Strefa euro chwieje się na naszych oczach. Co czuje w tej sytuacji jeden z jej intelektualnych ojców? Boi się pan o los swojego dzieła?
Nie uważam, by strefa euro było na skraju rozpadu, choć obszar wspólnego unijnego pieniądza jest w tarapatach zadłużeniowych, bo wielu jego członków o mniejszym potencjale gospodarczym – Grecja, Portugalia czy Hiszpania – prowadziło przez lata taką politykę ekonomiczno-fiskalną, jakby byli Francją lub Niemcami.
Na Eurolandzie mści się także brak jednego ośrodka koordynacji polityki podatkowej i gospodarczej. Dziwi mnie jednak, że ze wszystkich stron słychać ostrzeżenia przed groźbą rozpadu strefy euro. Ostatnio takich słów użył nawet jeden z rzeczywistych twórców wspólnej waluty – Jacques Delors (były szef Komisji Europejskiej – red.). Ja nie wierzę w rozpad strefy euro.
Skąd ta pewność?
Z prostego powodu, że rozpad przyniósłby wszystkim zainteresowanym więcej szkód niż pożytku. Jak mogłoby wyglądać ewentualne opuszczenie obszaru unijnego pieniądza np. przez Grecję? Ateny musiałyby wprowadzić inną walutę. Tu rodzi się kolejny problem: jak wymienić euro na, powiedzmy, nowe drachmy? I kto chciałby je kupić, skoro wiadomo, że zaraz zostaną zdewaluowane?
Poza tym plan wyjścia ze strefy euro musiałoby być trzymany w największej tajemnicy, bo każda wzmianka o takiej możliwości skończyłaby się nieuchronnym szturmem ludzi na banki, którzy chcieliby wyjąć oszczędności. System bankowy ległby wówczas dosłownie w gruzach. Takie wzięcie narodu z zaskoczenia może i jest możliwe w Korei Północnej, ale nie w zachodniej demokracji.
Na dodatek opcja wyjścia z Eurolandu nie chroni Aten przed zadłużeniem zagranicznym, które jest przecież denominowane w euro. Przeciwnie, jeszcze je zwiększa, bo nowa drachma byłaby słabsza. Dla Greków dużo korzystniejszym rozwiązaniem już więc pozostać w strefie euro i po bożemu zbankrutować. Wtedy można przynajmniej zacząć od początku.
Rozpad Eurolandu niekoniecznie musi być spowodowany sytuacją Grecji. Najbogatsi – np. Niemcy – mogą przecież w końcu powiedzieć: zostawiamy euro słabszym, a sami budujmy nowy, jeszcze bardziej elitarny oraz lepiej pomyślany obszar wspólnej waluty.
Berlin oraz cała tzw. bogata północ Unii ogromnie skorzystały na wprowadzeniu euro, bo otworzyły się rynki dla ich eksportu i zniknęło ryzyko kursowe. Teraz co prawda muszą łożyć na utrzymanie strefy euro, ale do momentu, w którym straty zaczną wyraźnie dominować nad zyskami, droga daleka. Pozostaje jeszcze problem wprowadzenia w życie tej nowej, lepszej waluty.
A to lustrzane odbicie greckich dylematów. Nowa marka albo supereuro natychmiast zyska na wartości, co podetnie skrzydła gospodarkom państw, które zdecydowałyby się wziąć udział w nowym projekcie. Dlatego nikt rozsądny się na niego nie zdecyduje.
W takiej sytuacji mówienie o rozpadzie euro przypomina mi czasy kryzysu naftowego w USA w latach 70. Wtedy nawet profesorowie z Nowej Anglii (czyli najbardziej zamożnej części USA w północno-wschodniej części kraju – red.) rozprawiali o konieczności monetarnej secesji. Do niczego takiego jednak nie doszło, a histeria się skończyła.
To co się stanie z euro za powiedzmy kilkanaście lat?
Nie tylko przetrwa, ale europejską walutę czeka jeszcze wiele ambitnych wyzwań. Za kilkanaście lat widzę ją jako kotwicę nowego globalnego systemu walutowego i zaczyn wspólnej globalnej waluty.
Euro kotwicą globalnego ładu? Czy to nie zbyt ambitne zadanie stawiane przed skłóconą, zmęczoną, zadłużoną i przestraszoną Europą?
Na początek Europa musi rozwiązać najważniejsze problemy. Uważam, że krótkookresowy brak płynności niektórych członków obszaru wspólnej waluty uda się w ciągu 2 – 3 lat rozwiązać za pomocą EBC i europejskiego mechanizmu stabilizacyjnego. W drugiej kolejności wiele krajów musi odbudować swoją wiarygodność ekonomiczną, czyli przekonać potencjalnych inwestorów, że są wypłacalne i znów warto pożyczać im pieniądze.
