Zaraz nas całkiem zaleją. Jak to kto? Polacy. Już teraz mamy ich tutaj tysiące, a przecież wcześniej przyjechali też Turcy i Marokańczycy – usłyszałam na lotnisku w Amsterdamie kilka minut po wylądowaniu. Rozmawiało dwóch Holendrów. – Czemu tu się dziwić? Przecież robimy, co możemy, żeby ułatwić im pracę. W centrum logistycznym Adidasa czy np. w fabryce sałatek pod Amsterdamem większość napisów jest już w języku polskim – zauważał ten drugi.
Polaków w Holandii można spotkać praktycznie wszędzie: na polach, w szklarniach, centrach logistycznych, ale też np. w firmach ubezpieczeniowych. W sezonie są tam najliczniejszą grupą pracowników – z ostrożnych szacunków wynika, że jak dotąd wyjechało do Holandii co najmniej dziesięć razy więcej naszych rodaków, niż się spodziewano, bo ponad 150 tys. Nic więc dziwnego, że budzą skrajne emocje – podsycane dodatkowo przez silne lobby próbujące ograniczyć falę emigracji z Polski (zapowiada np. przymusowe wydalenie tych, którzy przez trzy miesiące pozostają bez pracy). Ba, ich obecność w Niderlandach stała się też głównym tematem, na którym skupili się holenderscy dziennikarze podczas wizyty króla Wilhelma Aleksandra w Polsce. Planowana od kilku miesięcy, była pierwszą oficjalną wyprawą zagraniczną Pomarańczowego Władcy.
Może przypominasz sobie jakąś historię? – pyta mnie przez telefon Kees Versteegh, holenderski dziennikarz, który przyleciał do Warszawy tego samego dnia. Nie chce rozmawiać o przebiegu królewskiej wizyty, jest zainteresowany przede wszystkim negatywnymi informacjami o niderlandzkich pracodawcach w polskiej prasie. – Padają konkretne przykłady? – drąży temat. – Negatywnych informacji o szefach Holendrach w polskiej prasie praktycznie nie ma. Dużo jest za to ogłoszeń o pracę, bo tylko w ostatnim tygodniu naliczyłam ich 40 – mówię.
Z opowieści Polaków, z którymi udało mi się porozmawiać bezpośrednio w Holandii, wyłaniają się jednak dwa odmienne obrazy tamtejszego pracodawcy. Z jednej strony szefów ślepo wierzących tamtejszym politykom, którzy jeszcze do niedawna straszyli polskim tsunami i wizją bezdomnych Polaków na ulicach Hagi czy Rotterdamu. Z drugiej – i to znacznie liczniejsza grupa – otwartych, zadowolonych z ich pracy i deklarujących: – Bez Polaków zbankrutujemy.
Reklama
Emilia:

Pracowałam w Niderlandach (okolice Bredy) w wakacje jeszcze w liceum i po pierwszym roku studiów – legalnie, ale tylko dlatego, że oprócz polskiego mam też niemieckie obywatelstwo. Z zatrudnianiem na czarno również się spotkałam, ale w mniejszym stopniu – jedynie w okresie świąt jest na to większy popyt, bo większość pracujących tam osób zjeżdża do Polski. Ale Holendrzy boją się tak zatrudniać, bo grożą im liczne i niezapowiedziane kontrole oraz wysokie kary – za jednego nielegalnie zatrudnionego pracownika muszą zapłacić ok. 50 tys. euro. Pracowałam w ogrodnictwie, choć zajęcie w czasie wakacyjnych upałów do przyjemności nie należało, to dało się wytrzymać – zwłaszcza że efekty finansowe były bardzo zadowalające.

