- Efekt "śmierdzącego jaja"
- Maseczki ponad lockdowny
- Raport wybitnych ekonomistów
- Bezlitosna wymowa liczb
- "Uleczenie" pandemii… wojną
Nauka z lockdownów jest jasna, dane są dostępne: uratowane życia były kroplą w morzu w porównaniu z oszałamiającymi kosztami nałożonych zabezpieczeń– twierdzi prof. Steve H. Hanke współautor dokumentu pt. "A Literature Review and Meta-Analysis of the Effects of Lockdowns on Covid-19 Mortality".
Efekt "śmierdzącego jaja"
Wspominany raport ma status dokumentu roboczego (Working Paper), co oznacza, iż autorzy dzielący się wiedzą oczekują od innych naukowców informacji zwrotnych, polemik, ocen. Tak, aby rzeczy, które ustalili, podlegały weryfikacji. Z tym jednak może być problem, bo efekt ponad roku pracy prof. Steve'a H. Hanke, dr. Larsa Jonunga oraz Jonasa Herby to coś na kształt "śmierdzącego jaja" (kto go ciekaw, znajdzie pod tym linkiem), negującego istniejący konsensus.
Po pierwsze, jest tak z powodu szerokiego zakresu źródeł, z jakich skorzystano, by określić, na ile lockdowny wprowadzane w Europie i Ameryce Północnej, ze szczególnym uwzględnieniem Szwecji, Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych, wywarły wpływ na te kraje. Badacze dokonali przesiewu wśród 19 646 opracowań szczegółowych, z których wybrano 32 jako główną podstawę źródłową. Interesowały ich przede wszystkim statystyki dotyczące zachorowań na COVID-19, zgonów, średniej śmiertelności, hospitalizacji, obowiązujących obostrzeń itd. Generalnie, jak na ekonomistów przystało, analizowali dostępne dane, żeby wyciągnąć wnioski. Te zaś to "śmierdzące jajo" po raz drugi.
Maseczki ponad lockdowny
Mianowicie badacze wyliczyli, że głębokie lockdowny wprowadzane w Wielkiej Brytanii zmniejszyły śmiertelność na COVID w porównaniu ze Szwecją, gdzie takowych obostrzeń w ogólne nie stosowano, o marne 3,2 proc. W liczbach bezwzględnych było to ok 1 700 ludzkich istnień. Acz ocalonych jedynie przed koronawirusem, bo jednocześnie powszechne zamknięcie przyniosło wzrost o 5,9 proc. zgonów na inne dolegliwości, z zawałami na czele. Autorzy raportu oceniają, iż w skali Europy lockdowny pozwoliły na uniknięcie ok. 6 tys. zgonów, zaś w USA ok. 4 tys. Nawet powszechne noszenie maseczek w miejscach publicznych okazywało się lepszym pomysłem. Ich wpływ na niższą umieralność wynosił - ok. 10,7 proc. mniej zgonów z powodu COVID.
Po tym podsumowaniu na drugim miejscu w raporcie umieszczono koszty przyjętej strategii walki z pandemią. Wśród nich znalazły się: recesja gospodarcza, inflacja, wzrost bezrobocia, spadek jakości edukacji z powodu nauczania zdalnego, radykalny wzrost wskaźników jeśli idzie o przemoc domową, oraz choroby psychiczne (zwłaszcza u dzieci). Na końcu zaś dodano falę buntów społecznych i podważenie zaufania do liberalnej demokracji. Tego wszystkiego – zadanie autorów raportu - można było uniknąć.
"Gdyby ludziom przedstawiono właściwe informacje, odpowiednio dostosowaliby swoje zachowanie, ale nigdy im na tyle nie zaufaliśmy" – napisali na łamach "The Telegrap"” 4 czerwca Lars Jonung i Jonas Herby, anonsując swój Working Paper.
Raport wybitnych ekonomistów
Trzeci powód, iż jest on "zgniłym jajem", to osoby autorów. Trudno bowiem nie traktować ich poważnie. Wykładowca Johns Hopkins University prof. Steve H. Hanke nie dość, że związany jest z instytucją, która podczas pandemii stała się głównym ośrodkiem gromadzenia danych na jej temat, to jeszcze cieszy się w USA sporą renomą. Za jej sprawą w 1981 r. prezydent Ronald Reagan zaprosił go do grona swych doradców ekonomicznych. Trzy lata później analogiczne stanowisko zaproponował mu Komitet Ekonomiczny Kongresu Stanów Zjednoczonych. W roku 1998 r. "World Trade Magazine" umieścił go w swym rankingu "najbardziej wpływowych ludzi na świecie", ponieważ z usług prof. Hanke, korzystały wówczas rządy lub prezydenci Bułgarii, Indonezji, Kazachstanu, Wenezueli, Czarnogóry, Albanii, Argentyny, Ekwadoru oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jeszcze dłuższa jest lista doktoratów honoris causa, jakimi uhonorowały go uczelnie na całym świecie do roku 2018.
