Oglądając telewizje informacyjne, czytając gazety, można odnieść wrażenie, że Polska od kilkunastu co najmniej lat doświadcza szczególnego urodzaju: wysypu ekonomistów. Ludzie podpisywani jako ekonomiczni eksperci są wszędzie i wypowiadają się ze znawstwem na każdy temat. Ich doktoraty, a czasami nawet habilitacje i tytuły profesorskie, budują w oczach laików autorytet i przekonanie, że to z całą pewnością wybitni naukowcy. Jakie to szczęście, może pomyśleć człowiek niezorientowany, że mamy tylu speców od gospodarki. Dzięki nim i ich płodnej pracy naukowej w Polsce może być tylko lepiej.
No tak, ale to tylko teoria.
Plankton i wieloryby
Wszystkich, którzy sądzą, że pojawiający się na ekranie przedstawiciele wyżej wymienionego gatunku są uznanymi w świecie specjalistami, czeka rozczarowanie. Polscy ekonomiści może i mają doktoraty, dar wymowy i przyzwoite garnitury, ale z naukowego punktu widzenia to nawet nie są płotki, ale zaledwie – z kilkunastoma chlubnymi wyjątkami, o których potem – niezauważalny dla światowej nauki plankton.
Nie chodzi o to, że w ciągu ostatnich 25 lat nie stworzono u nas rewolucyjnej i wpływowej teorii, która rozwiązałaby jakąś odwieczną ekonomiczną zagadkę i przebojem podbiłaby serca ludzi odpowiedzialnych za politykę gospodarczą największych mocarstw. Chodzi o to, że nie wykształciło się w Polsce nawet odpowiednio liczne pokolenie ekonomistów rzemieślników, którzy twórczo potrafiliby rozwijać już istniejące w ekonomii nurty i dorzucać swoją – skromną, ale istotną – cegiełkę do ich rozwoju.
Skąd taki wniosek? Powszechnie uznanym papierkiem lakmusowym do miary zaawansowania badań naukowych są rankingi cytowań. Jeśli prace wnoszą coś nowego i ważnego, zazwyczaj inni powołują się na nie w swoich. Naszych ekonomistów nie cytuje się niemal wcale. Pierwszy "Polak z Polski" pojawia się w globalnym rankingu cytowań RePEc dopiero na 2180. miejscu. Potem długo nic.
Prymat w świecie ekonomii wiodą, rzecz jasna, ekonomiści z uczelni amerykańskich, ale na liście cytowań pojawiają się także uczeni z Europy. I to nie tylko z Wielkiej Brytanii, bo angloamerykański prymat w ekonomii od kilku lat topnieje. Częściej niż Polacy cytowani są ekonomiści z Niemiec, Hiszpanii, Francji, lecz także z Czech czy Węgier. I to mimo że dwa ostatnie państwa są znacznie mniej liczne od naszego. Co zatem z Uniwersytetem Warszawskim, Szkołą Główną Handlową czy Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie?
Te ośrodki, niestety, w światowej ekonomii się nie liczą.
Świadomość tego braku znaczenia dociera jednak do naszych akademików. – W ankiecie, którą rok temu przeprowadzono na polskich uczelniach wśród ekonomistów ze stopniem doktora bądź wyższym, zapytano o wkład, jaki wnoszą do ekonomii światowej. „Żaden lub mały” – odpowiedziało aż 70 proc. ankietowanych. - Jesteśmy tylko odzwierciedleniem tego, co dzieje się w myśli ekonomicznej na Zachodzie – mówi prof. Kazimierz Kloc, historyk myśli ekonomicznej ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Smutne? Z jednej strony tak, ale z drugiej ta wewnętrzna samokrytyka napawa nadzieją, że pojawi się wola, by coś z tym zrobić. Polacy to nie są przecież urodzeni nieudacznicy, którym matka natura pożałowała IQ. Co to, to nie.
Doktorat na podstawie streszczenia
W historii polskiej myśli ekonomicznej figurują nazwiska potężne. Ot, choćby Oskar Lange – może i socjalista, ale jeden z najbardziej rozpoznawalnych ekonomistów pierwszej połowy XX w. na świecie, który toczył głośny spór o wolnorynkowe pryncypia z Austriakiem Ludwigiem von Misesem. Michał Kalecki, twórca zasady popytu efektywnego, przez niektórych nazywany "polskim Keynesem", choć gdyby popatrzeć na chronologię powstawania ich idei, to Keynes powinien być zwany "brytyjskim Kaleckim". Do wybitnych polskich ekonomistów można zaliczyć też Leonida Hurwicza, który po studiach na Uniwersytecie Warszawskim wyemigrował do USA i dostał Nagrodę Nobla. Co prawda na UW ukończył prawo, a nie ekonomię, ale ekonomii jako regularnego kierunku i tak nie studiował nigdy. Jest "nasz".
W ogóle całe mnóstwo Polaków robiło i robi karierę w akademickiej ekonomii za granicą. Polacy od lat wykładają w USA na Columbii, Stanford czy Princeton albo w Anglii na London School of Economics. Niektórzy w swoich specjalizacjach zaliczają się do światowej czołówki.