Wyjazdowy boom

4,5 tys. hektarów gminy Westland liczącej niewiele ponad dwa razy więcej zajmują szklarnie, m.in. ze storczykami, tulipanami, pomidorami i truskawkami. Na pierwszy rzut oka wszystko jest zautomatyzowane – między równymi rzędami roślin przesuwają się hydrauliczne wózki i podnośniki oraz ustawione na dużą prędkość pasy transmisyjne. Na końcu każdego z nich – ale to dopiero, kiedy całość da się już objąć wzrokiem – można dostrzec pracowników. Podobnie jak Emilia przez osiem godzin dziennie wkładają kwiaty w plastikowe osłonki. Swojej pracy nie przerywają nawet podczas krótkiej rozmowy ze mną. Skupieni, dokładni, cierpliwi.
Szef firmy Ter Laak, w której na 8 hektarach dojrzewa kilkaset tysięcy storczyków (26 tys. kwiatów na pracownika rocznie), Polaków zatrudnia od lat i nigdy nie zdarzyło mu się na nich narzekać. Podczas śniadania, którym mnie podejmuje, żartuje nawet, że gdyby musiał wybierać, czy zatrudnić Holendra czy Polaka, to postawiłby na tego ostatniego. Bo pracuje szybko, nie narzeka i rzadko choruje – wylicza. – Holendrom nie chce się długo pracować, przy lekkim przeziębieniu biorą zwolnienie, często też zmieniają pracę. Czesi z kolei lubią dyskutować, zamiast od razu wziąć się do roboty – przekonują także inni szefowie tamtejszych firm. Choć zastrzegają, że Polakom brakuje inicjatywy. – Nie zaczną, zanim szef nie przyjdzie i nie zadyryguje. Poza tym nie wierzą w siebie i myślą, że ludzie z zagranicy są od nich lepsi. I boją się ryzyka – dodają.
Jak się później dowiem z holenderskich badań przeprowadzonych przez Uniwersytet w Tilburgu, Polacy są średnio o 34 proc. bardziej pracowici od holenderskich kolegów. I dużo bardziej zmotywowani. Jedynie 20 proc. zatrudnionych Holendrów i aż 67 proc. Polaków wykazuje motywację powyżej średniej. – Gdyby pewnego dnia musieli od nas wyjechać, to nasze firmy musiałyby ogłosić bankructwo – uważa John Meijer, export manager w Certhon. Polacy są tu niezbędni, jak podkreśla, choć zatrudniane są też osoby z Grecji i np. Turcji – z reguły pracownicy są tak dobierani, by ich święta religijne wypadały w innych terminach. – Rośliny nie świętują – dodaje pracownik Ter Laak i zanim wpuści mnie do szklarni, każe zdezynfekować ręce i założyć fartuch ochronny.
Ile dokładnie Polaków jest w całej gminie Westland? – pytam Annę Jansen-Gronkowską, doradcę urzędu ds. imigracji zarobkowej z Europy Wschodniej i Środkowej. Towarzyszy nam w zwiedzaniu hodowli storczyków. – Tego dokładnie nie wiadomo, choć już kilka lat temu w największym zagłębiu szklarniowym w Holandii rozpoczęto kampanię zachęcającą tymczasowych pracowników do rejestracji – odpowiada. Akcją na zlecenie urzędu gminy kierowała osobiście. Teraz jest już przez nią zatrudniana. – Przez rejestrację Polak, podobnie jak inny obcokrajowiec, nabywa prawa i obowiązki mieszkańca. A gmina symbolicznie daje mu do zrozumienia, że w pełni go akceptuje – wyjaśnia Anna Jansen-Gronkowska.
Z nieoficjalnych statystyk wynika, że w Westland może pracować około 10 tys. Polaków. To z kolei sprawia, że liczba mieszkańców gminy przekroczyła już 100 tys.
Anna i Marcin, oboje 21 lat:

Planowaliśmy wspólne życie i potrzebowaliśmy pieniędzy. Pamiętam, że to był sierpień zeszłego roku. Dużo wtedy można było znaleźć informacji w mediach o Polakach wyjeżdżających do pracy w Holandii. Wydawało się, że problemu ze znalezieniem zatrudnienia nie będzie, a i zarobki będą tam większe, co nie było dla nas bez znaczenia. W Polsce starczało nam tylko od pierwszego do pierwszego, i to mimo że oboje pracowaliśmy. Nasze rodziny nie mogły nam pomóc. Nie zastanawialiśmy się więc długo – zadzwoniliśmy do jednej z agencji pośrednictwa pracy tymczasowej i już po kilku tygodniach zaczęliśmy pracę w szklarniach. Od poniedziałku do piątku. Osiem godzin dziennie z godzinną przerwą. Od godz. 8 do godz. 17. Czasami też w soboty. Ile planujemy zostać? Trzy–cztery lata. Obliczyliśmy, że w tym czasie powinniśmy zarobić na mieszkanie i samochód.

