Filozofowie etyki lubią rozważać wydumane problemy. Na przykład słynny dylemat wagonika. Oto po torach mknie wagon kolejowy. Do torów przywiązano pięć osób. Możesz je uratować, jeśli przestawisz zwrotnicę i skierujesz wagon na boczny tor. Do niego przywiązana jest już tylko jedna osoba. Jaką decyzję podejmiesz? Ocalisz pięciu, zabijając jednego?
Przyznacie, że wydumane. Szansa, że ktokolwiek znajdzie się w takiej sytuacji, jest porównywalna do szansy na trafienie w totka bez uprzedniego wypełnienia kuponu.
A jednak za rozważaniem takich nieprawdopodobnych scenariuszy kryje się trafna intuicja, że w życiu często podejmujemy trudne graniczne wybory, decydując o dobrobycie jednych kosztem drugich, i że warto rozważyć, czy są to wybory słuszne.
Do takich brzemiennych w skutki wyborów należy wprowadzanie przepisów o minimalnym wynagrodzeniu i jego podnoszenie. I tak, gdy w czerwcu polski rząd postanowił, że w przyszłym roku płaca minimalna zostanie podniesiona do 2080 zł brutto z obecnych 2000 zł, nikt nie protestował. Można powiedzieć, że kolektywnie opowiedzieliśmy się za tym posunięciem.
To błąd wynikający z nieprawdziwego przeświadczenia, że nikomu (poza skąpymi pracodawcami) w ten sposób nie szkodzimy.
Neoliberalna bzdura?
Pora na krótki przegląd dramatis personae sytuacji, w której się znaleźliśmy. Jej scena to rynek pracy. GUS podaje, że w Polsce żyje ok. 24 mln ludzi w wieku produkcyjnym, czyli zdolnych do pracy osób między 18. rokiem życia a granicą wieku emerytalnego (65 lat – mężczyźni, 60 lat – kobiety). Z tego (dane z maja 2017 r.) ok. 1,2 mln osób to zarejestrowani bezrobotni, ok. 15–16 mln to zatrudnieni na umowę o pracę. Reszta to pracujący dorywczo, nieaktywni zawodowo lub pracujący w szarej strefie. Na rynku działa od 1,7 do 2,3 mln firm – pracodawców. Zdecydowana większość zatrudnia nie więcej niż 9 osób. Pracodawcy wypłacają pracownikom pensje, których mediana, czyli wartość dzieląca zbiór wszystkich wynagrodzeń na pół, wynosi ok. 2,7 tys. zł, a najczęściej wypłacana pensja to 2,5 tys. zł (dane z 2016 r.). Szacuje się, że przepisy o pensji minimalnej dotyczą grupy stanowiącej od ok. 8,5 do 10 proc. ogółu zatrudnionych, co oznacza, że w 2018 r. o 80 zł więcej zarobi ok. 1,6 mln osób.
W kontekście istnienia płacy minimalnej pierwsze skrzypce na scenie gramy jednak nie jako pracownicy i pracodawcy, ale jako wyborcy. Jest nas ok. 30 mln uprawnionych do głosowania i z różnym zaangażowaniem co 4 lata wybieramy polityków, którzy chcą pensję minimalną jeśli nie podnosić, to przynajmniej utrzymać. Zazwyczaj chcą podnosić – dlatego próg minimalnego wynagrodzenia regularnie rośnie. Od 2000 r. do 2015 r. wzrósł z 40 do 51 proc. w relacji do mediany płac, co – nawiasem mówiąc – oznacza wzrost szybszy od wzrostu płac w Polsce ogółem.
Jednocześnie od 2013 r. stopa bezrobocia w Polsce spada i obecnie wynosi ok. 7 proc. To właśnie ów spadek daje niektórym podstawę do rewidowania tradycyjnej teorii ekonomicznej. Mówi się, że skoro pensja minimalna rośnie, a bezrobocie leci na łeb na szyję, to między jednym a drugim nie ma negatywnego związku. A może jest odwrotnie i wyższa płaca minimalna powoduje wzrost zatrudnienia? W każdym razie kolejny neoliberalny mit upada, co ogłaszają różni antyrynkowi redaktorzy. Świadczy to jednak tylko o tym, że nie mają pojęcia, o czym piszą.
