Od pewnego czasu można odnieść wrażenie, że polska klasa polityczna zaczyna zachowywać się tak, jakby dorastała. Oczywiście mogą to być tylko miłe pozory, które w okolicach wyborów parlamentarnych lub zaraz po nich runą z hukiem i znów doświadczymy tego samego, co obserwujemy w III RP przez ostatnie dwadzieścia lat.

Reklama

Momenty próby

Dla porządku warto od razu zdefiniować, co ma się na myśli. Otóż to, jak prezentuje się dorosłość (czy też dojrzałość) klasy politycznej, łatwo zauważyć. Widać to po codziennym funkcjonowaniu państwa oraz zachodzącym w nim z upływem czasu zmianom. Najwięcej jednak mówią momenty próby. Wówczas, gdy politycy nie mogą już uciec od odpowiedzialności za kraj i muszą ją brać na swe barki. Kiedy przestaje być miło i bezpiecznie, a za każdym rogiem czają się coraz to nowe zagrożenia. Wtedy najłatwiej dostrzegalna staje się zdolność do odpowiedzialnych zachowań.

Reklama
Reklama

Za kolejny objaw dojrzałości można uznać zdolność do kontynuacji polityki poprzedników, jeśli służy interesowi kraju. Bez oglądania się na to, jak wielką wrogość wzbudzali konkurenci. Spójrzmy choćby na Stany Zjednoczone, gdzie przepaść pomiędzy Republikanami i Demokratami od lat robi się coraz głębsza. Wygrywając wybory prezydenckie, Donald Trump trafnie zdiagnozował, jakim zagrożeniem dla USA stały się Chiny. Zerwał więc z koncepcją "angażowania", którą promował Barack Obama, usiłujący wciągnąć Państwo Środka w struktury zachodniego świata, by pchnąć go w stronę demokratyzacji. Trump zastąpił tę strategię klasycznym "powstrzymywaniem". Wybierając coraz ostrzejsze zwarcie z Pekinem. Po fali początkowej krytyki bardzo szybko zaczęło się okazywać, że jeśli idzie o interesy Ameryki, to prezydent ma rację. Choć swą osobą oraz działaniami budził wśród Demokratów mordercze uczucia, to gdy przegrał wybory, nowa administracja wcale nie zmieniała kursu politycznego wobec Pekinu o 180 stopni. Wręcz przeciwnie - prezydent Joe Biden i jego ludzie grają z Chinami zupełnie jak Trump, tyle że jeszcze ostrzej.

Przekorne dzieci

W III RP, po każdej zmianie obozu władzy, rzeczą nie do pomyślenia było, by nie spróbować robić czego się tylko dało odwrotnie niż poprzednicy. Bez baczenia na sens (o korzyściach dla kraju nawet nie wspominając). Tak właśnie zachowują się przekorne dzieci.

Trzecim elementem dojrzałości politycznej, po odpowiedzialności i zdolności do kontynuacji, jest umiejętność osiągania kompromisów w imię wspólnego dobra. Nie muszą być wcale częste. Chodzi o te monety, kiedy bez kompromisu państwu zaczynają grozić poważne kłopoty. Wówczas politycy stają przed wyborem: albo one, albo kompromis. Ich wybór to test dorosłości.

Śmierć prezydenta

Od dwudziestu lat w III RP można było odnieść wrażenie, iż tutejsi politycy są w stanie oblać każdy egzamin dojrzałości. Wrażenie przeszło w pewność po 10 kwietnia 2010 r. To, jak polska klasa polityczna rozegrała w ciągu następnych lat miedzy sobą śmierć prezydenta i całkiem sporego grona ważnych dla państwa osób, przywodziło na myśl czasy degenerowania się Rzeczpospolitej szlacheckiej (wręcz błagającej sąsiadów, by wreszcie ktoś ją rozebrał, a następnie zlikwidował).

Acz jeśli idzie o samą dojrzałość polityków, bardziej przypominało to niekończące się... powstanie styczniowe. Dokładnie właśnie ten moment dziejów.

Ucząc o polskich zrywach narodowych, raczej nie wnika się w szkołach, jak w praktyce ówczesna klasa polityczna zarządzała walką z zaborcą.

"Czerwoni" kontra "biali"

Dla nadrobienia tej luki warto przypomnieć, że powstanie wznieciło stronnictwo "czerwonych". Następnie wybrało na jego wodza sławnego w całej Europie rewolucjonistę Ludwika Mierosławskiego. Ten przegrał dwie bitwy, obraził się na współpracowników i ogólne warunki pracy, po czym wyjechał do Paryża. Tam przez następne miesiące szkalował publicznie wszystkich innych przywódców powstania. Wyjazd Mierosławskiego dał szansę stronnictwu "białych" na przejęcie władzy. Namówili oni więc innego dowódcę, Mariana Langiewicza, żeby sam ogłosił się dyktatorem. Jego rządy nie trwały długo, bo przegrał bitwę, uciekał za granicę i został internowany przez Austriaków. Trwający zamęt sprawił, że władza wylądowała w rękach dwudziestotrzyletniego Stefana Bobrowskiego. Okazał się on najbardziej dojrzałym przywódcą tamtych czasów (przynajmniej jeśli idzie o chęci działania dla wspólnego dobra). Jednak "białym" kojarzył się z "czerwonymi", upubliczniono więc list Bobrowskiego, w którym ten nazwał pewnego hrabiego "awanturnikiem". Obrażony hrabia wyzwał szefa powstania na pojedynek. Ów wyzwanie przyjął, bo wiadomo, że nie ma na świecie rzeczy ważniejszej niż honor. Zaprawiony w pojedynkach hrabia jednym strzałem ukatrupił Bobrowskiego i władzę nad powstaniem przejęli znów "biali". Jednak nie na długo, bo dwaj konspiratorzy, niejacy Laskowski i Waszkowski, obrabowali Kasę Główną Królestwa Polskiego. Udało im się zabrać z niej gigantyczną kwotę ponad pół miliona rubli. Po czym Laskowski uznał, że najlepszym przywódcą dla powstanie będzie jego kolega ze studiów Karol Majewski. Ten kiedyś przewodził "czerwonym".

