PAP: Czy można już dzisiaj oceniać stan gospodarki na podstawie danych, czy opieramy się w dużej mierze na intuicji?

Ernest Pytlarczyk: Mamy już dane dotyczące liczby bezrobotnych i one są dramatyczne: w samych Stanach Zjednoczonych mamy już 10 mln bezrobotnych. Znamy ubytki z rynku pracy w Norwegii, które sięgnęły 8,3 proc., co oznacza jeszcze większą skalę niż w USA, podobnie w Austrii zaraportowano 6 proc. bezrobocie.

Reklama

Dla polskiej gospodarki mamy dane dotyczące użycia kart płatniczych z kilku banków i one sugerują 30-40 proc. spadki wydatków, głównie konsumpcyjnych. Mamy dane o dziennym zapotrzebowaniu energii, które spadło o ok. 10 proc., ale w porównaniu do Francji i Włoszech, gdzie zapotrzebowanie zmniejszyło się o 30 proc., nie wygląda to aż tak źle. Wygląda na to, że przemysł w Polsce działa, zatrzymała się tylko działalność związana z produkcją samochodów i, szerzej, produkcja dóbr trwałych.

Czy w związku z niewielką ilością danych możemy już dzisiaj budować wiarygodne scenariusze, choćby dotyczące tego, gdzie kierować pomoc?

Reklama

E.P.: Są kraje, które szybko zastosowały pewne środki, mając doświadczenie z czasów kryzysu 2008-09. W Polsce ten okres nie był tak dramatyczny. Szybko zadziałał mechanizm kursowy, firmy przy mniejszych wolumenach osiągały niezłe wyniki. Sytuacja na rynku pracy pogorszyła się, ale nie była w 2008 r. tragiczna. Obecnie mamy ograniczoną wymianę handlową z zagranicą i to jest dla nas problem.

Próba utrzymania zatrudnienia jest bardzo ważna, ale możliwe jest, że to już jest zabawa na wyścigi. Wielu przedsiębiorców widzi powrót do wyższych obrotów jako odległy i nie chce mieć większych kosztów, co skutkuje ścinaniem zatrudnienia niezależnie od skali wsparcia państwa. Część pracodawców tego nie robi, mimo że wiadomo o tym, że ogrom firm będzie miało o wiele gorsze wyniki finansowe. Trzeba wypracować rozwiązanie, dotyczy to KNF i banków, i ustalić, czy traktujemy tę sytuację jako przejściową. Jeśli tak, to nie ma jeszcze podstaw do np. wypowiadania linii kredytowych.

Czy możemy już wysnuwać wnioski dotyczącą sytuacji w USA?

Reklama

E.P.: Możemy, to pokazuje skalę problemów. Te pakiety stymulacyjne, które stosują Amerykanie, nie przekładają się bezpośrednio na utrzymanie miejsc pracy, mimo że udało się dzięki nim zahamować spadki na giełdzie. W USA firmy mają praktycznie wolną rękę, jeśli chodzi o zwolnienia, a fundamentem jest utrzymanie płynności przedsiębiorstw. Sytuację gospodarstw domowych ma poprawiać wypłacanie zasiłków, jednak nie wiadomo, ile osób wróci do pracy i jaki to będzie miało wpływ na konsumpcję. Amerykanie zalewają rynek pieniądzem, ale to jest inne podejście, niż w Europie, gdzie nacisk jest położony na zachowanie miejsc pracy. To będzie mniej dewastujące dla długookresowych prognoz konsumpcyjnych, ponieważ utrata pracy ma kluczowy wpływ na zachowanie stabilności konsumpcji. W Europie widać próby ochrony konsumenta, w przeciwieństwie do koncentracji na utrzymanie płynności korporacji, którą obserwujemy w USA.

Czy walka z epidemią to czas, aby firmy zaczęły adaptować się do nowych warunków i rewidować strategie?

E.P.: Obecna sytuacja na pewno wpłynie trwale nie tylko na biznes, ale na życie społeczne. Pojawi się zapotrzebowanie na nowe usługi i na nowe formy ich realizacji. Przyśpieszy proces digitalizacji, i poszerzy się jego zakres, ponieważ dziś po prostu nie ma innego wyjścia, niż korzystanie z kanałów zdalnych. Sytuacja nadzwyczajna, w jakiej się znajdujemy, pokazała że, pewne rzeczy jednak można wykonywać zdalnie. Efekt będzie taki, że klienci nauczą się korzystać z kanałów cyfrowych, a będzie to miało znaczenie dla każdej branży.

Należy również oczekiwać inwestycji w sektorze telekomunikacyjnym, gdzie widać zapotrzebowanie na rozwój infrastruktury. Również służba zdrowia skorzysta na redefinicji strategii rozwoju, zarówno rządów, jak i przedsiębiorstw. Wzrośnie także w wielu branżach aktywność dotycząca tworzenia planów awaryjnych, opartych już o realne zagrożenia. Można spodziewać się, że także skoczą inwestycje w moce rezerwowe. Będzie dotyczyć to wielu branż.

O rewolucji cyfrowej, transformacji energetycznej, zmianie podejścia do transportu i pracy pisze się i mówi od lat. Czy teraz jesteśmy świadkami tego, że scenariusze, kiedyś dotyczące przyszłości, właśnie się realizują?