Polskie getta

Przez holenderskie firmy przewijają się głównie ludzie młodzi – zatrudniani także przy zbiorze kwiatów ciętych (róże, gerbery, frezje, orchidee), owoców i warzyw (głównie truskawki, papryka, pomidory), w budowlance (duże jest zapotrzebowanie na spawaczy) i transporcie (głównie drogowym i morskim, bo Rotterdam jest jednym z największych portów przeładunkowych). Przyjeżdżają z terenów dotkniętych największym bezrobociem, m.in. z Polski wschodniej i południowo-zachodniej.
Statystycznie najczęściej pochodzą z Górnego Śląska i Opolszczyzny według dr Patrycji Matusz-Protasiewicz z Uniwersytetu Wrocławskiego, która kilka lat temu badała emigrację w Holandii. Mają podstawowe lub średnie wykształcenie, a zatrudnienie znajdują przez agencję, która wynajmuje tanie mieszkanie, dzielone następnie z kolegami. W większości to pracownicy tymczasowi – wracają do kraju średnio po 13 miesiącach – po tym, jak zarobią na spłatę długów, samochód, ślub, czesne na studia, rozkręcenie własnego biznesu czy mieszkanie. Z reguły zamknięci we własnym kręgu – ich rodziny mieszkają w Polsce – i nieznający języka. Ciężko pracują.
– Przez pierwsze miesiące zarabiałam około 1,2 tys. euro miesięcznie, co po odliczeniu wydatków na jedzenie i mieszkanie pozwalało odłożyć około 800 euro. I to przy założeniu, że żyłam bardzo skromnie – mówi Sylwia z woj. zachodniopomorskiego, chce pozostać anonimowa. Skromnie – w jej przypadku – oznaczało mieszkanie w hotelu robotniczym na obrzeżach miasta i posiłki z tamtejszej stołówki. – Niektóre pokoje zostały przerobione z pomieszczeń biurowych, a warunki dalekie były od idealnych: pokoiki ciasne i bez łazienek – opowiada. Z powodu tego, że większość ich mieszkańców stanowią Polacy, przez niektórych nazywane są „Polen Hotels” lub – co znacznie częstsze – polskimi gettami. – Szanse na integrację z Holendrami: żadne. Nierzadko z powodu nudy i monotonii część mieszkających tam Polaków zaczyna ostro pić – dodaje.
Zdecydowana większość Polaków, którzy wyjeżdżają do Holandii, nie zarabia jednak nawet 1 tys. euro, a historii, kiedy Polacy kojarzeni są z sytuacjami jak z Chaty Wuja Toma, nie brakuje. – Na polach widywało się studentów, którzy mieszkali po dziesięciu w czteroosobowych domkach kempingowych albo zamiast wypłaty dostawali bony na 50 euro do zrealizowania w pobliskim sklepie prowadzonym przez holenderskiego pracodawcę – przypomina sobie jeden z Polaków, który w Niderlandach pracuje już trzeci rok (nie chce podawać imienia i nazwiska). Inny (także anonimowo) opowiada: – 26 Polaków kilka lat temu przez trzy miesiące pracowało na południu kraju przy zbiorach warzyw. Holenderka, która ich zatrudniała, nie dość, że wypłacała jedynie drobne zaliczki, to do dyspozycji dawała malutkie pokoje, dwa prysznice i jedną butlę gazową. Polacy żywili się więc jedynie chlebem i chińskimi zupkami. W zamian zmuszani byli do pracy w polu przez 11 godzin dziennie.
Nic dziwnego, że niektórych pracodawców, a także holenderskie agencje rekrutacyjne – działają bardzo prężnie i mają filie w całym kraju – zaczęto porównywać do nowoczesnych handlarzy niewolnikami. Tak jak wcześniej statkami zza oceanu, tak później busami sprowadzają nowe ładunki siły roboczej. Różniła się tylko nacja. Co więcej, żeby jeszcze bardziej obniżyć koszty, Holendrzy zaczęli szukać też luk w unijnym prawie pracy. I tak np. odkryli, że jeśli firma zarejestrowana w Polsce odkupi warzywa, pieczarki lub kwiaty, które jeszcze rosną, to zebrać je mogą Polacy po krajowych stawkach, czyli za 3–4 euro za godzinę. Zatrudnianych przy okazji pozbawiali też płatnego urlopu i ubezpieczenia. Ten proceder był na tyle powszechny, że w języku potocznym przyjął się nawet zwrot „polenconstructie”, czyli obejście prawa w związku z zatrudnianiem Polaka. Proceder został ukrócony kilka lat temu, po tym jak podobnymi praktykami zainteresowały się związki zawodowe i sprawa trafiła do sądu. Ten uznał, że nawet pracownikom sezonowym z innych krajów należą się pełne prawa.
Maciej, 34 lata:

Krew mnie zalała, kiedy na jednym z forów przeczytałem wpis „ciężko pracującego Holendra”, jak sam się przedstawił. Narzekał, że nie może zaparkować pod swoim domem, bo od miesiąca staje tam śmierdzący polski autobus, z którego co rano wysypują się podludzie, którzy „nawet za 10 tys. lat nie będą wystarczająco cywilizowani, by znaleźć się w cieniu mojego narodu”. Ale były tam jeszcze inne wpisy. Ktoś nie mógł się nadziwić, że można być tak nieokrzesanym i na rowerze udać się na autostradę, choć ścieżek nie brakuje. Albo jeszcze inny, że jeśli Polak wsiada do samochodu, to nie ma siły, by przestrzegał przepisów. Gdy dostanie mandat, pokazuje środkowy palec i zdaje się mówić w tym szeleszczącym języku: najpierw napisz prawidłowo moje nazwisko, a potem znajdź mnie w Polsce, frajerze.

„Banda analfabetów”

Z badań wynika, że w opinii przeciętnych Holendrów Polacy nie tylko piją, źle parkują, nie mówią po niderlandzku i zabierają pracę miejscowym. Denerwują także weekendowym grillem, awanturami i głośnymi śmiechami długo w noc. I śmieciami wystawianymi przed dom nie tego dnia, kiedy powinny być zabierane (głównie we wtorki).
Sceptyczne podejście do Polaków ma 30 proc. obywateli – jak pokazują ostatnie ankiety dotyczące niezadowolenia ze stałej obecności rodaków w Holandii – co też skrzętnie wykorzystują tamtejsze partie polityczne. Podczas gdy jeden z holenderskich polityków nazywa polskich imigrantów „bandą analfabetów”, to inny – a mowa o radnym Hagi Marnixie Norderze – „polskim tsunami”. Prym jeszcze do niedawna wiódł prawicowy populista Geert Wilders z Antyislamskiej Partii Wolności, który założył nawet stronę internetową, na której Holendrzy mieli meldować, jak emigranci zakłócają ich życie. Były na niej m.in. cytaty z prasy o zalewie taniej siły roboczej z Polski i ankieta ze szczegółowymi pytaniami: Czy Polak jest źródłem hałasu? Czy może niszczy otoczenie, obsikując lub demolując obiekty publiczne? Obowiązkowa odpowiedź „Tak” lub „Nie” po każdym pytaniu.
– Podobno połowa wpisów była pozytywna – zastrzega jednak Małgorzata Woźniak-Diederen, tłumaczka książek z niderlandzkiego, w Holandii od 22 lat. Ba, zdarzały się też takie, w których stawano w obronie Polaków: „Może ich autobusy śmierdzą, ale trzeba ich sprowadzić, żeby Holandia przetrwała. Jeden z tego autobusu pracuje lepiej niż dziesięciu takich jak ty. I nie gada takich głupot, a jeśli nawet, to i tak nie da rady go zrozumieć”. – Nie zmienia to jednak faktu, że różnica kulturowa jest. I tak np. Holendrzy nie piją alkoholu przed sklepami, jak to u nas na wsiach bywa, a kiedy coś takiego zdarza się i tutaj, drażni to mieszkańców – dodaje Woźniak-Diederen.
Główny problem jednak w tym, że Holendrzy panicznie się boją, by po raz drugi nie popełnić tego samego błędu, co w latach 50. i 60. Ściągnęli wówczas do pracy zagraniczne nacje. Te nie dość, że pozamykały się w gettach, kiedy tylko praca się skończyła, to – nieznający języka i całkowicie niezintegrowani – zaczęli utrzymywać się z zasiłków socjalnych i kradzieży. Wielu żyje tak do dziś. Żeby więc temu zapobiegać, w ostatnich miesiącach Holendrzy postawili na naukę języka przez emigrantów. W wielu gminach, gdzie jest dużo Polaków – ci zaczęli przybywać już po 1989 r., także dlatego, że łatwo było znaleźć stare samochody, by ściągnąć je do kraju – organizowane są dziś darmowe kursy nauki języka.
Mariusz