Hojny dar od przyjaciela Majewski wykorzystał do tego, żeby kupić sobie funkcję szefa powstańczego rządu. Po czym okazał się tak fatalnym, iż koledzy ze stronnictwa "czerwonych" próbowali go zabić. Skończyło się na dymisji. Po niej Majewski władzę przekazał "białym", ale wszelkie pieczęcie, potrzebne do funkcjonowanie podziemnego państwa, "czerwonym". I tak upłynął prawie rok powstania. W tym czasie "biali" i "czerwoni" zajmowali się głównie sobą nawzajem, a na walkę z Rosjanami mieli czas jedynie po godzinach pracy oraz w weekendy.

Podobnie prezentowało się przez ostatnie 20 lat zainteresowanie polskiej klasy politycznej dla tego, co działo się wokół III RP. Od momentu, gdy udało się wprowadzić kraj do NATO oraz Unii Europejskiej, zachodzące za granicą zmiany liczyły się coraz mniej.

Rekonstrukcja powstania styczniowego

Unia radykalnie zmieniała swój kształt i zasady funkcjonowania. Na główną siłę wyrosły w niej Niemcy, a kluczową strategią stała się polityka klimatyczna. W Warszawie zaś trwała nieustająca rekonstrukcja powstania styczniowego.

Za wschodnią granicą Władimir Putin zlikwidował w Rosji resztki demokracji, ukręcił łeb opozycji, podporządkował Kremlowi Białoruś. W Warszawie zaś trwała nieustająca rekonstrukcja powstania styczniowego.

Pod koniec prezydentury Trumpa Stany Zjednoczone rozpoczęły przygotowania do wycofywania swej obecności w Europie, by skoncentrować się na konflikcie z Chinami, co kontynuowała administracja Joe Bidena. W Warszawie zaś trwała nieustająca rekonstrukcja powstania styczniowego.

Choć gwoli sprawiedliwości przed 2015 r. strategia polskich władz zmierzała ku temu, by móc scedować polską polityką zagraniczną na instytucje unijne. Zaś po 2015 r. nowe władzy wolały uznać, że zagranica nie istnieje. Dzięki czemu zajmowanie się nią przestało stanowić palącą konieczność. Wszystko, byle móc się skupić na rekonstruowaniu powstania styczniowego.

Inwazja Rosji na Ukrainę

Dopiero inwazja Rosji na Ukrainę sprawiła, że coś zaczęło się zmieniać. Im dłużej trwa wojna, tym kluczowe sprawy rzadziej stają się w Polsce elementem bieżącej walki politycznej. Natomiast kwestie polityki zagranicznej nabierają znaczenia.

Za symptomatyczne można uznać, że po tym jak w Przewodowie eksplodowała rakieta, która nadleciała zza wschodniej granicy, choć kraj zamarł z niepokoju, zupełnie nie przełożyło się to na bieżącą walkę polityczną. Podobnie rzecz się ma z konsensusem wokół udzielania pomocy Ukrainie czy sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Poczucie realnego zagrożenia zdaje się czynić wychowawcze cuda. Tymczasem brak nadziei, by w najbliższych miesiącach zmalało i jak już, to może tylko rosnąć.

Szansa na ozdrowieńczy szok

Co więcej również na kierunku zachodnim zaczyna się kroić szansa na mały ozdrowieńczy szok. Jeśli prawdą okażą się przecieki, że Viktorowi Orbanowi uda się odblokować dostęp do unijnych funduszy, to cała klasa polityczna w III RP z obu stron barykady będzie musiał zmierzyć się z ciekawym dysonansem poznawczym.

W przypadku polskiej opozycji - oto mamy kraj, w którym wolne media są już zupełnym marginesem, a system wyborczy i sądowniczy tak przebudowano, by rządząca partia nie utraciła władzy, dopóty będzie istnieć. Rządzi nim autokrata, robiący wszystko co w jego mocy, żeby wesprzeć politykę Rosji. I ten kraj dostanie wszelkie profity, jakie niesie ze sobą członkostwo w Unii. Natomiast Polska niekoniecznie.

W przypadku rządzących - oto mamy do niedawna ukochanego Viktora Orbana, który nie dość, że kuma się z Putinem i kanclerzem Scholzem, to jeszcze za plecami przyjaciół z Warszawy dogadał z Komisją Europejską.

Jeśli tak się wydarzy, to wielbiąca Orbana polska prawica, jak i nienawidząca go liberalna lewica znajdą się w sytuacji wręcz podobnej. W przypadku jednych i drugich nastąpi ze strony Brukseli oraz Budapesztu coś na kształt splunięcia w twarz. I trzeba będzie sobie z tym poradzić. No, ale jeszcze się to nie zadziało, więc należy poczekać z radością. Jednak oto mamy szansę, iż jak tak dalej pójdzie, to naszym sojusznikom oraz wrogom uda się w końcu wychować Polakom całkiem dojrzałą klasę polityczną.