Co myślisz, jak o godzinie 6 rano widzisz ludzi w kominiarkach przed drzwiami? Boże, spraw, by to byli bandyci!”. Ten gorzki żart był popularny za poprzednich rządów PiS, zwłaszcza w 2007 r., gdy prokuratura stała się wyjątkowo aktywna.
Trudno oceniać działania śledczych, bo asymetria między ich wiedzą a naszą jest olbrzymia. Prokurator zna zeznania świadków i wyjaśnienia podejrzanych, na podstawie materiału dowodowego stawia zarzuty i ewentualnie wnioskuje o areszt. My musimy zadowolić się komunikatami, w których pojawiają się lakoniczne uzasadnienia decyzji i paragraf.
Powinniśmy ufać, że państwo wie, co robi. Jednak biorąc pod uwagę sposób działania prokuratury czy policji w ostatnich trzech latach, można odnieść wrażenie, że służby w komunikowaniu się z nami postawiły na spektakularne zatrzymania oraz areszty wydobywcze. Nadzór polityczny nad organami ścigania każe też podejrzewać, że dobór instrumentarium jest świadomy, a w zastosowanych środkach zapobiegawczych widać premedytację.
Szczególnie jeśli sprawa dotyczy białych kołnierzyków.
Reklama

Monopol na przemoc

Kwestii winy rozstrzygał nie będę. Od tego są sądy. Nie ma też co utyskiwać na to, że w postępowaniu przygotowawczym prokurator nie uraczy nas pełnią swojej wiedzy. Ale warto zadać pytanie: czy brutalność państwa jest konieczna? Po drugiej stronie mamy człowieka, któremu przysługuje jedno z podstawowych praw – domniemania niewinności. W konstytucji sprawa zapisana jest w sposób niebudzący wątpliwości: „Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu”. Państwo ma monopol ma przemoc. Jednak żadna demokracja nie ma monopolu na medialne skazywanie bez wyroku, a tym bardziej niszczenie publicznego wizerunku podejrzanych. Ale pokusa, by to zrobić, jest duża, szczególnie gdy sprawa zahacza o politykę. Tak jak w przypadku GetBacku.
To wrocławska spółka, do niedawna prymus GPW, zajmująca się windykacją. Zaczęła się sypać 16 kwietnia o godz. 7.17. Wtedy opublikowała komunikat giełdowy, który miał być uzgodniony z Polskim Funduszem Rozwoju i PKO BP, a dotyczyć pozyskania od nich finansowania do 250 mln zł. Państwowe instytucje natychmiast zdementowały tę informację, a GPW oraz Komisja Nadzoru Finansowego zawiesiły notowania spółki na giełdzie. Wystartowało prokuratorskie śledztwo i na jaw zaczęły wychodzić nieprawidłowości w firmie: fałszowanie sprawozdań finansowych, kreatywna księgowość czy wyprowadzanie pieniędzy. Pojawiły się też wątki polityczne. Były prezes GetBacku Konrad K. napisał listy do premiera z prośbą o wsparcie przez państwowe spółki, ostrzegał także, że jej upadek będzie nazywany aferą PiS i porównywany do Amber Gold. Dzięki „Gazecie Wyborczej” wyszło na jaw, że K. szukał też dojścia do Kornela Morawieckiego, ojca szefa rządu. To, że oczekiwał pomocy od PFR i PKO BP, też nie było przypadkowe, bo instytucjami kierują bliscy współpracownicy premiera Morawieckiego.
Prokuratura chwali się szybkością reakcji w tej aferze. To prawda, że Konrad K. został zatrzymany na lotnisku w Warszawie zaraz po powrocie z Izraela. Jednak śledczym sprzyjało szczęście, bo nakaz był wystawiony ponad tydzień wcześniej – i gdyby szef GetBacku postanowił zaszyć się za granicą, to wówczas nie mogliby się pochwalić spektakularnym działaniem (być może w nakłonieniu go do powrotu pomogły kontakty między polskimi a izraelskimi służbami). Dziś dowodów winy Konrada K. w przestrzeni publicznej pojawiło się wiele i nie ma osoby, która broniłaby byłego prezesa spółki.
