Średnia pensja w Polsce dzisiaj to około 3,8 tys. zł brutto miesięcznie. Sporo? Zależy dla kogo. Na pewno dwóm trzecim pracujących Polaków (około 10 mln osób), którzy zarabiają mniej, taka płaca byłaby na rękę. Z danych statystycznych wynika, że pół miliona osób osiąga dochody powyżej 7 tys. zł brutto (statystyka wrzuca ich do worka "zamożni”), a majątkiem wartym ponad milion złotych (w różnych aktywach - gotówka, instrumenty finansowe, nieruchomości) może pochwalić się około 80 tys. z nas. Tym samym osób wierzących w sens porzekadła "ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka" musi być mniej niż więcej. I jest. A powiedzenie - oddające sens nawet niewielkiego, lecz regularnego oszczędzania - aktualne w czasach naszych dziadków, dzisiaj można z czystym sumieniem między bajki włożyć. Odkładanie drobnych sum, choć uważamy je za chwalebne, nie zabezpieczy nam przyszłości, nie pozwoli na zbyt dużą konsumpcję ani na jakiekolwiek znaczące inwestycje. Dzisiaj ciułanie grosz do grosza, które miałoby nam zapewnić majątek, trzeba raczej traktować z lekkim przymrużeniem oka.
Oszczędzanie? To nie dla mnie
Fundacja Kronenberga razem z Citi Handlowym przeprowadziła badania, z których wynika, że tylko 41 proc. Polaków ma obecnie możliwości oszczędzania, czyli ich życiowa sytuacja pozwala im realnie wydawać na konsumpcję mniej, niż wynoszą ich dochody (z pracy lub zarządzania posiadanym majątkiem). W grupie tych najbardziej dynamicznych, pięknych i młodych dominują osoby w wieku 30-50 lat, z wykształceniem wyższym, pracujące na pełny etat, zajmując eksponowane, dobrze płatne stanowiska menedżerskie lub prowadzące działalność gospodarczą (także jednoosobową) najczęściej w zakresie produkcji lub autorskich usług doradczych. Pozostała grupa Polaków (59 proc.) realnie pozbawiona jest możliwości oszczędzania (niemal definitywnie - 29 proc.) lub dzisiaj nie oszczędza, ale chciałaby i ma takie plany (30 proc.), lecz ich obecny potencjał finansowy oraz relacja wpływów do kosztów to uniemożliwia. Wśród stale pozbawionych potencjału odkładania nawet drobnych sum, czego łatwo można się domyślić, najczęściej są osoby powyżej 60. roku życia, z wykształceniem podstawowym, mieszkańcy wsi i emeryci. Nie mają szans na oszczędzanie czegokolwiek, ponieważ większość swoich wpływów wydają na bieżąco (94 proc.), niemal połowa jest dodatkowo w tak trudnej sytuacji, że kontroluje na co dzień nawet najdrobniejsze wydatki. Zapewne także z uwagi na to spora część z nich uważa, że oszczędzanie nie ma sensu.
- Problemy dotyczące wiązania końca z końcem, na które uskarża się regularnie według różnych badań od 60 do 70 proc. Polaków, przekreślają szanse na stworzenie realnego systemu oszczędzania. Takiego, który dotyczyłby większości ludzi i wynikał z ich indywidualnych potrzeb oraz możliwości - ocenia Halina Kochalska z Open Finance.
Jako społeczeństwo nie wierzymy w to, że ziarnko dokładane do drugiego przyniesie nam realną, wymierną korzyść, bo i ogólne warunki takim konstatacjom nie sprzyjają. Uważamy, że drobne kwoty niczego nie załatwią, obracanie nimi to gra niewarta świeczki, że jeśli oszczędzanie ma mieć jakikolwiek sens, powinny się na nie składać kwoty duże i odczuwalne.
Jak przekonuje Halina Kochalska, w znacznej większości nie wypracowaliśmy w sobie również potrzeby oszczędzania na czarną godzinę, aby mieć zabezpieczenie na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, np. utraty pracy i kłopotów z szybkim znalezieniem nowej, która pozwoliłaby nam utrzymać podobny status finansowy. Albo utraty zdrowia wskutek choroby lub wypadku, co uniemożliwi nam prowadzenie działalności zawodowej w dotychczasowym charakterze i stopniu. - Z jednej strony jesteśmy krótkowzroczni, z drugiej lekkomyślni, ponieważ wiedząc o możliwych problemach, decydujemy się np. na zaciąganie długoterminowych kredytów. Potem stajemy się częstymi klientami firm windykacyjnych - podkreśla Kochalska.
