"Bomba atomowa" - tak o zmianach w projekcie uchwały podnoszącej stawki opłat za odpady mówili nam nieoficjalnie przedstawiciele ratusza. I to jeszcze w zeszłym miesiącu, bo o tym, że wpłaty od mieszkańców nie wystarczają, by zbilansować coraz droższy system, wiadomo było od dawna.

Reklama

Dziś projekt uchwały trafił w ręce radnych, którzy zarzekają się, że wcześniej dokumentu nie dostali, co jest - jak mówią - "niecodzienną sytuacją". Jeżeli radni przyjmą projekt na najbliższej sesji, która jest zaplanowana na 28 listopada, to za śmieci przyjdzie nam płacić więcej od lutego.

Jakiego rzędu będą to podwyżki? Trudno to jeszcze oszacować, bo stołeczny rynek jest podzielony między pięć firm, które odpowiadają za dziewięć sektorów (tzw. zadań). Ze wstępnych wyliczeń Ratusza wynika jednak, że rodzina 4-osobowa mieszkająca w mieszkaniu o powierzchni od 40 do 79 m. kw. zapłaci od 48 do 88,7 zł miesięcznie. Dzisiaj byłoby to 37 zł. Jeśli ta sama rodzina mieszkałaby w domu jednorodzinnym, ceny wzrosłyby z obecnych 60 do 94 zł.

Już nie pogłowne

Fundamentalną zmianą ma być sposób naliczania opłat. Wysokość stawki będzie uzależniona od powierzchni mieszkania, a nie od liczby mieszkańców. Ratusz przedstawił 3 różne stawki, które miałyby być stosowane przy obliczaniu opłaty. Wynoszą kolejno 1,2 zł, 0,88 zł i 0,56 zł. W przypadku mieszkań poniżej 60 m. kw. obowiązywać będzie ta pierwsza. Każdy metr ponad ten próg, z górną granicą 120 m. będzie obciążony opłatą w wysokości 0,88 zł. Po przekroczeniu największego przewidzianego metrażu, zastosowanie będzie miała (dla części powyżej 120 m.kw.) najniższa stawka.

Takie rozwiązanie, jak przekonywał dzisiaj wiceprezydent Michał Olszewski, jest oparte na statystycznych wyliczeniach GUS i ewidencji ludności. Zaznacza też, że to punkt wyjścia dla radnych, którzy podejmą ostateczną decyzję. Degresywne opłaty mają odzwierciedlać sytuację, która panuje na rynku i zapewnić możliwie najbardziej sprawiedliwy podział opłat. Minusem tego rozwiązania może być jednak nieproporcjonalnie wysoka opłata dla emerytów, lub osób mieszkających samotnie w większych mieszkaniach.

Wychodząc im naprzeciw Ratusz zapowiada uruchomienie programu osłonowego, który miałby ulżyć mieszkańcom dotkniętym przez podwyżki. Otrzymywaliby oni dotacje celowe wypłacane w ramach specjalnego funduszu. Co ważne rozwiązanie to miałoby nie być uzależnione bezpośrednio od dochodów. - Próg dochodowy nie może być jedynym kryterium, bo nierzadkie są sytuacje, gdy osoba starsza otrzymuje emeryturę powyżej ustawowych wytycznych, np. 1200 zł, ale 800 wydaje na leki i leczenie - wyjaśnił Michał Olszewski. Dodał, że o przyznaniu wsparcia będą decydowali pracownicy urzędu, a każdą decyzję poprzedzać będzie musial wywiad środowiskowy. - Mieszkańcy sami będą się również musieli zgłosić o wsparcie, bo ratusz nie może interweniować w takich sprawach a priori - podkreślił wiceprezydent.

Gorzkie lekarstwo rządu

Reklama

Samorządowcy z Warszawy nie zostawili suchej nitki na ostatnich działań resortu środowiska. Jak podał wiceprezydent na skutek reform w 2015 r. koszt zagospodarowania 1 tony odpadów wynosił dla Warszawy 293 zł. W przyszłym roku będzie to już 493 zł, a w przyszłym ponad 816 zł. Równie skokowo rosły ceny za sam odbiór odpadów: ze 122 zł w 2015 r. do 527 w przyszłym.

Wymieniono 6 głównych powodów,które przyczyniły się do radykalnych podwyżek. Są to: wzrost cen prądu (o 68 proc.), płacy minimalnej (21,6 proc.), paliwa (40 proc.), opłat środowiskowych (1000 proc.). Do tego dochodzą problemy ze sprzedażą surowców wtórnych, na które nie ma popytu na rynku, a także obowiązek częstszych odbiorów odpadów z nieruchomości, co jest bezpośrednią konsekwencją przestawienia się z systemu 3-kubłowego na 5-pojemnikowy.

- Ministerstwo Środowiska przekonuje, że gminy mogą bilansować system z opłat pozyskanych ze sprzedaży wysegregowanych surowców. Ale to mrzonka. Dziś popyt na nie jest znikomy. O ile w poprzednich latach samorząd mógł swobodnie sprzedać folię w cenie nawet 240 zł za tonę, tak teraz trzeba dopłacać, by ktokolwiek chciał ją odebrać i zagospodarować - wyjaśnił wiceprezydent.

Zwrócono też uwagę na problem z nieruchomościami niezamieszkałymi (takimi jak biurowce, galerie, placówki handlowe), które na skutek ostatniej reformy mają preferencyjne i zdecydowanie - w opinii samorządowców - zaniżone stawki opłat. W przeciwieństwie do mieszkańców, takie placówki rozliczają się bowiem od każdego kontenera, a nie w ryczałcie. Jak wskazał Olszewski o ile w 2015 r. ponad 30 kosztów systemu odpadowego w stolicy pokrywały firmy (a było to przy średniej cenie 16,3 zł od osoby), tak w 2020 r. będa one odpowiadały za jedynie 14 proc. kosztów (przy opłatach ok. 43,3 zł od mieszkańców).