Konrad K. przebywa w areszcie już pół roku. – Potrafił sprzedać wszystko i zjednać sobie każdego. W biznesie nie było dla niego rzeczy niemożliwych. Przez tyle czasu w areszcie na pewno udało się go złamać, bo to nie jest standard życia, do którego przywykł człowiek zarabiający rocznie miliony – mówi nam biznesmen, który zna byłego prezesa GetBacku od przeszło dekady. Spekulacje, że K. chciałby zostać małym świadkiem koronnym, pojawiają się od dłuższego czasu. Aby uzyskać taki status, musiałby przyznać się do zarzutów i obciążyć inne osoby. Tego nie można wykluczyć, bo status podejrzanego w sprawie wrocławskiego windykatora ma już 20 osób, z których część także trafiła do aresztu.
Czy przez pół roku prokurator może zgromadzić taki materiał dowodowy, który uniemożliwi podejrzanemu matactwo na wolności? Sprawa GetBacku jest bardzo skomplikowana, nie można wykluczyć kolejnych zatrzymań, wobec tego trzymanie niektórych osób w areszcie wydaje się uzasadnione – mówi nam prokurator z kilkunastoletnim doświadczeniem. Chce pozostać anonimowy, bo nie wypada mu komentować pracy koleżanek i kolegów, a już szczególnie śledztwa, które ma nadzór Prokuratury Krajowej. Zwraca jednak uwagę, że po takim czasie przetrzymywania w areszcie każdy tydzień pozwoli wydobyć z podejrzanego nowe informacje i obciążać kolejne osoby.
Dla obserwatorów afery GetBacku jasne jest, że prokuratura postanowiła pójść „na ostro”. Dlaczego? Areszt skutecznie skłania do współpracy z organami ścigania: można trafić do celi z mordercami i ma się ograniczone widzenia z rodziną. I co nie mniej ważne, ma się także utrudniony dostęp do kantyny: dla palaczy może to być prawdziwa udręka. W tym śledztwie wśród zatrzymanych jest wiele kobiet. One również przywykły do innego stylu życia.

Budzimy sąsiadów?

Z pewnością inny sposób spędzania czasu preferował Piotr Osiecki. To jeden z najbardziej znanych inwestorów na polskim rynku kapitałowym. Twórca Altus TFI – największego spoza grup bankowych prywatnego towarzystwa funduszy inwestycyjnych. Ma opinię bezwzględnego, ale w tej branży dążenie do celu za wszelką cenę to zaleta.
W biznesie karta sprzyjała mu do końca sierpnia. Ostatniego dnia miesiąca o godz. 6 do drzwi jego domu zapukali funkcjonariusze CBA (tak wczesne zatrzymania nie są powodowane tylko względami medialnymi; policja chce zatrzymać podejrzanego po zakończeniu ciszy nocnej ale przed wyjściem do pracy). Prokuratura postawiła Osieckiemu oraz jego wspólnikowi w interesach, byłemu wiceprezesowi Altus TFI Jakubowi Rybie, zarzuty wyrządzenia szkody majątkowej GetBackowi w wysokości 160 mln zł. Chodzi o sprzedaż tej firmie konkurencyjnej spółki windykacyjnej EGB Investment za ponad 207 mln zł, której wartość – według śledczych – nie przekraczała 47 mln zł.
Nie przesądzam o winie byłych menedżerów Altusa czy jej braku. Chociaż transakcja odbywała się przy udziale renomowanych firm doradczych i kancelarii prawnych, to nie można uznać tego za dowód, że wszystko z nią było w porządku. GetBack też w końcu działał pod okiem znanej firmy audytorskiej i miał doradców oraz prawników z najwyższej półki. Chodzi o to, w jaki sposób Osiecki trafił do aresztu. Zrelacjonował to w magazynie „Konfrontacja” dziennikarz śledczy Sylwester Latkowski: „Piątek, 31 sierpnia, 6 rano. Walenie do drzwi. Osiecki otwiera w nocnej bieliźnie. Widzi kilku zamaskowanych funkcjonariuszy z długą bronią. Rzucają go na ziemię, skuwają ręce kajdankami. Interweniujący nie pozwalają zamknąć drzwi do pokojów dzieci, więc wszystko odbywa się na ich oczach. Dokładnie w tym samym momencie bliźniacza ekipa puka do drzwi mieszkania byłego członka zarządu Altusa Jakuba Ryby. – To co, nie budzimy sąsiadów? – pyta Rybę dowodzący akcją funkcjonariusz. – Nie budzimy – odpowiada Ryba. Tu wszystko odbywa się dyskretnie i spokojnie. Bo Ryba jest mniej znany i nie trzeba robić pokazu? Nie mija więcej niż kilkadziesiąt minut, gdy relacja z zatrzymania pojawia się w publicznej telewizji”.