Za to w deklaracjach jesteśmy bardziej dalekowzroczni. Pytani w badaniach społecznych dość ogólnie, czy warto oszczędzać i czy dzięki temu będzie się nam żyło lepiej, od kilku lat odpowiadamy dość podobnie. Stale grubo ponad połowa z nas jest zdania, że regularne odkładanie pieniędzy jest potrzebne. Sceptyków uważających, że nie warto, bo taki mechanizm nie jest w stanie przynieść nam trwałych korzyści, jest o ponad połowę mniej, średnio około 25 proc.
Życzenia życzeniami, życie życiem. To, czego byśmy chcieli, coraz bardziej rozmija się z tym, co możliwe. Według Fundacji Kronenberga niemal 70 proc. z nas uważa, że oszczędzać trzeba (w 2011 r. w podobnym badaniu odsetek ten był wyższy o 5 proc.). Jednocześnie ponad połowa Polaków zdradza, że wszystkie pieniądze wydaje na potrzeby dnia codziennego. W efekcie realne oszczędzanie deklaruje najwyżej 10 proc. I zwykle są to dość małe kwoty: najczęściej od 100 do 250 zł miesięcznie. 15 proc. z grupy odkładających z założenia rezerwuje na cele pozakonsumpcyjne do 100 zł, tylko 5 proc. (wciąż w ramach tej bardzo wąskiej grupy) oszczędza od 500 do tysiąca złotych. Te procenty z procentów pokazują, że w kumulację drobnych nawet oszczędności po prostu już nie wierzymy. Mało wskazuje na to, że może się to w bliższej przyszłości zmienić.
Badanie potwierdzają opinię Haliny Kochalskiej z Open Finance. Jeśli już oszczędzamy, to nie dla samego oszczędzania i budowania zabezpieczeń na gorsze czasy, ale w celach typowo konsumpcyjnych - 38 proc., by kupić coś do mieszkania lub samochód, 29 proc., by pojechać na wakacje, a 28 proc., by móc zaspokoić drobne potrzeby.
Łapczywi konsumenci
Duży wpływ na to, że nie widzimy sensu w odkładaniu pieniędzy, zdaniem Macieja Bitnera, głównego ekonomisty Wealth Solutions, ma brak znajomości palety instrumentów efektywnego akumulowania i zarządzania własnymi aktywami. - Polska w porównaniu z innymi krajami OECD jest daleko w tyle, jeśli chodzi o relację oszczędności do zarobków. U nas jest ona bliska zeru, w Niemczech np. jako norma sięga 10 proc. Podobnie jest na Węgrzech, efektywniej oszczędzają również Czesi - tłumaczy Maciej Bitner.
W jego ocenie za naszą niechęć do oszczędzania odpowiadają w dużym stopniu czynniki historyczne, głównie historia patologii inflacyjnych. Wspomniani Czesi, którzy nie przeżyli jak my gospodarczego trzęsienia ziemi, a zmiany zachodzące w latach 90. tak w czeskiej polityce, jak i ekonomii były aksamitne, mają zaufanie i do instytucji, i do systemu finansowego kraju jako spójnej, bezpiecznej i przewidywalnej całości. Stąd, jak większość mieszkańców starej UE, generują kapitał, który po prostu z miesiąca na miesiąc powiększają. Bez większego znaczenia jest, czy te pieniądze trzymają na dających niewielki zysk lokatach bankowych, w bezpiecznych papierach typu obligacje, w nieruchomościach, w zróżnicowanym portfelu giełdowym lub walutowym. Istotny jest fakt akumulowania części osiąganych wpływów i strategiczne myślenie o ich aktywnym - mniej lub bardziej - pomnażaniu.
U nas z kolei z działaniami politycznymi w sferze gospodarki bywało różnie. Były one chwilami nie do końca społecznie przemyślane, szczególnie na przełomie lat 80. i 90., przez co przyniosły obok korzyści również wiele strat, przez co pewna nieufność do sfery finansowej nam pozostała.
