Świat niespodziewanie stanął przed groźbą totalnej wojny gospodarczej z użyciem broni masowego rażenia – manipulacji walutowych. Starcie może wywołać kolejną falę recesji.
Termin „wojna walutowa” ukuł niedawno brazylijski minister finansów Guido Mantega. Jego rząd obciążył właśnie 6-procentowym podatkiem kupno przez zagranicznych inwestorów obligacji skarbowych. W ten sposób rozpaczliwie broni się przed niekontrolowanym napływem kapitału spekulacyjnego, który uciekając od słabnącego dolara, skupuje lokalną walutę, reala, doprowadzając do jej szybkiej aprecjacji, zabójczej dla eksportu. Ale to nie Brazylia pierwsza pociągnęła za spust.

Kampania wrześniowa

Już w połowie września armaty wytoczyli Japończycy. Po raz pierwszy od sześciu lat na rynku walutowym interweniował bank centralny, skupując astronomiczną kwotę 25 mld dolarów. Japonia bez skrupułów złamała niepisane prawo między państwami G20, że takie jednostronne działania nie będą podejmowane. Mało tego. W tym samym czasie bank centralny obniżył stopy procentowe w praktyce do zera. To był dla świata finansów prawdziwy szok. – Bank Japonii nie tnie stóp. On je goli do gołej skóry – obrazowo komentował William Pesek, publicysta „Bloomberg News”.
Reklama
Lawina ruszyła. Jeden po drugim kolejne kraje zaczynają interweniować na rynku walutowym, nakręcając spiralę śmierci. – Ziemia to w końcu układ zamknięty, więc wszystkie państwa nie mogą w jednym momencie obniżyć wartości swoich walut. Sztuczna deprecjacja wartości pieniądza to w rzeczy samej „eksportowanie” własnego bezrobocia do innych państw, których waluty umacniają się. Mamy więc gra o sumie zerowej, której wynikiem jest jednak chaos gospodarczy – powiedział nam Richard Cooper z Uniwersytetu Harvarda.
Reklama
Tak było w latach 30. podczas Wielkiego Kryzysu. Wtedy wojnę handlową rozpoczęli Amerykanie, wprowadzając wysokie cła chroniące własny rynek, a potem dewaluując dolara aż o 30 proc. Zapoczątkowało to wojnę handlową w myśl zasady „beggar the neighbour” (zrujnuj swego sąsiada). Inne kraje odpowiedziały podobnymi środkami. W efekcie światowy handel skurczył się o dwie trzecie, pogrążając glob w chaosie.
Wydawałoby się, że wyciągnięto lekcję z tej historii. Dwa lata temu, gdy wybuchł kryzys, banki centralne współpracowały, a praktyki protekcjonistyczne, przejawiające się zwłaszcza w zakazywaniu własnym firmom inwestowania za granicą, duszono w zarodku. Na straży wolnego handlu stoi Światowa Organizacja Handlu (WTO), uzbrojona w liczne międzynarodowe porozumienia, których nie wolno łamać. Ale jak się okazuje, można je obejść. Po co podnosić cła, gdy osiągnie się ten sam cel, dewaluując własną walutę?