Relacje Osieckiego z GetBackiem sięgają co najmniej 2015 r. Wtedy doradzał spółce w znalezieniu inwestora, gdy na sprzedaż wystawiła ją grupa Idea Banku należącego do Leszka Czarneckiego. Pomógł znaleźć działający w Europie Środkowej fundusz Abris, który razem z innymi funduszami private equity wyłożył przeszło 800 mln zł. Później współpraca dotyczyła m.in. wejścia GetBacku na giełdę w połowie 2017 r. Za tę współpracę biznes Osieckiego zapłacił wysoką cenę. Po wybuchu afery z udziałem wrocławskiego windykatora klienci zaczęli masowo odpływać z TFI. Odpływ wzmogła decyzja KNF o wszczęciu postępowania administracyjnego wobec Altusa i trzech innych TFI, które w najbardziej drastycznym scenariuszu mogą się dla nich skończyć odebraniem zezwolenia na prowadzenie działalności.
Osiecki w areszcie spędził trzy miesiące, nie przyznał się do zarzutów. Wyszedł pod koniec listopada za rekordowym poręczeniem majątkowym 108 mln zł, na które złożyli się przedsiębiorcy przez lata z nim współpracujący. Prokuratura chciała, aby przynajmniej kolejne trzy miesiące spędził w izolacji, jednak sąd nie podzielił jej argumentów.
Wokół transakcji, za którą założyciel Altusa trafił z zarzutami do aresztu, wciąż jest wiele niejasności. Wiadomo jednak, że od momentu zawiadomienia prokuratury przez KNF do zatrzymania minęło ponad trzy miesiące, Osiecki miał więc dość czasu, aby w sprawie mataczyć. Po co więc areszt? Bo w areszcie białe kołnierzyki pękają. Szczególnie gdy trafią do wieloosobowej celi i mają ograniczony kontakt z rodziną.
Osiecki nie pękł. Nawet wtedy, gdy do prokuratury celem postawienia zarzutów w sprawie GetBacku trafiła jego żona. Do dziś nie ma w tej sprawie oficjalnego komunikatu prokuratury, choć ta chwaliła się wcześniej, podobnie jak CBA, kolejnymi zatrzymaniami i zarzutami. Żona Anna usłyszała zarzuty dwa miesiące po Osieckim. 7 listopada do ich domu ponownie przyszli agenci CBA – śledczy zarzucają kobiecie podpisanie z GetBackiem umowy na świadczenie usług doradztwa przy pozyskaniu inwestora. Chodzi o czas, kiedy spółka była sprzedawana przez grupę Idea Bank do funduszy zarządzanych przez Abris. Windykatora reprezentowała firma należąca do Anny Osieckiej – Altus Doradztwo Inwestycyjne. Za usługi zarobiła ponad 5 mln zł. Formalnie jednak wszystkie prace doradcze wykonywał Piotr Osiecki, który złożył GetBackowi – jeszcze przed swoim zatrzymaniem – obszerne wyjaśnienia z działań i spotkań, które podjął przy transakcji. Annie Osieckiej sąd wyznaczył najwyższą kaucję spośród wszystkich zatrzymanych w tej sprawie – 3 mln zł, a prokurator już wcześniej zabezpieczył jej majątek. Postawiono jej zarzuty, chociaż śledczy wiedzą, że to Piotr Osiecki wykonywał usługi na rzecz GetBacku.