- W okresie przełomu moi rodzice mieli kredyt, który w pewnym momencie spłacili jedną pensją. Ale żeby nie było tak kolorowo, oszczędności życia dziadków stały się w tym samym okresie niemal bezwartościowe. Choć dzisiaj inflacji na poziomie 300 proc. rocznie, która w krótkim czasie jest w stanie wygenerować nieobliczalne aberracje, już nie będzie, to wciąż część z nas myśli, że odkładanie pieniędzy jest mniej wartościowe niż życie za nie - wyjaśnia Maciej Bitner.
Do przykładów z przeszłości odwołuje się również Izabela Kielczyk, psycholog, doradca i trenerka firm. - Nasi rodzice żyli w przekonaniu, że dzięki regularnemu umieszczaniu części pieniędzy w skarbonce będą w stanie odłożyć na rzecz trudno dostępną. Przez cały rok oszczędzali choćby na wakacje. Moja babcia ze skromnej emerytury była w stanie zostawić sobie więcej niż dzisiaj młodzi ze znacznie większych pensji. Dzisiaj nikt nie planuje żyć tak jak poprzednie pokolenia, otaczają nas miliony dóbr, nie chcemy na nie jedynie patrzeć i o nich marzyć, chcemy je mieć. I to zaraz, a nie po trudnym wyrzekaniu się czegokolwiek - przekonuje specjalistka.
Natychmiastowemu konsumowaniu dóbr sprzyja powszechne współcześnie zjawisko, które psychologowie zwykli nazywać nieumiejętnością odraczania gratyfikacji. Mówiąc wprost, staliśmy się narodem niecierpliwych nerwusów, którzy nie są w stanie poczekać chwilę dłużej na pożądaną rzecz i muszą mieć wszystko od ręki. Brak możliwości otrzymania czegoś w takim właśnie trybie oznacza narastanie frustracji. Nie widzimy sensu w mozolnym, powolnym i regularnym dochodzeniu do celu (jakim może być tworzenie finansowego buforu), bo wszystko, co nie przynosi natychmiastowych efektów, nie oddaje błyskawicznie nakładów przez nas poniesionych (niekoniecznie finansowych), sprawia, że się gubimy. Nie jesteśmy pewni swoich racji, maleje nasze poczucie wartości i samoocena, rosną złe emocje.
Rządzi nami coś, co socjologowie nazywają kulturą flesz. Cechuje się ona błyskawiczną szybkością zjawisk, które nas otaczają i które współtworzymy, ciągłą pogonią za nieokreślonym do końca celem i stałym napięciem skutkującym brakiem umiejętności skupienia się na długoterminowych założeniach. Lekceważymy rzeczy małe, bo wydaje nam się, że warte zainteresowania są jedynie duże. Dotyczy to także finansów.
- A przecież nie ma szans na duże osiągnięcia bez zainteresowania małymi. Tak samo jest z pieniędzmi, zgodnie z zasadą, że nie od razu Kraków zbudowano. Jeśli uznamy, że oszczędzanie drobnych kwot nic nie daje, nigdy nie dojdziemy do zamożności. Powinniśmy kumulować swoje dobra właśnie ziarnko do ziarnka, bo choć pozornie może nam się wydawać, że to nie ma sensu, ma znaczenie fundamentalne. Uczy nas systematyczności, która przydaje się dosłownie we wszystkich dziedzinach życia - radzi Paweł Cymcyk z ING TFI.
Cukierek już dziś
Systematyczność wolimy jednak tylko w teorii. W praktyce zastępujemy ją działaniem na akord. Nowy samochód? Oczywiście. Sprzęt muzyczny? Natychmiast. Wymiana mebli, nowa lodówka, telewizor, najnowszy smartfon? Jak najbardziej. To wszystko można mieć przecież niemal od ręki (przy założeniu, że nasze zarobki nie są na minimalnym poziomie). Oczywiście pod pewnymi warunkami. Najważniejszym jest zaprzedanie, przynajmniej na jakiś czas, duszy bankowi, a konkretnie podpisanie umowy kredytu konsumpcyjnego (zwykle na dowolny cel), który potem spłacamy miesiącami, a nawet latami. Kiedy supersmartfon albo telewizor z HDMI nadaje się już jedynie na śmietnik.
To nas jednak nie przeraża. Jak wynika ze statystyk, średnio co kwartał w Polsce udzielanych jest około 1,5 mln kredytów ratalnych i gotówkowych. Oznacza to, jak podawał niedawno Serwis-Inwestora.pl, że i moda na kredyty tego typu wróciła do Polski, i banki chętnie podobnego wsparcia udzielają, odpowiadając na naszą potrzebę posiadania bez oszczędzania.