Niebezpieczeństwo już dostrzeżono. Był to główny temat dorocznego szczytu Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Obrady zakończyły się kompletnym fiaskiem. Na nic zdały się ostrzeżenia szefa Funduszu Dominique Straussa-Kahna, że ratowanie gospodarek poszczególnych krajów przy wykorzystaniu kursów walut zakończy się wojną gospodarczą o trudnych do przewidzenia skutkach. – Jeśli szybko nie dojdzie do porozumienia, światowy wzrost gospodarczy będzie dwa razy wolniejszy, a do bogatych państw wróci recesja – zastrzegł Dominique Strauss-Kahn.
Wojna walutowa będzie głównym tematem listopadowego szczytu G20 w Seulu. Tylko jak rozwiązać ten problem? Interesy stron jeszcze nigdy nie były tak rozbieżne, a poszczególne kraje tak zdesperowane. Nie mają już pieniędzy na dalszą walkę z kryzysem, w tej sytuacji kusi więc możliwość wychodzenia z kłopotów gospodarczych po plecach sąsiadów.
Można ten cel uzyskać, osłabiając własną walutę kosztem waluty przeciwnika. Są na to cztery sposoby: wyprzedaż swojego pieniądza i jednoczesne skupowanie obcego, obniżanie stóp procentowych, opodatkowanie zysków z zagranicznych inwestycji oraz dodruk pieniędzy. – To znacznie prostsze niż przeprowadzanie reform i cięcie kosztów pracy, by zwiększyć konkurencyjność – gorzko zauważa Stanisław Gomułka, ekspert BCC. Niektóre kraje stosują więcej niż jedną metodę, np. Tajlandia. Nie dość, że interweniuje na rynku walutowym, to jeszcze wprowadziła 15-procentowy podatek od zysków, które zagraniczni inwestorzy osiągają na jej obligacjach. Z kolei Amerykanie utrzymują niskie stopy i drukują pieniądze.
W ten sposób zaczyna się II światowa wojna walutowa (pierwsza to ta z czasów Wielkiego Kryzysu). Tutaj również działania rozgrywają się na dwóch głównych frontach. Pierwszy rozdziela USA i kraje walczące z osłabianym przez nią dolarem. Drugi zaś, główny i najkrwawszy, wschodni, to zmagania Ameryki i reszty świata z Chinami o podniesienie wartości juana, który w przeciwieństwie do innych walut jest sztywno powiązany z dolarem i nie podlega grze rynkowej.
Amerykanie poszli na wojnę, zapowiadając niedawno poluzowanie polityki pieniężnej poprzez dodruk dolarów. Dzięki temu wpompują kolejne miliardy w gospodarkę. W ten sposób równolegle osłabią dolara kosztem innych walut i zwiększą eksport. Zależność jest prosta: im więcej pieniądza, tym mniejsze doń zaufanie i jego kurs niższy. Dzięki słabemu dolarowi USA chcą zrealizować wyznaczony przez Baracka Obamę cel podwojenia eksportu w okresie pięciu lat.
W tej rozgrywce Amerykanie wydają się być pewni zwycięstwa: mogą drukować tyle dolarów, ile chcą. Inflacja im niestraszna, bo teraz ich problemem jest zjawisko odwrotne – deflacja. Laureat Nagrody Nobla z ekonomii Joseph Stiglitz przyznaje, że polityka prowadzona przez Fed, zamiast pomagać w odbudowie globalnej gospodarki, wpędza świat w chaos. – W efekcie niektóre kraje, jak Japonia czy Brazylia, są zmuszone do obrony eksportu i walczą z przesadną aprecjacją swych walut – powiedział nam.



Innym nie do śmiechu

O ile Chiny przełkną dalsze słabnięcie dolara, a ich waluta automatycznie też się osłabi, to już innym krajom nie do śmiechu. Takie działania jak USA czy Japonii traktują jako wypowiedzenie wojny walutowej. Doszło do tego, że nawet Szwajcarzy, którzy nie mają już wielkiego pola manewru przy stopach procentowych, wyprzedają franka, by go osłabić. Tylko kraje strefy euro siedzą cicho. Bank centralny Eurolandu (EBC) ma dbać o inflację, a nie o kurs euro. I całe szczęście, bo wojna rozlałaby się już na cały świat.
Tymczasem zaostrza się sytuacja na najważniejszym froncie. Izba Reprezentantów Kongresu USA miażdżącą większością głosów przyjęła projekt ustawy, która ma wywrzeć presję na Chiny, by podwyższyły kurs juana. Jeśli ustawa wejdzie w życie, zrówna manipulacje walutowe z subsydiowaniem eksportu i uprawni rząd do retorsji, czyli np. obłożenia cłem chińskich towarów. Obecnie nadwyżka Państwa Środka w handlu z USA sięga 250 mld dolarów rocznie.O ile jeszcze Pekin pozwolił w latach 2005 – 2008 na wzrost kursu jena do dolara o 21 proc., to gdy tylko się zaczął kryzys, wycofał się z tej polityki, by ochronić swoich eksporterów.
Obie strony przerzucają na siebie winę za wojnę walutową. Amerykański sekretarz skarbu Timothy F. Geithner: – To polityka Pekinu kupowania dolarów, by utrzymać niski kursu juana, destabilizuje globalny system walutowy, zmuszając inne kraje do rynkowych interwencji. Chińczycy są innego zdania. – Juan nie powinien być kozłem ofiarnym lokalnych kłopotów gospodarczych USA – przekonują. To nie słaby juan miałby być problemem, ale ciągłe drukowanie nowych banknotów z wizerunkiem George’a Waszyngtona i utrzymywanie nienaturalnie niskich stóp procentowych w Ameryce, przez co gorący kapitał ucieka do innych krajów, windując kursy ich walut. Amerykanie po prostu za mało oszczędzają i za mało produkują dóbr eksportowych.
Szef chińskiego banku centralnego Zhou Xiaochuan porównuje naciski na politykę kursową Pekinu do... różnic w medycynie Wschodu i Zachodu. Jak tłumaczy, świat zachodni stawia na lekarstwa, które działają z dnia na dzień, a Chińczycy stosują terapie, które trwają miesiącami. Państwo Środka zapowiada działania ewolucyjne. Zanim juan zostanie uwolniony, chce przeprowadzić reformy polegające głównie na odchodzeniu od subsydiów w gospodarce. Zajmie to – zdaniem przedstawicieli Pekinu – 10 – 20 lat. Dopiero wówczas kraj będzie nowoczesną gospodarką.
Tyle że Amerykanie nie zamierzają tak długo czekać. Twierdzą, że wartość juana jest zaniżona nawet o 40 proc., czemu zaprzeczają Chińczycy. Kto ma rację? Najbardziej obiektywnym źródłem oceny poziomu kursów walutowych okazuje się cena Big Maca, dużej kanapki w barach Mc Donald’s. „The Economist” po raz kolejny podał swój Big Mac Index, z którego wynika, że świat ma rację, krytykując Chiny. Kanapka kosztuje w Pekinie równowartość 2,18 dol., podczas gdy w Ameryce 3,71 dol. Różnica wynosi ponad 40 proc. i rzeczywiście tyle właśnie juan jest niedowartościowany w stosunku do dolara.