E.P.: Epidemia jest katalizatorem zmian, bo nawet jeśli wrócimy do biura, to nasze życie w tym biurze będzie już inne. Okaże się, które procesy można było zoptymalizować, dzięki narzędziom cyfrowym. Wzrośnie gotowość pracodawców do korzystania z pracy zdalnej, wielu przedsiębiorców oceni, czy praca zdalna nie jest bardziej efektywna i gdzie pracownicy są bardziej potrzebni. Wiele sektorów poddaje się właśnie ogromnym zmianom, jak choćby handel, wiele zawodów zmieni swój charakter.

W niektórych profesjach nie można wykonywać swoich obowiązków na odległość, ale trzeba powiedzieć, że wiele typowo miejskich, usługowych miejsc pracy zniknie w obrębie aglomeracji. Co może mieć dwojaki efekt: wzrośnie popyt na domy na wsi, a jednocześnie rynek nieruchomości może być miejscem, gdzie będziemy obserwować bardzo ciekawe procesy. Jednak aglomeracje to miejsca bardzo dobrze skomunikowane, będące centrami usług, handlu i przepływu osób, więc zmniejszenie się znaczenia dominujących dziś ośrodków nie będzie aż takie znaczne. Geografia ekonomiczna działa tak samo w gospodarce przemysłowej, jak i usługowej oraz takiej, jaka wyłoni się z obecnych turbulencji.

Czy obserwowane aktualnie przerywanie łańcuchów dostaw, związane często z przenoszeniem produkcji i dużej części aktywności biznesowej do odległych od centrum krajów, nie wywoła zjawiska reindustralizacji?

E.P.: Reindustralizacja jest już faktem, została wywołana przez niebezpieczeństwo wojen handlowych, który już wcześniej groziły przerwaniem łańcuchów dostaw. Na pewno nastąpi przeniesienie części produkcji do Europy, zwłaszcza jeśli chodzi o strategiczne czy kluczowe dziedziny produkcji. Amerykańskie łańcuchy dostaw też będą się skracać, na czym zyska np. Meksyk. Oczywiście w niektórych miejscach rachunek ekonomiczny spowoduje zatrzymanie części produkcji w odległych państwach, ale dla bezpieczeństwa i z powodów strategicznych firmy przemyślą sposób zarządzania swoją działalnością.

Czy kryzysy związane z epidemią nie zatrzyma procesu przestawiania się polskiej gospodarki, konkurującej kosztami, na bardziej innowacyjną, oferującą nowoczesne rozwiązania?

E.P.: Myślę, że to raczej przyspieszy proces wzrostu innowacyjności gospodarki. Jednak obecnie trudno ocenić, walczymy o kondycję gospodarki i uniknięcie najgorszych skutków recesji. Na pewno duże pieniądze są zarezerwowane na odbudowę gospodarki UE, m.in. dotyczące inwestycji infrastrukturalnych, czy zmian w transporcie, jak produkcja elektrycznych samochodów. Ale bardzo dużo się zmieni w kwestii tego, co będzie wspierane, a co nie, jeśli chodzi o środki finansowe czy impulsy fiskalne.

Jesteśmy zintegrowani z gospodarkami unijnymi. Jak epidemia i problemy w Hiszpanii i Włoszech, a w dalszej mierze pozostałych gospodarek, odbija się na naszym eksporcie?

E.P.: To uderzy w pierwszym rzędzie w transport, gdzie w Europie jesteśmy potentatami. Wymiana miedzy krajami unijnymi nadal się odbywa, ale jest poddana dużym restrykcjom i popyt jest o wiele mniejszy. Firmy produkujące na rzecz branży samochodowej odczuwają to już teraz, a powrót popytu na samochody do poziomów wyjściowych prawdopodobnie zajmie rok czy dwa. Nie wiemy, jak ta produkcja będzie wyglądała, ile procent przypadnie na samochody elektryczne, co naturalnie zmieni łańcuchy dostaw.

My jesteśmy połączeni w dużej mierze z gospodarką niemiecką, wiec każda wewnętrzna stymulacja na tym rynku wywoła też pozytywne efekty u nas. Jesteśmy w wielu aspektach zapleczem przemysłu w Niemczech, a duża cześć naszych firm jest właścicielsko powiązana z niemieckim kapitałem. Dlatego „efektem ubocznym” stymulacji popytu u naszych sąsiadów będzie poprawa sytuacji u nas, ponieważ prawie 30 proc. naszego eksportu tam trafia. Moim zdaniem można liczyć na to, że silniejsze gospodarki dadzą sobie radę, a my jako trwały fragment unijnych łańcuchów dostaw też na tym skorzystamy.

Czy należy oczekiwać dużych ruchów migracyjnych, zarówno powrotów do Polski z Zachodu, jak i odpływu z polskiego rynku pracy Ukraińców?

E.P.: Wiele powrotów z Zachodu jest związana z utratą pracy, ale i sposobem walki z epidemią, np. w Wielkiej Brytanii. Brak możliwości zarobkowania dotyka również Ukraińców, co motywuje ich do powrotów do domów, na podobnej zasadzie co Polaków z Zachodu. Jakie będzie finalne saldo pokaże dopiero to, jak szybko gospodarka będzie się podnosiła, scenariuszy jest wiele. Trudno jednak sobie wyobrazić, aby kryzys miał wywrócić hierarchię PKB per capita, więc czynniki przyciągające migrantów będą co do zasady działać w kierunkach, które znamy z poprzednich lat.