"Zatem ten, kto pragnie pokoju, powinien być gotowy do wojny" – radził w traktacie "O sztuce wojskowej" Flavius Vegetius Renanus. Swój wniosek rzymski teoretyk wojskowości, nazywany od średniowiecza po postu Wegecjuszem, poprał licznymi przykładami państw, które zaniedbawszy swą armię, zachęciły sąsiadów do najazdu. Na drugim biegunie umieścił kraje z potężnymi wojskami, cieszące się tym, iż ich "nikt nie ośmieli się w boju naruszyć czy znieważyć".

Reklama

Teza Wegecjusza coraz bardziej aktualna

Znamienne, że im bliżej współczesności, tym teza Wegecjusza stawała się coraz bardziej aktualna, aż uczyniono z niej rdzeń doktryny odstraszania. Ukształtowana podczas zimnej wojny strategia zakłada konieczność posiadanie zasobów militarnych, gwarantujących zadanie agresorowi strat tak dotkliwych, iż rozpoczęcie otwartego konfliktu okazuje się dla niego zbyt ryzykowne. Strategia ta wymaga od państwa i społeczeństwa wielkich wydatków na siły zbrojne oraz stałej dbałości o nie, lecz w dłuższym okresie czasu zazwyczaj procentuje. Jakie efekty przynosi w praktyce zdawałoby się tańsza strategia, którą można nazwać "to się nie zdarzy w XXI wieku", widać dziś na przykładzie obróconych w ruinę ukraińskich miast.

Reklama
Reklama

Ukraina w roku 2014 posiadała armię w formie szczątkowej. Okazała się ona zupełnie niezdolna od obrony ojczyzny, choć Rosja działała bardzo ograniczonymi siłami, posyłając w bój przede wszystkim separatystów z Doniecka i Ługańska. Stany Zjednoczone oraz kraje Unii Europejskiej na agresję Kremla zareagowały wówczas jedynie umiarkowanymi sankcjami ekonomicznymi. Od razu dając do zrozumienia, iż nie uciekną się do użycia siły. Kreml dostał więc ciche przyzwolenie na aneksję Krymu i utworzenie dwóch marionetkowych republik ze wschodnich ziem Ukrainy. Konflikt wygaszano kosztem napadniętego kraju w długich, w bezowocnych rokowaniach, prowadzonych w Mińsku.

Słone rachunki Kijowa za zaniedbania

Trudno się dziwić, że po zetknięciu z taką słabością drugiej strony siedem lat później Władimir Putin zaryzykował kolejny najazd. Poprzedni poszedł zbyt łatwo, by uwierzył, iż tym razem Ukraińcy chcąc pokoju przygotują się do wojny. Za zaniedbania sprzed 2014 r. Kijów płaci więc nadal słone rachunki. Podobnie płacą też kraje Zachodu, acz w cenie: ropy, gazu, sprzętu militarnego słanego na Ukrainę i wielu innych wydatkach. Tak uiszczają opłatę, za swą pokazową słabość, okazywaną przez lata Kremlowi. Największy koszt zaś muszą ponieść właśnie ginący ludzie oraz ich bliscy. Wszystko dlatego, że gdy był ku temu jeszcze czas, pragnący pokoju nie szykowali się do wojny.

Patrząc z tej perspektywy, współczesna Polska jawi się jako kraj robiący niemal wszystko, żeby ściągnąć na siebie wojnę. Tak kontynuując kilkusetletnią tradycję bycia ofiarą, proszącą się (a czasami wręcz błagającą sąsiadów) o jakąś napaść.

Słabnąca armia przy rosnącym zagrożeniu

Postępować dokładnie odwrotnie do tezy Wegecjusza Rzeczpospolita zaczęła około roku 1618 r. Kończona wówczas wojna z Rosją okazała się ostatnią, która nie była obroną. Przez następne 180 lat aż do Insurekcji Kościuszkowskiej Polacy jedynie bronili terytorium swego państwa, a mimo to stopniowo oddawali kolejne jego połacie sąsiadom. Działo się tak, bo pomimo rosnącego zagrożenia ówczesna Rzeczpospolita utrzymywała armię coraz słabszą w stosunku do tych, jakimi dysponowały ościenne kraje. Regularnie najeżdżali ją więc: Tatarzy, Turcy, Szwedzi, Rosjanie, czasami Prusacy, Węgrzy z Siedmiogrodu, Wołosi, Austriacy, Duńczycy. Jeśli idzie o liczbę i różnorodność najeźdźców, jacy korzystali z pacyfizmu polskiej szlachty, bito absolutne rekordy świata. Właściwie żaden inny kraj nie może się pochwalić aż taką ich różnorodnością.

Nim Rzeczpospolita utraciła swą suwerenność na rzecz Imperium Romanowów, a potem doszło do jej rozbiorów, polska armia była 10-15 krotnie mniej liczna niż siły zbrojne każdego sąsiada z osobna – Rosji, Prus, Austrii, a także Turcji (z którą w XVIII w. jeszcze graniczono).

Działo się w to momencie, gdy państwo Polaków i Litwinów liczbą ludności ustępowało na Starym Kontynencie jedynie Francji i Rosji. Zaś regularne dochody magnaterii i szlachty bez problemu pozwalały na utrzymanie z podatków (gdyby takowe płacono) wojsk liczących ponad 150 tys. żołnierzy. Najlepszy dowód, iż było to możliwe dał marny ogryzek po Rzeczpospolitej, jaki stanowiło Księstwo Warszawskie. W roku 1812 r. powołało ono pod broń, wyekwipowało i zapewniło utrzymanie 100-tysiecznej armii. Tyle tylko, że nie służyła ona do obrony Polski, lecz zażyczył jej sobie Napoleon Bonaparte, by realizować swe cel ku chwale własnej oraz Francji.