Jednocześnie prof. Hanke nie stronił od używania swej wiedzy do pomnażania zasobów finansowych - własnych, a także cudzych. Jako prezes funduszu Toronto Trust Argentina, podczas kryzysu meksykańskiego w 1995 r., dzięki niestandardowym inwestycjom zapewnił mu wzrost dochodów o 79 proc. Trzy lata później, kierując kanadyjskim funduszem hedgingowym Friedberg Mercantile Group jako jeden z nielicznych postawił na kryzys walutowy Rosji i dewaluację rubla. To przyniosło funduszowi krociowe zyski. Można mieć obiekcje co do sposobów bogacenia się prof. Hanke, trudno jednak zarzucić autorowi ponad 20 książek i 300 artykułów naukowych, iż jest wariatem, oszołomem lub idiotą.
Podobnie zresztą doktorowi Larsowi Jonungowi z Uniwersytetu w Lund. Wprawdzie jego kariera nie była tak efektowna, jak amerykańskiego kolegi, jednak były doradca ekonomiczny premiera Carla Bildta w latach 1992-1994 nie ma się czego wstydzić. Choćby ze względu na swój dorobek naukowy. Nota bene zweryfikował go w praktyce, jako wieloletni członek nadzorującej finanse Szwecji Rady Polityki Fiskalnej, pełniąc też funkcję jej przewodniczącego w latach 2011-2013. Na świra ktoś taki raczej się nie kwalifikuje, no, chyba żeby szwedzki model walki z pandemią uznać za rodzaj obłędu.
W tym towarzystwie młodszy o pokolenie ekonomista Jonas Herby, będący ekspertem duńskiego think tanku CEPOS, pełnił rolę spiritus movens, inicjującego same badania.
Bezlitosna wymowa liczb
Tu dochodzimy do kolejnego aspektu "zgniłego jajka". Ekspertów można oskarżyć o to, że są starzy, mają sklerozę i zjedli zęby na zajmowaniu się ekonomią, a nie epidemiologią. Duński think tank przejawia zaś inklinacje konserwatywne oraz liberalne. Poza tym na pierwszym miejscu w raporcie postawiono nie aspekt ratowania ludzkiego życia, tylko je wyceniono w odniesieniu do innych kosztów ekonomicznych i społecznych. Jednakże wszystko to nie przekreśla wymowy liczb.
Mianowicie autorów da się zawsze zdyskredytować. Natomiast z liczbami jest ten kłopot, iż można je tylko inaczej interpretować lub z nimi polemizować, przedstawiają inne wyliczenia, podważające poprzednie. Dlatego efekty kryzysów, wojen i katastrof ujmuje się w liczbach. Statystyki dają jaśniejszy obraz sytuacji, naświetlają efekty działań i skutki zdarzeń. Cała wredność matematyki polega właśnie na tym, że rządzi się ona własnymi prawami, kompletnie niezależnymi od ludzkiej wiary i obowiązujących aktualnie ideologii. Jest bowiem osobnym bytem, dążącym do obiektywizmu. To czyni prowadzone w oparciu o nią rzetelnie badania, często trudnymi do przełknięcia. Ale jeśli chce się je skutecznie zanegować, musi się przeprowadzić własne - też rzetelne, tylko dogłębniejsze. Na tym właśnie polega nauka i podejście do niej, będące do niedawana jednym z fundamentów potęgi Zachodu.
Dlatego postawa rządów w pierwszych miesiącach od pojawienia się zagrożenia była jak najbardziej zrozumiała. Zderzono się z nieznanym i wobec braku wiedzy sięgnięto po najmocniejsze środki zaradcze, jakie zalecali epidemiolodzy. Jednak minął cały rok 2020 i choć wiedzę co do stopnia śmiertelności wśród chorujących na COVID już posiadano, nic w zasadzie się nie zmieniało. Acz przecież owa śmiertelność na 100 zachorowań wynosiła w Austrii, Francji i Niemczech 0,4 proc., Włoszech 0,7 proc., Hiszpanii 0,9 proc., USA 1,1 proc. itd. (dane za Coronavirus Resource Center Johns Hopkins University).
Dla porównania statystyki WHO mówią, że wirusy grypy typu A i B w ostatniej dekadzie zabijały na 100 chorych od 0,01 do nawet 0,5 proc. Główną różnicę, bardziej niż stopnień śmiertelności, czyniła więc szybkości rozprzestrzeniania się. Dlatego np. w Niemczech grypa wedle oficjalnych statystyk w 2018 r. zabiła 3029 osób, zaś COVID od początku epidemii do tego weekendu 168 935 ludzi. Stało się tak, bo zachorowało na niego już (tu znów oficjalne statystyki) ponad 46 proc. Niemców. Na sezonowe grypy zapada zwykle tylko 2-8 proc. populacji.
"Uleczenie" pandemii… wojną
Tymczasem, żeby coś radykalnie zmienić w strategii walki z pandemią, okazującą się nie tak znów zabójczą, jak się na początku zdawało, potrzebna była nie wiedza, lecz… najazd Rosji na Ukrainę. Uwaga rządów, mediów i opinii publicznej skierowała się na wschód. Wówczas obostrzenia po cichu zniesiono i żadna katastrofa epidemiczna nie nastąpiła. Oczywiście można podkreślać tu rolę szczepień ochronnych, lecz wygląda na to, że gdyby surowych restrykcji zaniechano o rok wcześniej, wydarzyłby się dokładnie to samo.