Zgodnie z tym neoliberalnym mitem (który wcale nie jest przecież taki neo, bo głosili go ekonomiści jeszcze przed I wojną światową) praca jest towarem. Ważniejszym pewnie dla naszego jestestwa od marchewki czy iPhone,a, ale jednak towarem, którego cenę na rynku kształtuje podaż i popyt. W sporym uproszczeniu: jeśli przybywa osób świadczących pracę, jej cena spada, a jeśli przybywa ofert pracy, jej cena rośnie. Próba odgórnej manipulacji ceną pracy musi zatem zaburzać w jakiś sposób relację podaży i popytu.
Redukcja płacy o 100 proc.
Co się dzieje, gdy rząd określi minimalną cenę pracy? Ekonomia mówi, że może, ale nie musi wpłynąć to na liczbę miejsc pracy. I tym razem, żeby to wyjaśnić, będziemy unikać uproszczeń. Tutaj bowiem istotne są niuanse.
Konkretne rodzaje pracy na rynku – magazyniera, ogrodnika, informatyka – są wyceniane różnie, ponieważ popyt i podaż na nie kształtowane są przez setki różnych czynników. Zazwyczaj praca niewykwalifikowana jest tańsza niż ta wymagająca lat wykształcenia i skomplikowanych umiejętności, ale nie zawsze. W Polsce np. falcerz w drukarni może zarobić więcej niż technik farmacji, mimo że szkolenie pierwszego trwa kilka miesięcy, a drugiego kilka lat.
W związku z tym, że nie ma jednolitego poziomu cen na pracę dla wszystkich profesji, płaca minimalna oddziałuje inaczej na każdą z nich. Oddziaływanie to rośnie tym bardziej, im wyższa jest płaca minimalna w relacji do rynkowej (wyznaczonej przez podaż i popyt) ceny konkretnego rodzaju pracy. Płaca minimalna nie wpływa więc raczej w ogóle na wynagrodzenia informatyków, bo nie styka się wcale z ich najniższym pułapem, ale prawdopodobnie robi sporą różnicę znacznie gorzej opłacanym magazynierom. Jaką? Na dwoje babka wróżyła. Większość z pracujących, których dotyczą przepisy o płacy minimalnej, cieszy się z jej podniesienia, ale istnieje też grupa osób, które tracą przez nie pracę. Jak wyliczają Agnieszka Kamińska i Piotr Lewandowski z Instytutu Badań Strukturalnych, w latach 2002–2013 w związku z wpływem płacy minimalnej pracę traciło ok. 116 tys. osób rocznie. Tyle że to zaledwie jej widoczne efekty.
Równie istotne są te, których nie widać. Płaca minimalna oddziałuje na wszystkie te prace, które są wyceniane przez rynek poniżej jej progu. Krótką mówiąc, delegalizuje je i zapobiega ich powstaniu. Skutkuje to m.in. zastępowaniem etatu tańszą umową cywilnoprawną, zepchnięciem pracownika w szarą strefę, a w najgorszym razie uniemożliwieniem mu znalezienia pracy w ogóle. To ostatnie oznacza pozbawienie go nie tylko zarobku koniecznego do przeżycia, lecz także utrudnia zdobycie doświadczenia i nowych umiejętności, a więc jeszcze bardziej obniża jego wartość na rynku. Płaca minimalna spycha w ten sposób w pułapkę biedy i utrudnia wydostanie się z niej.
Graniczny wybór związany z płacą minimalną można więc opisać w następujący sposób. Masz, wyborco, możliwość skorzystania z rządowego aparatu przymusu, by skłonić firmy do wypłacania wyższych wynagrodzeń grupie słabo zarabiających. W praktyce mówimy tu o podwyżkach rzędu 100–200 zł rocznie, które uszczęśliwią 1,6 mln osób. Musisz być jednak świadomy, że ustawowe podniesienie płacy jednej grupie o kilka czy kilkanaście procent spowoduje obniżenie płacy innej grupy nawet o 100 proc. – w wyniku zwolnienia bądź po prostu uniemożliwienia jej znalezienia jakiejkolwiek legalnej pracy. Liczebność tej grupy jest bardzo trudna do dokładnego oszacowania, ale mowa raczej o setkach niż dziesiątkach tysięcy.
Czy zdecydujesz się odrobinę poprawić los jednych kosztem całkowitego zubożenia drugich? To właśnie na to pytanie tak wielu z nas odpowiada twierdząco, gdy opowiada się za przepisami o płacy minimalnej.
