zdaniu oznaczają raczej państwowy interwencjonizm niż wolny rynek. Dodajmy do tego, że MFW i Bank Światowy wspierają państwowo sterowane inwestycje w edukację czy służbę zdrowia i przez to bliżej im raczej do łagodnej socjaldemokracji niż do postulowanego przez wolnorynkowców państwa minimalnego. Murphy et consortes mają rację. Ale ze swoją krytyką waszyngtońskich finansowych biurokratów idą dalej.
Nie podoba im się sama istota działania MFW i BŚ: ratowanie zbankrutowanych rządów. Bo ich zdaniem – za nieodpowiedzialność czy głupotę powinno się cierpieć. A na te „zapomogi” zrzucają się wszystkie państwa członkowskie MFW. Efekt? Utrwalanie ubóstwa. MFW i BŚ seryjnie nabierają się na obietnice bankrutów, że ci się poprawią, gdy tylko sypnie się im kasą. Ekonomiści z Waszyngtonu według krytyków zachowują się jak ktoś, kto daje alkoholikowi olbrzymie kwoty w zamian za obietnicę, że ten odstawi flaszkę, pójdzie na terapię i w końcu stanie się porządnym obywatelem. Niestety, wielu beneficjentom międzynarodowej pomocy przyświeca inna filozofia: skoro MFW daje pieniądze krajom potrzebującym reformy, zróbmy tak, żebyśmy ich ciągle potrzebowali.
Profesor William Easterly z Uniwersytetu Nowojorskiego w prowokacyjnie zatytułowanej książce „Brzemię białego człowieka” jako przykład naiwniactwa waszyngtońskich ekonomistów podaje Meksyk i zalecaną przez te instytucje prywatyzację banków z 1991 r. Problemem był już sam program prywatyzacji, w którym kupujący banki mogli korzystać z pożyczek zaciąganych w tych samych bankach, które nabywali. Jeden z nich zapłacił tak 75 proc. ceny zakupu – pisze Easterly. Konsekwencją tego, jak przeprowadzono prywatyzację banków, było to, jak potem nimi zarządzano. A robiono to tak tragicznie, że – w połączeniu z kulawym prawem i korupcją – już w 1994 r. przełożyło się to na upadek peso i gospodarczą recesję.
Podobnych porażek eksperci z Waszyngtonu zaliczali wiele – tym były sromotniejsze, im „dzikszym” państwom chciano pomóc. Afryka to jedno wielkie studium tego problemu. Na przykład Zair za rządów prezydenta Mobutu Sese Seko otrzymał aż 11 pożyczek od MFW choć doskonale wiedziano, że Mobutu to złodziej. Jak przypomina Easterly, w latach 70. XX w. żołnierze zairscy wdarli się do domu przedstawiciela MFW, który odmówił udzielania dalszej pomocy skorumpowanemu dyktatorowi. Pobito go, zgwałcono jego żonę i córki, a centrala MFW pożyczała Zairowi dalej.
Easterly wyśmiewa różne pomysły MFW na podniesie efektywności procesu reform i prawidłowego wykorzystania pożyczek, szczególnie ideę kontroli koleżeńskiej, w ramach której państwa Afryki miały patrzeć sobie wzajem na ręce. Zadziwiające jest, dlaczego dawcy pożyczek wprowadzają mechanizmy, których nigdy nie zastosowaliby u siebie. Czy rząd amerykański poddałby się ocenie koleżeńskiej Kanadyjczyków? – pyta ekonomista.

Demokracja? A po co?