Czemu zatem żaden rząd Zachodu poza szwedzkim się na takie rozwiązanie nie odważył, choć dzięki niemu uniknięto by ogromnych strat społecznych, ekonomicznych i politycznych? Odpowiedź na to pytanie wymagałaby jeszcze dogłębniejszych badań, niż te wykonane przez: Hanke, Jonunga i Herby'ego.
Historyczne dążenie do "prawdy"
Jednak ad hoc można się pokusić o małą, roboczą diagnozę. Otóż w krajach Zachodu znika to, co niegdyś budowało jego siłę i bogactwo, a także pozwalało skutecznie zmagać się z nowymi zagrożeniami.
Zacznijmy od tego, że za sprawą wielkich filozofów XVII i XVIII w., rozpowszechniło się przekonanie, że tylko dobrze poinformowany członek wspólnoty (narodu) jest w stanie sprostać swej obywatelskiej odpowiedzialności. Innymi słowy, gdy zna prawdę, działa na rzecz wspólnego dobra. Z tego przekonania narodziła się pierwsza poprawka do konstytucji USA z 1791 r., surowo zabraniająca ograniczania wolności słowa i prasy. Przez cały XIX w. w kolejnych krajach Europy zachodniej wprowadzano stopniowo podobne zapisy prawne. Aż zakaz cenzury i wolność słowa stały się fundamentalną normą.
Zbiegiem okoliczności rewolucja technologiczna, którą przyniósł telegraf zaowocowała narodzinami agencji informacyjnych. Od połowy XIX w. ich korespondenci rozsiani po cały świecie, słali depesze o tym co się wydarzyło, bez żadnych komentarzy ani interpretacji. Jedynie suche fakty, bo takie ograniczenia nakładał telegraf. Uboczny tego skutkiem było wykształcenie się przekonania, iż obowiązkiem prasy (a potem innych mediów) jest dążenie do obiektywizmu. Zaś fałszowanie informacji uznano za zbrodnię (rzecz nie do pomyślenia w innych kulturach).
Wreszcie z tych przekonań wykształciło się ostatnie, że niezależna prasa oraz inne media są instytucjami będącymi naturalną przeciwwagą dla rządów (tzw. czwartą władzą) i mają obowiązek nie tylko uczciwego informowania, ale też obiektywnego recenzowania polityków.
Na ile jeszcze te reguły, będące fundamentami demokracji, wolności i dobrobytu obowiązują we współczesnym świecie Zachodu, do którego przynależy też Polska, każdy może sobie ocenić wedle własnego uznania.
Teorie spiskowe a jednomyślność
Acz trudno uciec przed konstatacją, że podczas pandemii naczelną zasadą, jaka obowiązywała, było ujednolicanie przekazu. Inaczej głupi, nieodpowiedzialni ludzie (już nie obywatele) pozarażają się nawzajem i wszyscy poumieramy. Wątpliwości i wskazywanie na błędność przyjętych założeń tłumiono. Aż zbudowano konsensu nieomylnej z założenia większości, uciszono zdolną do racjonalnego krytycyzmu mniejszość i otwarto pole do popisu, tym, negującym wszystko po całości. Czyli zawsze obecnej w społeczeństwie grupie, przekonanej, że rzeczywistość wokół nas to jeden wielki spisek. Niezależnie, czy idzie o ukrywanie przez rządy kontaktów z UFO, wszechmoc grupy Bilderberga, czy szczepień przeciw koronawirusowi, służących ostatecznemu ubezwłasnowolnieniu całych społeczeństw. Polityka ujednolicania przekazu w imię walki z pandemią stała się naturalnym paliwem dla tej grupy, wspieranej z wielkim zacięciem przez szerzące kłamstwa farmy trolli - gównie rosyjskie.
Z drugiej strony dzięki temu, że tacy ludzie wyrośli na rzeczników wszystkich negujących potrzebę lockdownów, łatwiej dawało się je wprowadzać. A przy okazji uzasadniać konieczność ograniczania wolności słowa, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Wszystko w imię bezpieczeństwa obywateli i dla ich dobra. Choć w praktyce oznaczało to dla zwykłych ludzi trudne do powetowania straty na każdym polu.
Dlatego jeśli nawet raport trzech ekonomistów zawiera błędy i okaże się, iż w wielu aspektach się myli, to i tak jest cenny. Idzie bowiem pod prąd fatalnej w skutkach, bezkrytycznej jednomyślności, jaką podczas pandemii wspólnie narzucały rządy i cieszące się największymi zasięgami wśród odbiorców media. Jeśli bowiem stanie się ona regułą, być może przez pewien czas większość ludzi, stale słysząc, co ma myśleć, poczuje się psychicznie lepiej. Aż do momentu, kiedy na własnej skórze odczują, co w praktyce oznacza dla zwykłego człowieka zanikanie dawnych fundamentów Zachodu. Ponieważ to one gwarantują obywatelom wolności, owocującą bogactwem i bezpieczeństwem.