Nadzieja na rozejm

Amerykanie wielokrotnie bezskutecznie próbowali skłonić Chińczyków do podniesienia kursu juana. W efekcie długich już i bezpłodnych negocjacji noblista Paul Krugmann apeluje do rządu Obamy, by obłożył produkty chińskie 25-procentowym cłem. Równałoby się to użyciu broni nuklearnej w gospodarce, gdyż Chińczycy dysponują amerykańskimi obligacjami o wartości 850 mld dolarów. Od lat finansują adwersarzy zza oceanu, dzięki czemu Stany Zjednoczone jeszcze nie zbankrutowały. Obie strony szachują się więc wzajemnie. – Takie retorsje byłyby tragicznym błędem. Gdyby Ameryka rozpoczęła tę grę, cała reszta świata mogłaby poczuć pokusę dołączenia do niej – mówi prof. Richard Cooper.



O katastrofie mówią też Chińczycy. Ale widzą ją w postaci zbankrutowanych własnych fabryk i rosnącego bezrobocia. Władze Państwa Środka zdają sobie sprawę, że podnosząc kurs juana, stracą podstawowy atut – tanią siłę roboczą. I to raz na zawsze. Tymczasem reformy społeczno-gospodarcze i pobudzanie konsumpcji wewnętrznej to bardzo skomplikowane procesy i nie wiadomo, jakie skutki przyniosą. – Silniejszy juan to szansa dla innych państw azjatyckich, m.in. Bangladeszu i Wietnamu, które mogłyby wtedy oferować bardziej konkurencyjne towary. To samo dotyczyłoby niektórych krajów afrykańskich – mówi prof. Richard Cooper.
Nadzieją na wyjście z impasu w rozpoczynającej się II światowej wojnie walutowej są coraz częstsze głosy w samych Chinach, by zmienić politykę gospodarczą. W poniedziałek niespodziewanie plenum KC Komunistycznej Partii Chin uznało, że kraj musi dokonać „zasadniczego przełomu” w zdominowanej przez przemysł strukturze gospodarki, by utrzymać jej wzrost.
Gdy wzrośnie kurs juana, nie będą powstawały tak jak teraz bańki spekulacyjne. Kapitał zagraniczny nie będzie kupował wszystkiego jak leci. Problem stał się palący. Ceny mieszkań w głównych aglomeracjach sięgnęły już absurdalnego poziomu. Na przykład na pustyni mongolskiej zbudowano miasto Ordos 100, w którym ma zamieszkać docelowo milion ludzi. Problem w tym, że luksusowe, nowoczesne budynki stoją puste. Kupowane są tylko jako lokata kapitału. Co roku w Chinach budowanych jest 2 mld mkw. powierzchni nowych budynków. W tym celu zużywa się 40 proc. światowej produkcji stali i betonu. Gorączka inwestycyjna przybrała już karykaturalne rozmiary: w miejscu czterogwiazdkowych hoteli, których jeszcze nie zdążono skończyć, stawia się pięciogwiazdkowe, burząc poprzednie obiekty.
– Chiny mają 2,5 bln dol. rezerw, które są oprocentowane jak amerykańskie obligacje, tylko na 2 – 3 proc. Wkrótce Chińczycy sami dojdą do wniosku, że dalszy wzrost rezerw byłby nieuzasadnionym marnotrawstwem – mówi prof. Gomułka
W listopadzie odbędą się wybory w Ameryce i zapewne wygrają je bardziej wolnorynkowi Republikanie, którzy nigdy nie naciskali zbyt mocno na Chiny w sprawie waluty. Sytuacja gospodarcza na świecie powoli się poprawia. A jeśli skończy się kryzys, nie będzie potrzeby dalszego drukowania pieniędzy. Istnieje więc przynajmniej szansa na optymistyczny scenariusz. Jeśli nie na załagodzenie sporów, to przynajmniej na rozejm.