Politycy otrąbiają sukces, a przedsiębiorcy twierdzą, że nie ma kto pracować i konieczne jest dalsze ułatwienie polityki migracyjnej. Jednak w rzeczywistości nominalnie niskie bezrobocie nie oznacza, że każdemu Polakowi jest łatwo zdobyć posadę. Wciąż są grupy potencjalnych pracowników, którzy szukają zatrudnienia miesiącami. Niska stopa bezrobocia nie oznacza też, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły wszystkie patologie rynku pracy – wymuszanie nadgodzin, lekceważenie bhp, mobbing, wszystko to, co było pochodną niesławnego "mam 10 na twoje miejsce".
Rynek pracownika? Owszem, jeśli mowa o prostych pracach za minimalne wynagrodzenie lub w kilku konkretnych branżach, np. medycznej, transportowej, budowlanej czy informatycznej (choć jak długo jeszcze, to wcale nie jest takie pewne). Oprócz tego są jeszcze miliony ludzi, którzy lekarzami ani programistami, a nawet kierowcami ciężarówek raczej z dnia na dzień nie zostaną, a za minimalną krajową nie chcą, a nawet nie powinni pracować. Bo czy naprawdę uznajemy za normalne, że 3600 zł brutto ma otrzymywać osoba, której przyuczenie do pracy zajęło pół godziny, i nauczyciel z pełnymi kwalifikacjami, który startuje w zawodzie (obecnie zarabia 3690 zł)? W Polsce takie pensje oferują nie tylko mikroprzedsiębiorcy, którzy biznes dopiero rozkręcają, lecz także sfera budżetowa. Za wynagrodzenie niewiele wyższe od minimalnego urzędnik ma prowadzić sprawy, gdzie stawką są miliony złotych. Nic więc dziwnego, że w większych miastach na rekrutacje do urzędów zgłasza się niewielu chętnych.