Ekonomiści rachują, jak mocne działanie będzie miał obiecany przez PiS impuls fiskalny. To niełatwe, bo nie wiadomo, ile on ma wynosić. Transfery socjalne w postaci dodatkowej emerytury i rozszerzenia programu "Rodzina 500 plus" da się jeszcze oszacować. Powinny kosztować w tym roku nie więcej niż 20 mld zł.
– Ale nie do końca jesteśmy w stanie ocenić, ile dadzą likwidacja podatku PIT dla pracujących w wieku poniżej 26. roku życia czy zwiększenie kosztów uzyskania przychodów. Ale same transfery powinny podbić wzrost PKB o 0,4 pkt proc. w tym roku i 0,2 pkt w roku przyszłym – mówi Marta Zagajewska, ekonomistka PKO BP.

Wiatr w żagle

Reklama
To oznacza – według prognoz banku – że gospodarka rozwijałaby się w tym roku w tempie 4,1 proc., a w przyszłym – 3,1 proc. PKB. To ostrożne szacunki, bo nie uwzględniają wzrostu dochodów dzięki wyższym kosztom uzyskania przychodu czy większej aktywizacji zawodowej młodych w odpowiedzi na zniesienie podatku dochodowego. Wśród prognoz, które to uwzględniają, na uwagę zasługuje ta przedstawiona wczoraj przez członka Rady Polityki Pieniężnej Jerzego Żyżyńskiego. Według niej całość wspomagania mogłaby podbić wzrost PKB w tym roku do 5,5 proc., co groziłoby przegrzewaniem się gospodarki. RPP musiałaby jakoś na to zareagować. Na przykład podwyższając stopy procentowe.
Reklama
Czy to możliwe? Marta Zagajewska zwraca uwagę, że teraz rocznie program "Rodzina 500 plus" kosztuje 23 mld zł. I to nie jest tak, że całość tej kwoty jest wydawana przez beneficjentów. Na początku działania programu rodziny się oddłużały. Poprawiła się też skłonność do oszczędzania, co widoczne było w niektórych badaniach. W przypadku drugiej tury 500 plus ta skłonność do oszczędzania może być nawet większa, bo beneficjentami będą też rodziny o średnich i wysokich dochodach.
– Dlatego w naszych prognozach założyliśmy, że te dodatkowe 20 mld zł też nie pójdzie w całości na konsumpcję, raczej będzie wyrównywało jej ścieżkę. To znaczy, że powstrzyma spadek jej wzrostu, czego się wcześniej spodziewaliśmy – mówi ekonomistka.
Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium, wylicza, że 20 mld zł to ok. 1,7 proc. rocznej konsumpcji prywatnej. Taki zastrzyk może dołożyć – nominalnie – ok. 0,5–0,6 proc. do PKB. Ale to ujęcie statyczne, gdzie nie bierze się pod uwagę innych zmiennych.
– Na przykład tej, że zwiększona konsumpcja może oznaczać wyższy import. Przy kłopotach z eksportem, które mogą wynikać z pogorszenia koniunktury za granicą, oznacza to większy deficyt handlowy – mówi Maliszewski. Co spowoduje hamowanie wzrostu PKB.

Zaburzenia równowagi

Rosnąca dziura w handlu zagranicznym i jej negatywny wpływ na tempo wzrostu gospodarczego to jedno z zagrożeń, jakie wiążą się z nie najlepiej dobranym momentem na zastosowanie fiskalnego dopalacza. Maliszewski uważa, że dorzucanie miliardów w transferach społecznych z ekonomicznego punktu widzenia jest przedwczesne. Co prawda gospodarka nieco zwalnia, ale nie aż tak bardzo, żeby aplikować jej taki silny impuls. – To nie rozwiąże problemów strukturalnych. Zmniejszenie klina podatkowego czy inwestycje w transport publiczny to dobry kierunek, ale skala tych działań jest zbyt mała w porównaniu z wydatkami na transfery – mówi Maliszewski.
Według Karola Pogorzelskiego, ekonomisty banku ING, gdyby okazało się, że spowolnienie jest płytkie, to dopalacz może mieć kilka złych skutków ubocznych, a dziura w handlu zagranicznym to tylko jeden z nich.
– Mogą się pojawić nierównowagi, np. wzrost inflacji. Impuls jest typowo konsumpcyjny i gdyby się okazało, że gospodarka rośnie, to jej dodatkowy popyt może się skończyć wzrostem cen. Nie wydaje mi się, by tego typu rozważania w ogóle stały za tą polityczną decyzją – mówi Pogorzelski. Wymienia też inne zaburzenia, np. negatywne skutki niedoinwestowania usług publicznych.
– Państwo intensywnie wydaje pieniądze na dwa cele, czyli wsparcie rodzin i emerytów przez obniżenie wieku emerytalnego, a teraz dodatkową emeryturę. To pochłania większość środków, które mogłyby zostać spożytkowane np. na poprawę jakości służby zdrowia czy edukacji. Bez tego trudno się rozwijać w dłuższym terminie – uważa.

Stopy w górę?

Po weekendowych obietnicach PiS stało się jasne, że nie ma co liczyć na obniżki stóp procentowych. O możliwym łagodzeniu polityki pieniężnej mówił w poprzednim tygodniu prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński. Marta Zagajewska zwraca uwagę, że po sobotniej konwencji głos zabrało co najmniej trzech członków Rady Polityki Pieniężnej, którzy rozważali raczej scenariusze możliwej podwyżki stóp. Na przykład Łukasz Hardt w poniedziałek stwierdził, że na przełomie tego i przyszłego roku możliwa jest dyskusja na temat zaostrzania polityki pieniężnej przy tak dużym poluzowaniu polityki fiskalnej. Grzegorz Maliszewski dodaje, że ton: "inflacja może wzrosnąć, podwyżki są możliwe" pobrzmiewa nawet w wypowiedziach członków RPP, którzy są raczej zwolennikami łagodnego kursu.
– Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest jednak zachowanie status quo. Owszem, w radzie może wracać temat wzrostu stóp, ale raczej do 2021 r. nie będzie żadnych zmian – ocenia Karol Pogorzelski.