Używane auta były tam w latach 90. najtańsze w Europie i, co nie mniej ważne, w najlepszym stanie. Jechało się więc do Holandii raz w tygodniu – zwykle tak, żeby być na miejscu w poniedziałek wieczorem. Wyjeżdżaliśmy w siedmiu, fiatem 125p, a spaliśmy, gdzie tylko się dało. We wtorek każdy kupował stary samochód – głównie od sprzedawców ze starych kolonii: Maroka i Antyli, często z Turcji – i jechaliśmy do siebie. Do dziś pamiętam, że wtedy wydawało mi się, że cały Utrecht zaczynał mówić po polsku.

Model: dwa plus trzy

Do całkowitego otwarcia rynku pracy zmusiły Holandię realia gospodarcze – w wielu branżach brakowało pracowników, m.in. w budownictwie, ogrodnictwie, przetwórstwie owocowo-spożywczym i przemyśle stoczniowym. I choć jeszcze przed 2007 r. holenderski rząd chciał znieść ograniczenia dla Polaków, to ugiął się pod presją społeczną. Holendrzy obawiali się pogorszenia swojej sytuacji na rynku pracy.
Do otwarcia szykowano się więc stopniowo, powoli łagodząc ograniczenia dla nowych krajów UE – znosząc np. konieczność udowadniania, że na dane miejsce pracy nie udało się znaleźć Holendra. Na ile skutecznie? Ze statystyk wynika, że o ile w 2007 r. pracowało w Holandii niecałe 20 tys., o tyle w 2009 r. blisko 84 tys. Polaków. Teraz, jak widać z danych resortu pracy i polityki społecznej, nasi rodacy stanowią 28 proc. ogółu obywateli UE pracujących w Niderlandach. Drugą grupą są Niemcy – 23 proc. Ci ostatni jednak nie wywołują żadnych negatywnych emocji.
Zdaniem zmarłego niedawno Jana Minkiewicza, doradcy ambasady polskiej w Holandii, nie ma jednak mowy o niechęci do Polaków, gdy myśli się o całym społeczeństwie. – Jakby poczytać czaty, to można odnieść wrażenie, że Polaków mają w Holandii za neandertalczyków, ale trzeba brać pod uwagę, że tak pisze i myśli tylko pewna grupa oszołomów – przekonywał kilka miesięcy temu w jednym z polskich programów. Poza tym, jak podkreślał, nie jest prawdą, że to Polacy zabierają pracę miejscowym.
– Wykonują pracę, której nie weźmie Holender – zgadza się z Minkiewiczem jeden z mieszkańców Rotterdamu, którego poprosiłam o komentarz (chce pozostać anonimowy). Przekonuje, że bogaci mieszkańcy Amsterdamu, Rotterdamu czy Hagi nie chcą pracować w fabrykach czy na plantacjach tulipanów, bo to zajęcie ciężkie i, jak na tamtejsze warunki, niskopłatne. – Ale Polakom się opłaca. Ci zatrudnieni przez agencje pracy zarabiają zwykle ok. 8–10 euro za godzinę. Na 20–30 proc. więcej mogą liczyć ci, którzy szukają roboty na własną rękę, ale muszą zapłacić z kolei za mieszkanie i dojazdy do pracy – mówi. Poza tym – tłumaczy mi – wpływ na to ma też inny sposób myślenia. – Holender, który traci pracę, nie zaczyna jej szukać gorączkowo m.in. dlatego, że ofert nie brakuje, a on przez pierwsze dwa lata dostaje 70-proc. swojego poprzedniego wynagrodzenia. (Co ciekawe, na ulicach trudno znaleźć bezdomnego. Jeśli już ktoś taki się trafi, to można podejrzewać albo problem z alkoholem, albo problem psychiczny).
Średnie dochody brutto na osobę to w Holandii 3,5 tys. euro, z czego jedną trzecią zabiera fiskus (najwyższy podatek to 52 proc.). Zostaje około 2 tys. euro. Mieszkanie kosztuje 800–1000 euro, dom – 200 tys. euro. Kredyt hipoteczny bierze się najczęściej na 30 lat. Jeśli dwie osoby pracują, to rodzina może żyć ponad stan. Kobiety najczęściej nie są zatrudnione na cały etat – szczególnie kiedy mają małe dzieci. Z reguły w rodzinie jest ich trójka.
Bożena Rijnbout-Sawicka