Trzecia sprawa – zarządzanie Europą – jest najtrudniejsza. Z jednej strony trzeba skoordynować politykę fiskalną różnych państw, ale z drugiej – nie można ulec dyktatowi najsilniejszych krajów Unii, które są przekonane, iż wyznaczają jedyny słuszny kierunek. Przykład? Nie leży w interesie UE prowadzenie restrykcyjnej polityki monetarnej, która jest dziś na rękę Berlinowi.
Nie wierzę do końca w argument, iż grozi nam wybuch inflacji. Proszę zauważyć, że kiedy było to dla Niemiec opłacalne, rozluźniały politykę monetarną. Tak stało się choćby na początku lat 90., gdy Berlin zwiększał dług publiczny, by uporać się ze zjednoczeniem wschodnich landów. Jestem przekonany, że Unia Europejska będzie w stanie uporać się ze wewnętrznymi problemami, nawet osłabiona kryzysem – stanie się kluczem do gospodarczej przyszłości świata.
Dziś bardzo trudno w to uwierzyć.
Spójrzmy na liczby. Cokolwiek by mówiono i pisano o końcu świata transatlantyckiego, dolar i euro nadal królują absolutnie i niepodzielnie. Dolar ma bazę monetarną (to łączna ilość pieniądza fizycznie, bezpośrednio wyemitowanego przez bank centralny) na poziomie mniej więcej 15 bln, euro ok. 13 bln. Potem długo, długo nic i pojawiają się takie waluty, jak chiński juan, którego jest około 6 bln, japoński jen posiadający bazę rzędu 4,5 bln, czy brytyjski funt – ok. 2,5 bln.
Reszta w globalnym rozrachunku nie odgrywa większego znaczenia. Dominacja dolara, choć ciągle pozostaje najsilniejszy, cały czas się zmniejsza, zaś jego rola staje jest coraz mniej uniwersalna. Przyczyną tej sytuacji było przede wszystkim utworzenie strefy euro. Od tamtej pory nie opłaca się już krajom trzecim wiązać waluty z dolarem, by unikać ryzyka walutowego, bo przecież takie rozwiązanie nie zabezpiecza przed wahaniami kursów dolara do euro.
Moim zdaniem w dłuższym okresie porzucone zostanie również wycenianie ropy w dolarach – pokłosie politycznego sojuszu USA i Arabii Saudyjskiej – które staje się coraz trudniejsze do uzasadnienia. Na dodatek dziś to Europa, a nie Stany Zjednoczone dysponują większością światowych rezerw złota. Euro jest więc kluczem do tego, jak będzie wyglądała walutowa przyszłość globalizacji.
Jak UE powinna rozegrać ten atut?
Najpierw stabilizacja gospodarcza, a potem powiązanie kursów euro i dolara. Takie rozwiązanie mogłoby mieć zbawienne znaczenie dla światowej gospodarki. Od kilku miesięcy próbuję przekonać do tej idei najważniejszych przywódców obszaru euroatlantyckiego: szefową MFW Christine Lagarde, sekretarza skarbu USA Timothy'ego Geithnera i prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy'ego, który przewodzi obecnie obradom G20 i sygnalizuje wielką ochotę na zreformowanie obecnego systemu walutowego, który stał się dysfunkcjonalny.
Powiązanie dolara z euro brzmi ambitnie i nie będzie łatwe do przeprowadzenia. Jak to zrobić?
Z technicznego punktu widzenia to proste. Najpierw trzeba ustalić kurs wymiany: powiedzmy 1,3 dol. za euro. To dziś wygląda na rozsądny kompromis pomiędzy interesami obu graczy. Potem ustalamy widełki kursowych wahań, po których zaczyna się interwencja. Np. gdy euro dochodzi do poziomu 1,35 dol., Europejski Bank Centralny skupuje dolary i w ten sposób wzmacnia amerykańską walutę, a kiedy unijna waluta słabnie, zmierzając w kierunku 1,25 dol., do akcji wkracza na takich samych zasadach amerykańska Rezerwa Federalna, ściągając z rynku euro.
