Ambitny plan budowy w Polsce potężnych elektrowni atomowych oraz reaktorów „kieszonkowych” (SMR) to najlepszy sposób na porzucenie węgla i zaoszczędzenie przez gospodarkę gigantycznych wydatków na kupno uprawnień do emisji CO2. Ale zanim zostaną wbite pierwsze łopaty pod wielkie i mniejsze budowy, warto pomyśleć o tym, jak nie powtórzyć błędów Finlandii – żeby polski atom nie stał się finansową studnią bez dna.
Kwiecień 2023 r. przejdzie do historii energetyki w Unii Europejskiej. W Niemczech wyłączono ostatnie siłownie jądrowe (choć z powodu wojny w Ukrainie ich żywot nieco wydłużono), których przyszłość została politycznie pogrzebana przez zielone lobby w 2011 r. ze strachu przed skutkami katastrofy podobnej do Fukushimy i w związku z obawami dotyczącymi składowania odpadów radioaktywnych. Koniec atomu w Niemczech zbiegł się – przypadkowo – z oddaniem do użytku bloku atomowego w fińskiej elektrowni Olkiluoto.
Zatem mamy dwa państwa unijne i dwa różne podejścia do atomu: jedno zamyka siłownie, choć mogłyby jeszcze spokojnie przez lata pracować, drugie zaś otwiera najnowocześniejszą oraz największą elektrownię jądrową w Europie. To dowód na wewnątrzunijny dysonans w polityce energetycznej i klimatycznej, który ma wpływ także na inne państwa Wspólnoty, w tym Polskę, która właśnie ostro przygotowuje się do tego, by być największym placem budowy atomówek w Europie. Nasz przykład może stać się przełomem też dla całej UE, mimo niemieckiego „nein” dla energetyki jądrowej, w postrzeganiu znaczenia tej zeroemisyjnej technologii dla zapewnienia sobie przez państwa niezależności energetycznej. I która to technologia spełnia także warunki ambitnej polityki klimatycznej, czyli eliminacji spalania węgla (z czym także Niemcy nadal mają problem).
CZYTAJ WIĘCEJ W ELEKTRONICZNYM WYDANIU MAGAZYNU "DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ">>>