Trafiłam do firmy ubezpieczeniowej Interpolis, teraz Achmea, pod koniec 1996 r. Tutaj zdobyłam wiedzę o hipotekach i ubezpieczeniach na życie, a moimi klientami są wyłącznie doradcy finansowi z Rabobanku. Co charakterystyczne, przedsiębiorstwo ma zaufanie do pracowników – nikt nie kontroluje czasu pracy, a z wykonania zadania jesteśmy rozliczani zespołowo. Pracuję, podobnie jak większość kolegów, dwa dni w biurze i dwa dni w domu. Ale mój początek aktywności (pół)zawodowej sięga jeszcze 1991 r., kiedy zaczęłam pracę w cateringu, gdzie przepracowałam cztery lata. Wieczorami podszkalałam język i wiedzę o komputerach. Wszystkie kursy były mi proponowane z zakładu pracy, jako powracającej do zawodu autochtonce – mam męża Holendra. Po rocznym studium na kierunku export management – kierunku przede wszystkim dla Holendrów i przede wszystkim dla mężczyzn – na 25 studentów było pięć kobiet, w tym dwie cudzoziemki: Węgierka i ja – trafiłam właśnie do Interpolis.

Gwiazda polska

Dziś Polaków w Holandii można spotkać praktycznie wszędzie – nie tylko w branży ubezpieczeniowej, lecz także w szkołach językowych czy we własnych firmach budowlanych. – Para młodych Polaków. On prowadzi firmę budowlaną, ma zlecenia tutaj, choć firma zarejestrowana jest w Polsce. Ona najpierw sprząta domy, po czym zaprzyjaźnia się z ich właścicielkami. Błyskawicznie uczy się języka i zakłada własny biznes: firmę sprzątaczek. I teraz załatwia zlecenia Polkom, które nie znają języka. Inna para? Dziewczyna przyjechała do Holandii za mężem, którego do pracy ściągnęła firma holenderska. Początkowo pracowała w fabryce, ale uczyła się holenderskiego i po pewnym czasie także jej zaproponowano awans – kolejne przykłady wskazuje Małgorzata Woźniak-Diederen.
Ponad 80 proc. pracujących w Holandii Polaków ma średnie wykształcenie i potrafi rozmawiać po niemiecku lub angielsku. Wielu menedżerów to ci, którzy pracują tam od kilkudziesięciu lat i biegle znają angielski i niderlandzki. A to coraz rzadziej – jak się okazuje – dziwi także Holendrów. Teraz, kiedy imigracja zarobkowa zaczęła przybierać na sile, zdarza się i tak, że sami mówią o sukcesach Polaków. Wskazują np., że szlak przecierała Anna Chojnacka, która założyła firmę 1%Club, a ostatnio napisała też książkę „Poolster” o imigracji zarobkowej (tytuł można przetłumaczyć jako „gwiazda polarna”, ale „Pool” to też Polak).
Z czasem zaczęły też powstawać w Holandii polonijne portale – najpopularniejsze to Wiatrak.nl, Niedziela.nl i Polonia.nl oraz liczne stowarzyszenia – jest ich około 30. W tym roku – dokładnie w kwietniu – zarejestrowano nawet Fundację Stichting Literatura („Stichting” to w języku niderlandzkim „fundacja”), której celem jest promowanie literatury polskiej w Holandii i Belgii oraz literatury holenderskiej i flamandzkiej w Polsce. – To dlatego, że o Polsce Holendrzy wiedzą nadal niewiele. Dla niektórych to nierzadko jakaś „Europa Wschodnia” zacofana jak w XIX wieku – mówi Małgorzata Woźniak-Diederen, która jest jej wiceprezesem. I na potwierdzenie tych słów przypomina jeden z programów w tamtejszej telewizji: – Dość prymitywny, „porządny” Holender sprawdzał czystość w domkach kempingowych Polaków. Patrzył np., czy lodówki są czyste. Scena niemal surrealistyczna, ale w jego pojęciu wykonywał bardzo dobrą pracę. Uczył Polaków „cywilizacji”.