W swojej krytyce Easterly porusza też ten sam aspekt działalności MFW i BŚ, o którym często mówi lewica: brak szacunku do demokracji i suwerennych wyborów politycznych danych państw. MFW i Bank Światowy nie wykazują grama szacunku dla demokracji z chwilą, gdy zaczynają działać. Istnieje sprzeczność pomiędzy ich planami a polityką demokratyczną – stwierdza Easterly. I daje przykład Tanzanii, która, by zyskać przychylność funduszu, swoją Narodową Strategię Wykreślenia Nędzy musiała zamienić na Strategię Redukcji Nędzy opracowaną przez MFW. Opartą na założeniach, których nie poparliby tanzańscy wyborcy. Albo przykład Haiti, gdzie w latach 90. wymuszono prywatyzację państwowych przedsiębiorstw pod groźbą nieudzielenia pomocy. Takie ultimatum skierował otwarcie do tamtejszego parlamentu ówczesny szef MFW Michel Camdessus. Easterly zauważa też, że MFW wyjątkowo aktywnie angażuje się w redukcję deficytów budżetowych, wskazując wręcz, jakie subsydia czy programy zamknąć. Ręczne sterowanie z demokratycznymi procedurami wspólnego ma niewiele.
W tym kontekście łatwiej można zrozumieć, dlaczego np. obywatele Peru nie są szczególnie zadowoleni z tego, że ich prezydent Ollanta Humala chętnie ucieka się po porady BŚ i MFW, przypisując temu gospodarczy rozwój kraju.
Peru to podręcznikowy przykład na to, jak rynki mogą wydobyć ludzi z nędzy. Humala nie rozumie, że sukces jego kraju zaczął się, zanim doszedł do władzy, i że paradoksalnie jego korzenie tkwią w niewydolności rządu, który kazał jednostkom radzić sobie na własną rękę. Prawo w Peru jest tak skomplikowane, że nie działa, i w efekcie wszystko wolno. Chcesz zbudować dom? Znajdź skrawek ziemi i wybuduj. Chce założyć restaurację albo szkołę? Proszę bardzo. To nie tak, że Peruwiańczycy nie słyszeli o pozwoleniach, podatkach, licencjach, patentach. Słyszeli, ale są to dla nich pojęcia abstrakcyjne. Wszystko jest na sprzedaż i nie ma właściwie barier wejścia na rynek. Dla Banku Światowego brak jakichkolwiek funkcjonujących regulacji to skandal, dla obywateli to szansa – pisze mieszkający i uczący biznesu w Peru Simon Wilson w artykule „Bank Światowy zagraża peruwiańskim wolnym rynkom”.
Wilson zauważa, że wprowadzenie zachodnich standardów po prostu zabiłoby wiele z tych małych biznesów, dzięki którym Peru kwitnie, a zatrudnienie przeniosłoby się do etatystycznych korporacji, gdzie ludzie byliby opodatkowani „u źródła”, a za ich podatki tworzono by różne programy socjalne. Dla banku słowo rozwój oznacza zastosowanie specyficznych miar w konsumpcji i wydatkach społecznych, zwiększony zakres państwowej edukacji i implementację przepisów o płacy minimalnej – zauważa ekonomista, dodając dla pełnego oglądu sytuacji, jak programy MFW i BŚ już teraz budują korporacyjne Peru. MFW pożyczyło np. 120 mln dol. znajdującej się w ekskluzywnej części Limy klinice Delgado. Konsultacja ze specjalistą kosztuje tam 150 dol. Z kolei 164 mln dol. wpadło do kieszeni najbogatszego Peruwiańczyka Carlosa Pastora – jego grupa kapitałowa ma za nie rozbudować swoją finansową odnogę. Ot, walka z biedą.
Czy to oznacza, że należy zlikwidować MFW i Bank Światowy? Czy którakolwiek z przytoczonych jednoznacznych i negatywnych ocen – czy ta z lewa, czy ta z prawa – jest do końca słuszna? Cóż, zanim odpowiemy na to pytanie, rozstrzygnijmy inne.
Z mechanizmu pomocy MFW i Banku Światowego skorzystała Polska w trakcie transformacji po 1989 r. Już na samym początku, w zamian za pchnięcie kraju w kierunku kapitalizmu, otrzymaliśmy od MFW pożyczkę w wysokości 720 mln dol. na stabilizację gospodarki, a Bank Światowy udzielił nam kredytów na rozwój eksportu przemysłowego i rolno-spożywczego. Polska ma wciąż w obu instytucjach otwarte linie kredytowe i od obu czerpie eksperckie porady. Pytanie brzmi: czy bez tych pożyczek i porad mielibyśmy się teraz lepiej? Czy gorzej?