Sęk w tym, że maksymalne kwoty za kubły są samorządom narzucone z góry. Są one jednak nieporówynalnie niskie w stosunku do rosnących kosztów zagospodarowania odpadów. - Rząd doprowadził do sytuacji, w której to mieszkańcy zrzucą się za odpady produkowane w biurach i galeriach handlowych - skonkludował Olszewski.

Wieloletnie zaniedbania

W ocenie ekspertów, nie tylko rząd jest winny sytuacji na rynku, bo i Warszawa nie uniknęła strategicznych błędów, które nawarstwiają się od lat. Przykładem może być wieloletnie zamieszanie i impas inwestycyjny wokół spalarni odpadów, która miała powstać lata temu, a wciąż nie może powstać. Byłaby to największa taka inwestycją w Polsce, zdolną przerobić ponad 300 tys. ton odpadów rocznie, czyli nieco mniej niż połowę wszystkich produkowanych przez warszawiaków (szacowane na 700 tys. ton rocznie). Zdaniem ekspertów uruchomienie instalacji mogłoby pozytywnie wpłynąć na ceny.

Symptom choroby

Przykład Warszawy, choć głośny medialnie, nie jest wyjątkiem na ciągle powiększającej się liczbie miast i samorządów, które mierzą się właśnie ze skutkami reform i podnoszą opłaty. Fala podwyżek przetacza się przez cały kraj. Wzrost planuje Przemyśl, Sanok, Łódź. Problemy z odpadami ma Rzeszów. W Małopolsce ceny za odpady segregowane sięgają 25-30 zł i zbliżają się do maksymalnych dopuszczalnych określonych w ustawie (ok. 32 zł).

Jest to drugi tak radykalny wzrost w tym roku. Pierwszy obserwowaliśmy jeszcze w styczniu-lutym, gdy w życie wchodziły przepisy nowelizacji ustawy odpadowej, która była odpowiedzią rządu na czarną serię ponad 100 pożarów sortowni i magazynów, gdzie przetrzymywane były odpady. Resort środowiska przykręcił wtedy śrubę przedsiębiorcom i wprowadził serię restrykcyjnych wymogów, takich jak obowiązek instalowania monitoringu, czy wpłacania kaucji gwarancyjnych na wypadek pożaru. Zaostrzono wtedy też kary za wykroczenia, wyposażono inspekcję ochrony środowiska w nowe uprawnienia (np. kontrole bez obowiązku wcześniejszego zawiadamiania).

Wszystko to miało ukrócić działania tzw. mafii śmieciowej, czyli nieuczciwych podmiotów, którym bardziej opłacało się odebrać odpady, a następnie porzucić je w rowie, lub "przypadkowo" podpalić, by nie musieć później płacić za ich zagospodarowanie. A to stało się dużo bardziej kosztowne z powodu wzrostu tzw. opłaty marszałkowskiej, czyli - w skrócie - ekopodatku za degradację środowiska naturalnego, które traci z powodu hałd śmieci zalegających na wysypiskach. Wzrost opłaty z kilkudziesięciu do ponad 270 zł w przyszłym roku jest radykalny, ale rząd tłumaczył go wymogami unijnymi, która dąży do przestawienia gospodarki komunalnej na takie tory, gdzie składowanie odpadów na hałdach jest minimalne. Temu miał służyć bat w postaci wyższych opłat.

Efekt tych reform okazał się jednak dość umiarkowany. Choć eksperci z Krajowej Izby Gospodarczej zauważają poprawę w kwestii szarej strefy, to wiele uczciwych firm dostało też rykoszetem i poniosło wysokie koszty dostosowania się do nowych wymogów. A nieuczciwa konkurencja, która działa na bakier z przepisami, nic sobie z ostrzejszych regulacji nie robiła.

Tym razem, wzrost cen w ocenie ekspertów wynika on ostatniej nowelizacji innej kluczowej dla rynku ustawy, czyli ustawy o utrzymaniu czystości i porządku w gminach. Miała ona wyposażyć samorządy w narzędzia, by poprawić wskaźniki recyklingu do poziomów wymaganych przez UE (50 proc. w 2020 r., my mamy ok. 27 proc.), a także - nomen omen - zatamować podwyżkę cen. Kluczowym narzędziem miało być uwolnienie rynku i zniesienie podziału na regiony, w których sortownie miały zagwarantowane strumień odpadów (gminy były do nich przypisane przez marszałków województw, po zaopiniowaniu przez ministra środowiska). Resort przekonywał, że pozwoli to ukrócić monopole na rynku, czyli praktyki, gdy instalacje - mając pewność, że dostaną odpady od przypisanych im gmin - mogły dyktować ceny.

Pierwszy bilans reformy jest taki, że na rynku zamiast nowego rozdania, mamy co najwyżej przetasowanie. Zakłady do przetwarzania odpadów, które mają duże moce przerobowe mogą teraz przyjmować odpady nie od lokalnych gmin (jak do tej pory), tylko mogą otworzyć bramy dla śmieci z zupełnie innych województw. Szybko okazało się, że na uwolnionym rynku niektóre bogate samorządy są w stanie płacić dużo więcej, a ich śmieci wypierają odpady produkowane lokalnie. Ceny rosną drastycznie, bo firmy mogą przebierać w ofertach.