Potem trzeba wciągnąć do działania Chiny – czyli połączyć kurs juana z euro i dolarem, i uczynić z MFW koordynatora wspólnej polityki monetarnej. Reszta świata raczej nie miałaby nic przeciwko temu, bo to mniejsi zazwyczaj najbardziej cierpią na chaotycznych kursach głównych walut. W oparciu o taką kotwicę można w dłuższym okresie zmierzać w kierunku wspólnej światowej waluty. Ja nazywam ją intor. Coś podobnego już w latach 40. proponował John Maynard Keynes pod nazwą bancor oraz Amerykanin Harry Dexter White, lansując unitas. Wtedy świat nie był gotowy na takie pomysły. Dziś – z powodu postępującej globalizacji – wspólna waluta jest potrzebna.
Ale czy powiązanie euro z dolarem pomogłoby gospodarce?
Taki ruch przywróciłby spokój i na lata ustabilizował międzynarodowy system walutowy. Reszta świata musiałaby mu się co prawda podporządkować, ale szybko doceniłaby zalety takiego rozwiązania. Nie byłoby to zresztą nic nowego ani niesprawdzonego. W historii mieliśmy już wiele takich systemów walutowych. Do pierwszej wojny istniał mechanizm ustalania kursów waluty w oparciu o złoto.
Potem de facto od połowy lat 30., a oficjalnie od konferencji w Bretton Woods, istniał parytet dolara i złota. Działał w sposób bardzo przejrzysty. Amerykanie wiązali wartość swojej waluty z ceną kruszcu, a reszta krajów łączyła kursy swoich pieniędzy z kursem dolara. W efekcie w 1948 roku Amerykanie posiadali aż 700 mln uncji, czyli ok. 70 proc. światowych rezerw kruszcu.
Potem jednak system zaczął się chwiać. Amerykanie stopniowo wyprzedali większość zasobów złota Europejczykom, do tego doszły narastające nieporozumienia pomiędzy obiema stronami Atlantyku: o finansowanie wojny w Wietnamie za pomocą inflacji czy o dyscyplinę budżetową. W efekcie w 1971 roku administracja Richarda Nixona wycofała się z parytetu. Od tamtej pory świat wkroczył w nieprzewidywalny i chaotyczny system kursów płynnych.
Dlaczego stałe kursy walutowe miałyby być lepsze od płynnych?
Wystarczy zestawić przedstawione przeze mnie powyżej kalendarium ewolucji międzynarodowego systemu walutowego z datami najgłębszych systemowych kryzysów współczesnej gospodarki. I odpowiedź staje oczywista: gdy istniały stałe kursy, takich kryzysów nie było. Przed 1914 r. mieliśmy wojny, ale nie wielkie krachy. Potem, gdy na kilka dekad przestaje działać przejrzysty system dolarowo-złotowy, od razu przychodzi wielki kryzys lat 30.
Później jest tak samo. Pod rządami systemu Bretton Woods zachodni świat doświadcza najdłuższego okresu prosperity. Ale wystarczy odejście od parytetu złota, a już zaczynają się wielkie problemy: szok naftowy lat 70., kryzysy zadłużeniowe i spektakularne bankructwa w Ameryce Łacińskiej w latach 80. i 90., potem kryzys azjatycki i wreszcie krach 2008 roku. To nie przypadek: za każdym wielkim wstrząsem gospodarczym naszych czasów kryją się gwałtowne ruchy kursów największych światowych walut.
Ma pan jakieś przykłady na potwierdzenie swojej tezy?
Mnóstwo. Na przełomie lat 70. i 80. Ameryka miała wielkie problemy z kilkunastoprocentową inflacją. W efekcie dolar w krótkim czasie stracił w stosunku do zachodnioniemieckiej marki – wówczas drugiej waluty świata – połowę wartości. Kraje rozwijające się, zwłaszcza z Ameryki Łacińskiej, zaczęły na potęgę pożyczać dolary, uważając, że głupotą jest nie brać taniego pieniądza.
Ale wkrótce, dzięki reaganowskim reformom, gospodarka USA zaczęła wychodzić ze stagnacji, a dolar w szybkim tempie odrabiał straty. Mniej więcej do 1985 roku amerykańska waluta podwoiła wartość w porównaniu z marką. Największymi przegranymi tej walutowej huśtawki okazały się takie kraje, jak Chile, Argentyna, Meksyk czy Brazylia, które znalazły się w potrzasku z wartym nagle dwa razy więcej długiem. Efektem była fala bankructw i restrukturyzacji w tej części świata.
To samo zdarzyło się w latach 90. W 1994 Chiny zdewaluowały walutę, a juan z poziomu 5,5 skoczył do 8,7 za dolara. Chińska gospodarka zyskała wielką przewagą w stosunku do konkurentów, bo jej eksport stał się dużo tańszy.