Mit braku konsensu
Ale może nie powinni mieć wyrzutów sumienia? Dlaczego tak uparcie mielibyśmy obstawać przy pesymistycznej interpretacji wpływu płacy minimalnej na gospodarkę? Wytłumaczył to na łamach „The Wall Street Journal” jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, James M. Buchanan, laureat ekonomicznego Nobla. „Uznanie relacji odwrotnej między popytem a ceną (cena rośnie – popyt maleje – aut.) jest fundamentalne dla nauki ekonomii, ponieważ opiera się na założeniu, że ludzkie wybory są na tyle racjonalne, by móc je przewidywać. Tak jak żaden fizyk nie stwierdzi, że woda płynie w górę rzeki, tak żaden szanujący się ekonomista nie stwierdzi, że wzrost płacy minimalnej zwiększa zatrudnienie. Takie twierdzenie wzięte serio oznaczałoby, że w ekonomii nie ma nawet minimalnej treści, którą można by określić jako naukową, i ekonomiści mogą być wyłącznie adwokatami jakichś ideologii. Na szczęście niewielu ekonomistów jest gotowych porzucić nauki ostatnich dwóch wieków” – pisał Buchanan, dając do zrozumienia, że kwestia wpływu płacy minimalnej na rynek pracy nie jest dla ekonomistów – jak rysują to niektórzy – zagadnieniem kontrowersyjnym. Przeciwnie – panuje szeroki jak na tę naukę konsens co do tego, że płaca minimalna jest zjawiskiem negatywnym. Jak zauważa w jednym z blogowych wpisów Rafał Trzeciakowski, ekspert Forum Obywatelskiego Rozwoju, konsens ten potwierdzają zbiorcze analizy najważniejszych badań ekonomicznych w tym zakresie. Np. David Neumark (University of California, Irvine) i William Wascher (Fed) przebadali 100 takich prac. Okazało się, że statystycznie dwie na trzy z nich świadczą o negatywnym wpływie płacy minimalnej na zatrudnienie, a po ograniczeniu badanej próby tylko do prac o niekwestionowanej wiarygodności szkodliwe efekty płacy minimalnej wskazuje aż 85 proc. z nich. Co ciekawe, pozostałe 15 proc. prac niekoniecznie jednak wskazuje na coś przeciwnego – część z nich uznaje np. wpływ płacy minimalnej na zatrudnienie za po prostu neutralny bądź marginalny.
Popularny amerykański ekonomista Arnold Kling tłumaczy, że ta neutralność nie powinna nas prowadzić do przyjęcia założenia, że płaca minimalna nigdy nie wpływa na zatrudnienie. Neutralność bowiem pojawia się w badaniach obejmujących reżimy prawne, w których pensja minimalna funkcjonuje od lat, a więc pracodawcy i pracownicy zdążyli się już do niej przyzwyczaić i dostosować. Te prace, twierdzi Kling, pomagają nam zrozumieć nie tyle oddziaływanie płacy minimalnej, ile sposób, w jaki rynkowi aktorzy dostosowują swoje zachowania do zmian w istniejących już przepisach. A i to prace owe robią dość niezgrabnie, bo jak ubolewa Kling, „niewiele badań ekonomicznych rozróżnia pomiędzy oczekiwanymi a nieoczekiwanymi zmianami w poziomie płacy minimalnej”.
18-latek na bruku
Istnieją prace kwestionujące konsens na temat pracy minimalnej i jednocześnie firmowane nazwiskami prominentnych akademików. Dziwnym trafem często okazują się jednak w końcu metodologiczną prowizorką, wręcz ekonomicznymi humbugami obliczonymi na rozgłos.
Najgłośniejszym przykładem jest praca Davida Carda (University of California, Berkeley) i Alana B. Kruegera (Princeton, związany także z Partią Demokratyczną) z lat 90., w której ekonomiści przeanalizowali wpływ płacy minimalnej na zatrudnienie w restauracjach typu fast food w New Jersey. Wyszło im, że płaca minimalna zwiększyła zatrudnienie w tych restauracjach, a spora próba badawcza (410 barów) sprawiła, że ich badanie uznano (zwłaszcza w publicystyce) za wiarygodne. Inni ekonomiści zaczęli jednak zadawać im niewygodne pytania: „Hej! Naprawdę oparliście tak ważną pracę na sondzie telefonicznej? Przecież taka metoda jest podatna na błędy pomiaru. To niewiarygodne”.
Przywołani już Neumark i Wascher przeanalizowali ponownie te same restauracje, co Card i Krueger, tyle że opierając się na bardziej wiarygodnych danych – wyciągach płacowych i listach zatrudnienia. Wyniki tych badań dla każdego rozumiejącego podstawową ekonomię nie były już zaskoczeniem: wzrost płacy minimalnej spowodował spadek zatrudnienia. Card i Krueger niechętnie ugięli się pod ciężarem krytyki, ale wcześniej długo bronili swojej pracy. Duma pozwoliła im przyznać jedynie, że płaca minimalna nie miała wpływu na zatrudnienie w barach New Jersey, a nie że je ograniczyła.