Niektórzy uważają, że cel zatrzymania Anny jest łatwy do wytłumaczenia. Ma to pozwolić na złamanie jej męża. Na czym opierają swoje przypuszczenia? – W dzień zatrzymania żony Piotr ma wyznaczone na godz. 11 czynności w prokuraturze. Z żoną przez ostatnie dwa miesiące widział się tylko raz w asyście funkcjonariuszy CBA. Anna ma być dowieziona do tej samej prokuratury tego samego dnia na tę samą godzinę. Plan jest taki, że mają się spotkać na korytarzu. Mąż ma z zaskoczenia zobaczyć skutą kajdankami żonę. Który mężczyzna nie zrobiłby wszystkiego, by uchronić rodzinę? – mówi nam ich znajomy. Twierdzi jednak, że plan się nie powiódł. Bo do domu Osieckich, w trakcie zatrzymania Anny, przyjechał jej pełnomocnik, co znacząco wydłużyło procedurę. W efekcie małżeństwo nie spotkało się na korytarzu prokuratury.
Ale samo zatrzymanie Anny w domu było dość brutalne. Dwóch funkcjonariuszy plus posiłki. Chora córka płacze, funkcjonariusze mówią, że im to nie przeszkadza. Krzyczą, gdzie są pieniądze. Przeszukują dom. Po raz kolejny, bo już go przeszukiwali przy zatrzymaniu Osieckiego. W końcu zabierają gotówkę. Anna informuje ich, że to są pieniądze na leczenie, terapię autystycznej córki za granicą – mówi nasz informator.
Ta brutalność wydaje się nie mieć żadnego uzasadnienia. – Prokuratura ma strategię śledztwa, która zwykłemu Kowalskiemu może się wydawać niezrozumiała i poza wszelkimi standardami, ale jesteśmy rozliczani ze skuteczności, a nie kurtuazji. Śledztwo ma wysoki priorytet polityczny, dotyczy przestępstw finansowych, w których łatwo o matactwo, liczy się czas. Może prokuratorzy są tak pewni swoich racji, że nie przebierają w środkach, a może takie jest polecenie z góry – mówi nam pragnący zachować anonimowość prokurator.
Śledztwo w sprawie GetBacku jest trudne i zanim akty oskarżenia trafią do sądu, minie jeszcze dużo czasu. To niewątpliwie największa afera finansowa na naszym rynku. Poszkodowanych posiadaczy trefnych obligacji windykatora jest ponad 9 tys. osób, razem z akcjonariuszami to blisko 20 tys. Ich straty liczone są w miliardach i w sprzyjających okolicznościach mogą liczyć na odzyskanie nie więcej niż 30 proc. zainwestowanych pieniędzy.

Dwóch na trzech w KNF

Jeśli nawet GetBack nazwiemy największą aferą po 1989 r., to skandal z udziałem byłego już przewodniczącego KNF Marka Ch. ma wszelkie szanse stać się jedną z największych afer politycznych. Chodzi o nagraną rozmowę z miliarderem Leszkiem Czarneckim. Ta, według jego pełnomocnika adwokata Romana Giertycha, jest dowodem złożenia oferty korupcyjnej przez szefa nadzoru. Prokurator postawił już Ch. zarzuty, choć dotyczą przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego w celu osiągnięcia korzyści osobistej przez inną osobę. Sprawa wybuchła 13 listopada za sprawą publikacji „Gazety Wyborczej” i „Financial Times”. Ch. był wtedy w delegacji w Singapurze. Na początku nie zamierzał ustąpić, ale jeszcze zanim wsiadł w samolot powrotny do Polski, złożył rezygnację.
Ląduje dzień później rano, w kancelarii premiera odbiera podpisaną rezygnację i udaje się do byłego już miejsca pracy. Tam – w asyście pracowników – przebywa do ok. 12.30. Dopiero po jego wyjściu zjawiają się funkcjonariusze CBA, aby zabezpieczyć dokumenty, nośniki elektroniczne czy nagrania monitoringu. Czasu na potencjalne matactwo ma wiele. Jeszcze więcej ma go przez kolejne dni, bo agenci CBA zatrzymują go dopiero 27 listopada. Zostaje przewieziony do prokuratury w Katowicach, gdzie dostaje zarzuty i areszt tymczasowy na dwa miesiące. – W tej sprawie i po takim czasie wygląda to na pokazówkę prokuratury: nie ma taryfy ulgowej dla naszych, jeśli mają coś za uszami. Sens miałoby zatrzymanie Ch. już na lotnisku – twierdzi osoba znająca szczegóły śledztwa.