Aby nie zostać w tyle, na podobny krok zdecydowali się Japończycy, schodząc w ciągu trzech lat z 78 do 148 jenów za dolara. Tamte walutowe wojny posłały na łopatki Indonezję i Koreę, a w pewnym sensie również Rosję. Oczywiście według MFW oficjalne wyjaśnienie tamtych napięć to niewydolne skorumpowane azjatyckie systemy gospodarcze czy nieodpowiedzialna polityka fiskalna latynoskich rządów. Ale moim zdaniem to tylko część prawdy. Bez szoków walutowych sytuacja nie uległaby takiej eskalacji.
Tamte historie dotyczą jednak gospodarek krajów rozwijających się, które brały dolarowe kredyty na własną odpowiedzialność.
Tak rzeczywiście było aż do 2008 roku. Najnowszy kryzys pokazał jednak dobitnie, że płynne kursy walutowe to strzelanie sobie przez zachodni świat w stopę. Schemat najnowszego krachu jest podobny. Ameryka miała bardzo poważny problem z nieściągalnymi kredytami hipotecznymi, jednak sytuacja niekoniecznie musiała przeistoczyć się w głęboką recesję w każdej z gałęzi gospodarki. Winne są właśnie potężne wahania walutowe między dolarem i euro. Zaczęło się od tego, że na początku sierpnia 2007 roku Europejski Bank Centralny wyemitował jednego dnia ok. 95 mld euro. Była to ewidentna próba przygotowania się na ewentualne zabezpieczenie toksycznych aktywów, które Europa miała na amerykańskim rynku subprime.
Taka tendencja nie pozostała bez wpływu na kurs dolara. Od czerwca do września 2008 roku amerykańska waluta zyskała wobec euro aż 30 proc. wartości. Jednocześnie Fed tak bardzo bał się wzrostu inflacji, że cały czas usztywniał politykę monetarną. To razem ze spektakularnym załamaniem giełd, cen ropy (minus 70 proc.) i złota (minus 30 proc.) wbiło nóż w serce amerykańskiej gospodarki. Koniec końców inflacja nie nadeszła. Odwrotnie indeks cen towarów i usług (CPI) runął z 5,5 proc. w czerwcu 2008 roku do poziomu negatywnego w początkach 2009. Zaczęła się więc deflacja. Co gorsza, w 2009 roku dolar znów zaczął rosnąć, podcinając skrzydła naturalnemu odbiciu od dna. Parytet euro i dolara mógłby sprawić, że cały kryzys 2008 roku przebiegałby znacznie mniej burzliwie.
Polska stoi dziś przed wyborem, czy wejść do eurozony? Jedni przekonują, że należy obrać kurs na euro, bo posługuja sie nim nasi najwięksi partnerzy handlowi i polityczni. Według tej argumentacji pozostawanie poza nim to pozbawianie się prawa głosu w najważniejszych debatach dotyczących przyszłości Europy. Z drugiej strony historia Grecji czy Portugalii pokazuje, że euro może być dla słabszych gospodarek potrzaskiem, i dlatego do obszaru wspólnej waluty spieszyć się nie należy. Którą drogę zalecałby pan Warszawie?
W normalnych warunkach doradzałbym wejście. Nie tylko ze względu na to, że akcesja byłaby korzystna dla waszej gospodarki, ale również w imię powodzenia zjednoczeniowego projektu europejskiego. Unia monetarna była bowiem konstruowana na założeniu, że wszyscy do niej wchodzą i nie ma problemu dwóch prędkości integracji. Unia musi w długim okresie iść przecież w stronę Stanów Zjednoczonych Europy.
W normalnych warunkach, czyli przed kryzysem.
W czasie kryzysu taka gospodarka jak polska musi zostawić sobie mechanizmy sygnalizowania i rozwiązywania problemów gospodarczych w postaci dewaluacji. Poza tym w trakcie tej rozmowy próbowałem dowieść, że wbrew temu, co mówią niektórzy mistrzowie czarnowidztwa, euro nie jest skazane na klęskę. Ale to nie znaczy, iż wszystko musi się dobrze skończyć.
Można wyobrazić sobie wiele scenariuszy, w których wszystko idzie w złym kierunku. Dajcie sobie czas, by zobaczy ć, w jakim kierunku pójdzie wspólne zarządzanie Europą. Sprawdźcie, jak wam się podoba model nowego przywództwa. Wróćcie do rozmowy o euro nie wcześniej niż w 2013 roku, wtedy wszyscy powinniśmy widzieć sytuację dużo precyzyjniej niż dziś, gdy wszędzie panują chaos i histeria.