Holandia pieniądzem stoi

Z raportu „Contribution of Polish Labour Migrants to the Dutch Economy” wynika, że dzięki polskim pracownikom holenderska gospodarka corocznie rozwija się o 0,31 proc. szybciej. W przeliczeniu na euro daje to 1,8 mld. Poza tym polscy pracownicy odprowadzają podatki i opłaty socjalne, a to z kolei dostarcza dodatkowo 1,2 mld euro. W efekcie całościowy roczny wkład 150 tys. Polaków daje Holandii łącznie 3 mld euro. Ale choć to duże kwoty, to trzeba mieć też świadomość, że większość Polaków pracujących w Holandii po pewnym czasie wróci jednak do kraju i zasili również rodzimą gospodarkę. Według danych ABU, czyli organizacji zrzeszającej holenderskie agencje pracy, 73 proc. pracowników jest zatrudnionych na umowy krótsze niż 1,5 roku w oparciu o umowę na pracę tymczasową, 23 proc. powyżej 1,5 roku – na umowę na czas określony, a zaledwie 4 proc. na czas nieokreślony. Część, podobnie jak kiedyś maczkowcy, czyli żołnierze dywizji gen. Maczka, którzy wyzwalali w 1944 roku miasta Holandii, zostanie tam już do emerytury. I wtopi się w tutejsze społeczeństwo tak mocno jak rodziny weteranów, którzy, nie chcąc żyć w komunistycznej Polsce, osiedlili się w Niderlandach – i którzy o polskim rodowodzie przypominać będą głównie podczas defilad z okazji kolejnych rocznic zwycięstwa.
Dlaczego już wtedy Polacy tak chętnie wybierali Holandię? – Firmy rosły tu w siłę, potrzeba było siły roboczej i można było sporo zarobić – tłumaczy Jansen-Gronkowska z urzędu ds. imigracji zarobkowej z Europy Wschodniej i Środkowej. Poza tym, co też było nie bez znaczenia, struktury były przejrzyste, a i pracownicy czuli, że mogą się rozwijać.
Tyle że kiedy maczkowcy zaczynali nowe życie w Niderlandach, mieli łatwiejszy początek. Polacy przyjeżdżający teraz do „Holendrowni” – jak sami o niej mówią – ani tak szybko się nie wzbogacą, ani tak szybko nie awansują. – Jestem też świadoma, że mój start w Bredzie w 1981 roku na pewno był łatwiejszy niż start wielu Polaków dzisiaj. Nie było nas wtedy tak wielu – potwierdza Bożena Rijnbout-Sawicka, która poza pracą w ubezpieczeniach jest teraz także sekretarzem polskiej parafii w Bredzie i kierownikiem ekspozycji w tamtejszym Muzeum Generała Maczka. Aby pomóc młodym Polakom w odnalezieniu się w Niderlandach, ostatnio założyła Stowarzyszenie „Serce Polski – Hart van Polen”. To o tyle istotne, że z badania przeprowadzonego przez NPCH – Netherlands Council for Trade Promotion – wynika, że do 2015 r. w Holandii może pracować nawet 300 tys. osób z Europy Centralnej, w tym niemal 80 proc. z Polski. To połowa tych, którzy pracują w pięciokrotnie większych pod względem ludności Niemczech.
* Na życzenie niektórych bohaterów tekstu zmienione zostały ich imiona