W tym samym czasie, gdy prostowane są wyniki nierzetelnych badań, jakby na złość ekonomicznym rewizjonistom, przybywa empirycznych prac potwierdzających stare prawdy. Do najbardziej wymownych i najświeższych (publikacja z 4 czerwca tego roku) należy brawurowa analiza duńskiego rynku pracy przeprowadzona przez Daniela Recka (University of Berkeley), Peera Skovę (Auckland University of Technology) i Clausa Kreinera (Uniwersytet Kopenhaski). Jako że w Danii płaca minimalna nie jest jednolita, badacze skoncentrowali się na przepisach, które w momencie ukończenia przez pracownika 18 lat podnoszą jego płacę minimalną o 40 proc. (w ujęciu godzinowym). Efekty? Zatrudnienie spada wówczas aż o 33 proc., godzinowy nakład pracy o 45 proc., a ogólna suma pensji wypłacana przez pracodawców pozostaje bez zmian. Wbrew tym, którzy twierdzą, że podniesienie płacy minimalnej nie skutkuje natychmiastowymi zwolnieniami, badacze piszą: „Spadek zatrudnienia to rezultat utraty pracy następującej po ukończeniu 18 lat”. Jak widać, płacą minimalną nie pokonamy bezrobocia wśród młodych.
Również w czerwcu tego roku ekonomiści z amerykańskiego National Bureau of Economic Research opublikowali ważną pracę – studium skutków zeszłorocznego podniesienia płacy minimalnej w Seattle z 11 dol. do 13 dol. za godzinę. Doszli do wniosku, że liczba godzin przepracowanych przez tanich robotników spadała o 3,5 mln godzin na kwartał, co należy tłumaczyć tak: część z nich zwalniano, wielu nie zatrudniono, a tym, którzy zostali, obcięto czas pracy, co zredukowało ich dochody średnio o 125 dol. miesięcznie.
Chyba nie o to chodziło ustawodawcom, prawda?
Zapach Karola
Nic dziwnego, że zwolennicy płacy minimalnej szukają dodatkowych racji za jej wprowadzaniem. Ale to, co proponują, nie trzyma się kupy. Mówią np., że płaca minimalna zwiększa kwalifikacje i produktywność siły roboczej, ponieważ młodzi ludzie, by w ogóle móc wejść na rynek pracy, zabiegają o lepsze wykształcenie. Inny argument opiera się na założeniu, że podniesienie płacy minimalnej skutkuje zwiększeniem popytu na towary w gospodarce, a zwiększenie popytu z kolei owocuje inwestycjami w dodatkowe miejsca pracy.
To wszystko półprawdy. Po pierwsze, młodzi ludzie zwiększający swoje kwalifikacje po to, by ich praca była wyceniana powyżej progu płacy minimalnej, nie wytwarzają w gospodarce dochodu, który generowaliby, gdyby płaca minimalna nie wymuszała na nich dodatkowego dokształcania się oraz nie wydłużała ich bierności zawodowej. Tymczasem nie dość, że nie tworzą narodowego dochodu, to stają się kosztem, bo dokształcają się zazwyczaj w ramach sponsorowanego przez podatników systemu edukacji, sami podatków jeszcze nie płacąc. A przecież nie ma obiektywnych powodów, by dokształcanie wykluczało pracę. Znam osoby, które studiowały na dwóch wymagających kierunkach, jednocześnie utrzymując się z pracy w gastronomii. Na czarno – właścicieli barów nie stać było ze względu na przepisy o płacy minimalnej na oferowanie im etatu.
Argument o zwiększaniu popytu na produkty i usługi jako efekcie płacy minimalnej wynika zaś z niezrozumienia prostego faktu: podniesienie płacy minimalnej nie jest równoznaczne z wykreowaniem dodatkowego bogactwa. To tylko przesunięcie kapitału z jednego miejsca w inne. Załóżmy, że płaca minimalna zmusi firmy do poświęcenia na wypłaty części zysków. Wówczas faktycznie wzrośnie konsumpcja, ale spadną inwestycje w gospodarce. Albo załóżmy, że płaca minimalna skłoni pracodawców do obniżki bądź zamrożenia wzrostu płac pracowników z grupy wyższych wynagrodzeń. Wówczas faktycznie – jako że ludzie zamożni oszczędzają więcej niż ubożsi, po wypłaceniu tym drugim wyższej pensji zwiększy się konsumpcja. Tyle że jednocześnie zmniejszą oszczędności tych pierwszych, a oszczędności to przecież nic innego jak odroczona konsumpcja. Oznacza to, że z kolei ich konsumpcja w przyszłości spadnie.