Jeszcze bardziej na pokazówkę wygląda zatrzymanie poprzednika Marka Ch. Andrzeja Jakubiaka, który w fotelu szefa nadzoru zasiadał w latach 2011–2016, jego zastępcy Wojciecha Kwaśniaka i pięciu innych urzędników KNF. To z kolei sprawa toczącego się od przeszło dwóch lat śledztwa w sprawie SKOK Wołomin i zaniedbań, jakich mieli się dopuścić w tej sprawie pracownicy nadzoru. Ci sami, którzy wcześniej doprowadzili do wykrycia nieprawidłowości i przestępczego procederu wyprowadzania ze SKOK-u pieniędzy. KNF według śledczych miała działać zbyt wolno, co przyniosło jeszcze większych straty.
Do całej siódemki funkcjonariusze zapukali o godz. 6 rano 6 grudnia. Nie był to wymarzony prezent na mikołajki. Wszyscy zostali przewiezieni prawie 600 km do szczecińskiej prokuratury, która zajmuje się tym wątkiem sprawy SKOK-u z Wołomina. Dlaczego nie zostali wezwaniu w normalnym trybie do stawienia się przed śledczymi? Bo mogliby ustalić wersję wydarzeń – tłumaczy prokuratura. Ale mieli na to aż dwa lata, a właściwie więcej, bo postawione im zarzuty dotyczą lat 2013–2014 i tego, co wówczas nadzór robił z trefnym SKOK-iem. W stosunku do żadnej z osób prokuratura nie wnioskowała o areszt, większość skończyła z kaucją. Sprawa ma szczególny wymiar, bo działanie urzędników KNF miało przyczynić się do szkody Skarbu Państwa, a korzyść majątkową miały osiągnąć osoby związane ze SKOK Wołomin. Dla Wojciecha Kwaśniaka musi być to sytuacja szczególnie gorzka. W kwietniu 2014 r. został bardzo ciężko pobity pałką teleskopową przed swoim domem. Sprawę obszernie relacjonował wówczas „Puls Biznesu”. „Dobrze by było zabrać mu na parę miesięcy zdrowia, spacyfikować, bo bardzo nam szkodzi” – tak o Kwaśniaku miał mówić Piotr P. (były oficer WSI i, zdaniem śledczych, główny pomysłodawca przekrętów w SKOK Wołomin) do Krzysztofa A., pseudonim Brzydki Krzysiek. Ten do realizacji zlecenia na wiceszefa KNF wynajął Krzysztofa A., „Twardego”, który m.in. za napady i handel narkotykami spędził w więzieniu wiele lat.
Były wiceprzewodniczący KNF opuścił szczecińską prokuraturę jako ostatni. „Został mi postawiony zarzut, że działałem w zamiarze przysporzenia korzyści majątkowej oprawcom ze SKOK Wołomin oraz przestępcom wyłudzającym z tej kasy ogromne kwoty. Oznacza to, że miałem współdziałać z osobami, które zdecydowały się zlecić dokonanie na mnie zabójstwa – wyłącznie z tego powodu, że przyczyniłem się do ujawnienia ich przestępczego procederu” – napisał w oświadczeniu.
Prokurator generalny i minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro dzień później skomentował sprawę. Stwierdził, że „być może Wojciech Kwaśniak został zaatakowany dlatego, że KNF przez lata rozzuchwalała przestępców”. Jego słowa wywołały powszechną falę oburzenia.
Za Jakubiakiem i Kwaśniakiem poświadczyło wiele osób ze środowiska bankowców, które przez lata nadzorowali, autorytetów ekonomicznych i innych osób.
O winie w każdym z opisanych przypadków zdecyduje dopiero sąd. To potrwa, być może nawet lata. Chociaż mamy domniemanie niewinności, to w przestrzeni publicznej osoby z zarzutami na długo pozostaną napiętnowane.