Rozdwojenie jaźni po odzyskaniu niepodległości

Kiedy Polska w 1918 r. odzyskała niepodległość jej elity polityczne, niezależnie czy endeckie, lewicowe, ludowe, czy skupione wokół Piłsudskiego, często odwoływały się do dziejów pierwszej Rzeczpospolitej. Przypominając o popełnionych wówczas błędach, prowadzących do utraty własnego państwa. Wszystko po to, żeby ich znów nie popełnić. Prawie nikt więc nie protestował, gdy nawet 30 proc. wydatków budżetowych przeznaczano na siły zbrojne. Jednak jeśli spojrzeć na przygotowania do ewentualnej wojny, to dostrzec można niezwykłe rozdwojenie jaźni. Przywódcy nieustannie mobilizowali społeczeństwo, by było gotowe walczyć za ojczyznę. Jednocześnie swymi decyzjami uczynili wiele, żeby państwo okazało się jak najmniej zdolne do obrony swego terytorium. Zachowując się aż do 1939 r. tak, jakby konflikt zbrojny w Europie miała wybuchnąć dopiero wówczas, kiedy zgodę wyrazi na to Warszawa.

Właściwie cała dekad poprzedzająca wrzesień '39 upłynęła pod znakiem mówienia o wojnie i jednoczesnego sabotowania przygotowań do niej. Robiono to z żelazną wręcz konsekwencją. Sanacyjne czystki w korpusie oficerski doprowadziły do pozbycia się z armii większości generałów posiadających bojowe doświadczenie w dowodzeniu jednostkami większymi od dywizji. Zastąpiono ich legionistami mającymi doświadczenie w podlizywaniu się Marszałkowi.

Hitler "nie dość uprzejmy"

Chcąc rozwinąć przemysł obronny odrzucono plan gen. Kazimierza Sosnkowskiego szybkiej rozbudowy istniejących już zakładów. Zamiast niego przyjęto kilkukrotnie droższy plan wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego budowy w szczerym polu Centralnego Okręgu Przemysłowego. Wydano nań jeden cały budżet państwa. Stracono cztery lata czasu i wprawdzie nowoczesne fabryki rozpoczęły produkcję latem 1939 r. ale Hitler nie okazał się dość uprzejmym człowiekiem, by poczekać do 1941 r. aż dozbroją polską armię.

Jako, że własny przemysł nie mógł zaspokoić potrzeb sił zbrojnych (bo czekano na COP), w końcu zdecydowano się na zakup zagraniczne. Przy czym zwlekano z nimi do jesieni 1938 r. Tymczasem w Europie już wszyscy zaczęli się zbroić na potęgę i kupieni nowych czołgów lub samolotów okazywało się nie takie proste. Rzutem na taśmę udało się zamówić we Francji i Wielkiej Brytanii ok. 150 myśliwców i 50 czołgów. Niestety - jak wspominano już wcześniej - Hitler nie był uprzejmy poczekać aż ich dostawa dopłynie do Polski.

Podobnym refleksem wykazano się, jeśli idzie o przygotowania planów wojny obronnej na kierunku zachodnim. Sztab Generalny na polecenie marszałka Rydza-Śmigłego zajął się tym dopiero wiosną 1939 r. Udało się stworzyć jedynie ich zarys, do tego jeszcze wokół fatalnego pomysłu rozciągnięcia armii wzdłuż liczącej ponad tysiąc kilometrów granicy z Niemcami.

Wygodny mit zacofanej II RP

Wyliczankę kardynalnych błędów można ciągnąć jeszcze długo. Wszystkie je przykryto potem wygodnym mitem zacofanej II RP, zbyt biednej aby posiadać nowoczesną armię. Brzmi on dużo lepiej niż powiedzenie wprost, iż jakieś 3 mld ówczesnych złotych (co stanowiło prawie dwa roczne budżety państwa) albo wywalono w błoto albo nie potrafiono wydać na uzbrojenie, mając na to pięć lat. We wrześniu 1939 r. jedyne, czym rząd II RP mógł się pochwalić to zrównoważonym budżetem bez deficytu. Patrząc przez pryzmat doktryny Wegecjusza, ówczesna Polska zrobiła wszystko co mogła, żeby doświadczyć wojny.

Gdy zaś sporzy się na III RP i jej politykę obronną po 1989 r., tradycję tę konsekwentnie kontynuowano. Ostatnie trzydzieści lat to opowieść o zmniejszaniu liczebności armii, zwlekaniu z wymianą postradzieckiego sprzętu na nowocześniejszy, czystkach wśród generalicji wraz z każdą zmianą ekipy rządzącej. Nawet rok 2014 przyniósł jedynie pozorne otrzeźwienie. Z jednej strony PO pod koniec swych rządów i PiS na początku własnych mówiły o konieczności wzmocnienia sił obronnych państwa. Po czym śledzić można było wyczyny ówczesnego szefa MON Antoniego Macierewicza, sprowadzające się do dwóch efektów – żadnego nowego sprzętu nie będzie, w odwrotności do pogłębiającego się w wojsku chaosu.

Dopiero kubeł zimnej wody, jaki 24 lutego Władimir Putin wylał na głowę całej Europie, chyba wreszcie przyniósł przebudzenie. Taką nadzieję dają spóźnione o tyleż lat nagłe plany rzeczywistego modernizowania polskich sił zbrojnych. Bez ich realizacji Polska pozostanie w tradycji kraju niepotrafiącego od 1618 r. docenić wagi pokoju, wciąż proszącego się o wojnę.