Choć impas w rozmowach nie został przełamany, a w kuluarach katowickiej imprezy coraz częściej słychać, że negocjacje zakończą się raczej w niedzielę niż w piątek, to jest i dobra wiadomość – istnieje szansa na sukces. Będzie nim uzgodnienie zasad, które pozwolą wprowadzić w życie zapisy klimatycznego porozumienia paryskiego z 2015 r.
Z informacji DGP wynika, że na razie nie udało się zniwelować podziału na kraje rozwinięte i rozwijające się – gra toczy się przede wszystkim o pieniądze, które biedniejsze państwa będą mogły dostać od bogatszych na ekologiczną transformację. Temat ambicji klimatycznych powierzono Szwecji i Kostaryce. Muszą przygotować taką wersję zapisów do porozumienia, które będą mogły zostać przyjęte jednogłośnie (jak wszystkie decyzje COP).
Tyle że wciąż nie ma konsensusu – ani na poziomie politycznym, ani negocjatorów – w sprawie tego, czy wystarczy zatrzymać globalne ocieplenie do 2100 r. na poziomie 2 st. C, czy 1,5 st. C, o co apelują naukowcy.
Jak negocjowane zmiany przełożą się na polską gospodarkę, która dziś w 80 proc. opiera się na węglu? Będziemy musieli jasno zadeklarować, w jaki sposób zmniejszymy emisje gazów cieplarnianych. Na COP24 Polska nie ma osobnego głosu – jeden wspólny ma cała Unia Europejska. A kilkanaście dni temu Komisja Europejska ogłosiła plan dekarbonizacji wspólnoty do 2050 r. Z kolei nasz rząd pokazał już zarys polityki energetycznej państwa w perspektywie najbliższych dekad. Zakłada ona jednak, że w 2030 r. nadal 60 proc. energii będziemy produkować z węgla. Zdaniem naszych rozmówców biorących udział w COP24 tempo to jest za wolne. Tyle że przestawienie energetyki kosztuje – rząd oszacował konieczne wydatki na 400 mld zł do 2040 r.
Reklama