Tylko w jednej optyce widzenia świata płaca minimalna to darmowy obiad, a raczej obiad siłą wydarty z brzucha chciwego bogacza. W optyce skażonej marksizmem.
Osoby popierające płacę minimalną przyjmują – nie zawsze świadomie – założenie, że pracodawcy mogliby podnieść pensje pracownikom, gdyby tylko chcieli, a nie robią tego motywowani chęcią zawłaszczenia jak największej części z wartości dodatkowej – przez pracowników wytworzonej i im należnej. Dopóki nie wkroczy państwo, pracodawcy wyzyskują pracowników, wypłacając im pensje, które ledwie zapewniają minimum egzystencji. Nawiasem mówiąc, sam Marks – znając dobrze klasyczną ekonomię – nie posunąłby się nigdy do twierdzenia, że pensja minimalna nie wpłynie negatywnie na rozwój firm. Wiedział, że kapitalistyczny zysk, który musiałby ją sfinansować, jest reinwestowany, w tym w zwiększenie produkcji i nowe miejsca pracy.
Problem z narracją tłumaczącą wysokość wynagrodzeń egoistycznym i arbitralnym widzimisię pracodawcy jest taki, że jest ona zupełnie ahistoryczna i ślepa na fakty. Jak wytłumaczyć różnice w płacach pomiędzy branżami czy nawet pomiędzy płacami firm z jednej branży, jeśli zakłada się, że wszyscy pracodawcy w jakiejś milczącej burżuazyjnej zmowie płacą robotnikom najmniejszą możliwą pensję?
Wykończyć Polaków
Piotr Lewandowski, ekonomista z Instytutu Badań Strukturalnych, którego cytowałem wcześniej, narzeka w jednym z wywiadów, że „w Polsce płaca minimalna to wciąż temat zideologizowany”. To prawda. Potwierdza to nawet, zapewne niechcący, sam Lewandowski, gdy do korzyści z płacy minimalnej zalicza to, że „warunki pracy na dole drabiny płacowej stają się godniejsze”. Godność nie jest terminem ekonomicznym. To pojęcie z zakresu etyki i to, jak je rozumiemy, zależy od zespołu idei, który wyznajemy. Słowem – od ideologii. Byłoby wspaniale, gdyby móc dyskutować o płacy minimalnej tylko na bazie faktów. Wówczas dyskusja już dawno byłaby zamknięta i wszyscy byliby przekonani o jej szkodliwości.
Niestety, od ideologii abstrahować się tutaj nie da, bo źródła konceptu płacy minimalnej i deklarowane cele jej wprowadzenia od zawsze miały charakter ideologiczny. Obecnie chodzi o „poprawę bytu robotników”, ale np. w USA na początku XX w. wprowadzenie płacy minimalnej miało powstrzymać niechciane grupy przed konkurowaniem o pracę z białymi mieszkańcami USA. Płaca minimalna była więc motywowana rasistowsko i ksenofobicznie. „Wprost deklarowano, że we wprowadzeniu płacy minimalnej chodzi o całkowite wykluczenie nowych imigrantów, kobiet i czarnych z rynku pracy. Wprost pisano w gazetach, że to dobre dla rasy anglosaskiej” – przekonuje prof. Deirdre McCloskey z Harvard University.
Swoją drogą niemieccy i francuscy politycy właśnie z użyciem płacy minimalnej chcą wykończyć polskie firmy z branży transportu drogowego. Za ich podszeptem Komisja Europejska zaproponowała, by każdy kierowca ciężarówki był opłacany zgodnie z pensją minimalną danego państwa po trzech dniach od przekroczenia jego granicy. Niestety, minimalne stawki godzinowe w Niemczech i Francji są za wysokie dla polskich firm, a z zachodnimi konkurują one właśnie ceną.
Jest szansa, że spór wokół tej sprawy otworzy niektórym oczy i uświadomi, że płaca minimalna szkodzi, a zatem zamiast regularnie rosnąć, powinna regularnie spadać – aż osiągnie poziom 0. I że nawet jeśli jest doraźnie korzystna dla sporej grupy już zatrudnionych ludzi, to strata tych, których dobrobytem jest okupiona – zwalnianych i bezrobotnych – jest bez porównania większa i bardziej bolesna. Nie mamy prawa nikogo skazywać na bezrobocie.