Zarobki menedżerów w państwowych spółkach od zawsze budzą emocje i są elementem politycznych gier. Idąc po władzę w 2015 r., PiS krytykował poprzednią koalicję za milionowe, nieuzasadnione wynagrodzenia prezesów. I obiecał ściąć płacowe kominy. Generalnie – operacja się powiodła, choć spółki na wypłatach dla swoich menedżerów nie zawsze zaoszczędziły.
Podstawowym narzędziem ograniczającym zarobki jest obowiązująca od września 2016 r. tzw. nowa ustawa kominowa, która wynagrodzenia członków zarządu uzależnia od wielkości firmy. Niewiele giełdowych spółek z udziałem Skarbu Państwa jej zasady wprowadziło już w 2016 r. Niektóre czekały do ostatniego możliwego momentu, czyli połowy zeszłego roku. W nielicznych – na przykład w Banku Pekao – ustawa kominowa wciąż nie obowiązuje. Jej działanie menedżerowie w całej rozciągłości odczują dopiero w tym roku. Choć już w zeszłym obniżyła ona zasadnicze wynagrodzenie prezesów o blisko jedną trzecią.
Zgodnie z nowymi przepisami członkowie zarządów największych firm mogą zarabiać miesięcznie maksymalnie 15-krotność przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw z poprzedniego roku. W 2017 r. górny limit sięgał 66 tys. zł. W tym roku może to być 71 tys. zł. Drugie tyle członek zarządu ma prawo otrzymać w formie premii.
Jednym z menedżerów, na którego zarobki zmiana przepisów miała istotny wpływ, był odwołany w lutym prezes PKN Orlen Wojciech Jasiński. Jego łączne wynagrodzenie brutto spadło o niemal 30 proc., do 2,4 mln zł (obejmuje zasadniczą płacę plus należną premię). Jeszcze rok wcześniej były płocki samorządowiec i przyjaciel prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego zarobił 3,3 mln zł. Tyle samo, ile Orlen płacił Jackowi Krawcowi, prezesowi spółki za czasów koalicji PO-PSL.
Krawiec był jednym z najczęściej przywoływanych przykładów „płacowego rozpasania” w kontrolowanych przez państwo spółkach. Tym, co różni Jasińskiego od Krawca, jest wysokość odprawy i rekompensaty z tytułu zakazu konkurencji. Rozstanie z Krawcem kosztowało Orlen ponad 3 mln zł, podczas gdy zwolnienie Jasińskiego – jedynie ok. 400 tys. zł. To także zasługa limitów wprowadzonych przez ustawę kominową.
Sama spółka nie odczuła wprowadzenia ograniczeń w wynagrodzeniach zarządu. W porównaniu z 2014 r., ostatnim, w którym budżetu paliwowego koncernu nie obciążały rozstania z menedżerami, wypłaty dla członków zarządu i rady nadzorczej były w 2017 r. wyższe o niemal 70 proc.
Ustawa kominowa najmocniej uderzyła w zarobki prezesa PKO BP. W lipcu, kiedy największy krajowy bank wprowadził nowe zasady wynagrodzeń, pensja Zbigniewa Jagiełły spadła o ponad połowę. Paradoksalnie jednak, przynajmniej w perspektywie jednego roku, szef instytucji na tym zyskał. Bo zmiana formy zatrudnienia na umowę cywilnoprawną wiązała się z koniecznością wypłaty rekompensaty za niewykorzystany urlop. Głównie dzięki temu menedżer zainkasował dodatkowe 862 tys. zł i łącznie w całym roku zarobił 3,3 mln zł.
Także w PKO BP wprowadzenie zasad ustawy kominowej nie przyniosło dotychczas oszczędności. Choć Zbigniew Jagiełło jest jedynym prezesem dużej firmy, który utrzymał stanowisko po zmianie rządzącej koalicji (więc spółki nie obciążały koszty jego odprawy), to jednak zmian na innych stanowiskach w zarządzie nie brakowało. Wypłaty dla byłych menedżerów i jednorazowe obciążenia związane z wprowadzeniem ustawy kominowej sprawiły, że w latach 2016–2017 koszty zarządu i rady nadzorczej były wyższe niż w okresie 2014–2015.
Obydwa przykłady są typowe dla kontrolowanych przez państwo firm. Spadły zarobki poszczególnych osób, ale koszty wymiany kadry menedżerskiej związane zarówno z wyrzucaniem ludzi związanych z poprzednią koalicją, jak i z walką o władzę nad firmami w rządzącym obozie sprawiły, że spółki na tym nie zaoszczędziły. A tam, gdzie wypłaty dla menedżerów były w zeszłym roku niższe niż jeszcze 2–3 lata temu, jak na przykład w energetycznym Tauronie, związane to było z brakiem wypłat premii. W PGE i Enerdze, dwóch innych spółkach z tej branży, zarówno zarobki samych menedżerów, jak i koszty ponoszone przez firmy są za rządów PiS na poziomie zbliżonym jak za poprzedniej koalicji. Bo energetyka płaciła menedżerom mniej niż na przykład firmy paliwowe czy finansowe. Pod wpływem działania ustawy kominowej te różnice będą się zmniejszać.
– Nie ma sensu obniżanie wynagrodzeń menedżerom kontrolowanych przez państwo spółek na pokaz. Lepiej wyjaśniać opinii publicznej, że ze względu na zakres obowiązków i ponoszoną odpowiedzialność prezesi powinni dobrze zarabiać. Ich pensje powinny być porównywalne z sektorem prywatnym, żeby przyciągać najzdolniejszych ludzi – ocenia Adam Ruciński, prezes firmy doradczej BTFG.
Obniżka wynagrodzeń związana z wprowadzeniem ustawy kominowej nie dotknęła wszystkich szefów spółek. Uniknął jej Michał Krupiński. Do marca był prezesem PZU. Po odwołaniu z tej funkcji w czerwcu został prezesem banku Pekao. Jako szef największego krajowego ubezpieczyciela zarabiał 200 tys. zł miesięcznie, więcej niż Andrzej Klesyk, prezes firmy za czasów PO-PSL. Obok Jacka Krawca to właśnie Klesyk był najczęściej krytykowany za zbyt wysokie wynagrodzenie.
Odchodząc z PZU, Krupiński otrzymał premię w wysokości 0,9 mln zł i 0,6 mln zł z tytułu zakazu konkurencji. Łącznie w PZU zarobił 2 mln zł. Choć w Pekao jego zasadnicze wynagrodzenie spadło niemal o połowę, to w całym roku pobierał średnio na miesiąc 262 tys. zł. Drugi co do wielkości bank w Polsce od czerwca zeszłego roku jest częścią grupy kapitałowej PZU. Wynagrodzeń jego menedżerów nie regulują jednak zapisy ustawy kominowej, co sprawia, że Krupiński zarabia niemal dwa razy więcej niż prezes PZU Paweł Surówka.
W gronie największych kontrolowanych przez państwo spółek najniższe wynagrodzenie pobiera Marek Dietl, szef GPW. Miesięcznie zarabia ok. 35 tys. zł. To o połowę mniej zarówno od Pawła Tamborskiego, szefa GPW w czasach PO-PSL, jak i Małgorzaty Zaleskiej, kierującej giełdą już po przejęciu władzy przez PiS. Zaleska została odwołana w marcu zeszłego roku.