W praktyce wygląda to tak: na 22 banki aż 16 zachęca do pożyczania na konsumpcję na głównych stronach internetowych. Na stronie PKO BP kusiła niedawno "Mini Ratka na max marzenia”. Pekao nie pobierało prowizji. W Eurobanku Piotr Adamczyk zachęcał do pożyczenia 10 tys. zł na 84 miesiące. Z kolei Marek Kondrat przekonywał, że „lepiej pożyczać z banku niż od rodziny, bo pożyczasz pieniądze i tylko pieniądze jesteś winien”. Z kolei Kredyt Bank, jak ustalił Serwis-Inwestora.pl, zachęcał do wzięcia kredytu z możliwością wygrania wakacji na Sycylii.
Alior informował, że daje żelazną gwarancję najniższej raty i przebije oferty konkurencji przedstawione klientowi w innych bankach. Polbank kusił Kredytem na Miarę, którego gotów był udzielić bez zaświadczeń do kwoty 10 tys. zł. Getin Bank ruszył z promocją „Spłatki” i obiecał, że do 5 tys. zł gotów jest pożyczyć bez zaświadczeń o zarobkach i to na dość niski procent. Podobnych ofert było więcej, co pokazuje, że banki, choć pomagają nam w konsumpcji, nie ułatwiają odnalezienia w sobie odpowiedzialności, bo właśnie z tą wartością w dużym stopniu łączy się regularne oszczędzanie.
- Jak wynika z danych NBP, szczególnie wiosna sprzyjała zaciąganiu pożyczek. W marcu wartość zadłużenia osób prywatnych w złotowych kredytach konsumpcyjnych wzrosła o niemal 440 mln zł do blisko 122,8 mld zł (wraz kredytami w walutach jest to blisko 130,5 mld zł). To spora odmiana, po tym jak przez ostatnie półtora roku zadłużenie konsumpcyjne klientów indywidualnych z miesiąca na miesiąc spadało. Tym samym zamiast oszczędzać, swoje potrzeby coraz częściej kredytujemy. To nie zawsze dobra droga - dodaje Halina Kochalska.
Zdaniem dr. Pawła Fortuny, psychologa i doradcy firm, banki te potrzeby kredytujące w dużym stopniu mogą opierać się na prostej zasadzie psychologicznej, w jakimś stopniu definiującej każdego potencjalnego konsumenta. Zakłada ona, że większość ludzi mając do wyboru cukierek dzisiaj czy, kilogram za tydzień, wybierze tę pierwszą opcję. Zachowa się przy tym nieco infantylnie, trochę jak nieumiejące cierpliwie poczekać na nagrodę dziecko, ale zrobi to bezwiednie, bo tak jest zaprojektowana jego psychika.
- Jest bardzo mało prawdziwie dojrzałych jednostek, które będą wolały kilogram za tydzień. Szczególnie gdy kusi się je z każdej strony dobrami, które teoretycznie mogą być w ich zasięgu - ocenia dr Paweł Fortuna.
A jeśli damy się skusić, może to mieć iście diabelskie skutki. Blisko co dziesiąty Polak ma długi, głównie wynikające z niespłacanych kredytów konsumpcyjnych, nieregulowanych od ponad pół roku. Zdaniem przedstawicieli firm zajmujących się windykacją są to zwykle ludzie, którzy w sposób nieprzemyślany, bez analizy ryzyka i konsekwencji, zaciągają pożyczki na rzeczy nie zawsze niezbędne. Jak pisaliśmy niedawno w DGP, w Polsce systematycznie rośnie liczba złych długów. Według BIG InfoMonitora ogólna suma niespłaconych zobowiązań w kraju wynosi obecnie około 39 mld zł, co daje średnio tysiąc złotych na jednego Polaka. W ciągu ostatniego roku wartość ta wzrosła o około 10 proc.
Pytanie retoryczne: Czy nie lepiej byłoby, gdyby statystyczny Polak zamiast statystycznego długu miał statystyczne oszczędności, nawet na skromnym poziomie tysiąca złotych. Odpowiedź może być tylko jedna.
Za tydzień Po nas choćby potop, czyli o niechęci do planowania