Wniosek jest prosty: potencjał w polskich ekonomistach jest, ale póki wybierają pracę w Polsce, pozostaje ukryty. Dlaczego? To skomplikowane.
Pierwszą składową odpowiedzi jest historia. Współczesna polska ekonomia to zaledwie ćwierć wieku. Ekonomiści przed 1989 r. zajmowali się głównie (oczywiście z wyjątkami) przymusową egzegezą Karola Marksa i krytyką kapitalizmu, o którym tylko słyszeli bądź czytali. Zazwyczaj też u Marksa. Na przykład jedna z prominentnych postaci polskiej bankowości centralnej napisała rozprawę doktorską krytykującą Miltona Friedmana na podstawie... ogólnego streszczenia jego poglądów dokonanego przez innego Polaka. Wnioski badawcze? Poglądy Friedmana mają „wyraźne uwarunkowania klasowe”, „odpowiadają interesom klas posiadających” i „są generalnie błędne”. Tak wyglądała rzeczowa krytyka w ekonomii za PRL-u. W USA tego rodzaju praca nie kwalifikowałaby się nawet na esej zaliczający zajęcia na pierwszym roku.
Po transformacji nieliczni ekonomiści, zazwyczaj ci młodsi, którzy szybciej zasymilowali nowoczesne idee, stali się praktykami. Poszli w politykę, zarządzanie, doradztwo. Byle z dala od uczelni. Na uniwersytetach pozostali ekonomiści starszego pokolenia, którzy nie mieli od kogo i kiedy nauczyć się nowoczesnej ekonomii. Nie mieli wzorców, możliwości ani motywacji. Gdy przyszedł przełom 1989 r., musieli przestawić się z myślenia marksizmem na myślenie rynkowe. Był to dla nich szok. Wielu pozostało przy swoich starych przekonaniach, ukrywając je pod maską totalnej, ale niepopartej niczym nowym poza argumentami papugowanymi od zachodnich kolegów krytyki "ekonomii głównego nurtu".
Niektórym starszym ekonomistom, owszem, modernizacja sposobu myślenia się udała, ale proces był na tyle powolny, że i tak zdążyli wlać w pierwszych studentów ekonomii w Polsce sporą dawkę naukowego zacofania. Dlatego gdy w ciągu ostatnich 25 lat Zachód rozwijał swoje teorie, my asymilowaliśmy dopiero ich podstawy. W USA na kierunkach ekonomicznych obowiązuje zasada „publikuj albo giń”, w Polsce praca badawcza i publikacje w recenzowanych czasopismach nie były aż tak ważne. Często ograniczano się do druku słabych artykułów w lokalnych polskojęzycznych czasopismach. W rezultacie w ważnych na świecie czasopismach ekonomicznych opublikowano niewiele znaczących badań made in Poland.
Wyższa Zawodowa Szkoła Ekonomiczna
– Z czasem, wraz z wymianą pokoleniową, poziom i umiędzynarodowienie kadry naukowej w Polsce zaczęły rosnąć, ale ten proces nie jest szczególnie dynamiczny – zauważa prof. Rafał Weron z Politechniki Wrocławskiej. – Myślę, że od światowej ekonomii odseparowała nas także odziedziczona po żelaznej kurtynie bariera językowa. Językiem ekonomii jest angielski, a nasi ekonomiści w większości nie znali angielskiego na tyle, żeby czytać artykuły naukowe jak poranną gazetę, a co dopiero publikować dobrze napisane anglojęzyczne teksty w topowych czasopismach. Teraz mamy nowe pokolenie, dla którego nie stanowi to już większego problemu. Jakiś postęp jest.
Nawiasem mówiąc, to on jest obecnie najwyżej notowanym Polakiem w rankingach cytowań.
W Polsce studiuje się jednak ekonomię nie po to, by śladem Werona zostać wybitnym badaczem, a po to, by uzyskać dobrze płatny zawód. Potwierdza to wielu wykładowców, a wprost mówią o tym sami studenci. – Moi koledzy chcą zostać głównym ekonomistą jakiegoś banku albo audytorem czy analitykiem w którejś z firm doradczych wielkiej czwórki. Uczelnia to dla nich po prostu zaawansowana zawodówka – mówi Mariusz, który kończy właśnie studia na SGH.
Wytłumaczenie tego stanu rzeczy? Pieniądze. Z pracy na uczelni kokosów nie będzie. Profesor zarabia średnio ok. 80 tys. zł rocznie (szacunki Sedlak & Sedlak). To dużo w porównaniu z ochroniarzem czy fizjoterapeutą, a nawet szeregowym adwokatem, ale nie z partnerem w KPMG czy analitykiem Goldman Sachs. Zwłaszcza że przecież etatowym wykładowcą nie zostaje się od razu. Najpierw trzeba zrobić doktorat, czyli zgodzić się na życie o pustym półmisku, a przede wszystkim wyrobić sobie układy z uniwersyteckimi decydentami. Tyle poświęceń dla zaledwie podwójnej średniej krajowej? Studenci celują wyżej.
W USA jest inaczej. Tam sukces naukowy gwarantuje często przynależność do 1 proc. najbogatszych, więc jeśli ktoś czuje naukowe powołanie, decyzja o pozostaniu na uczelni nie jest kwestią kompromisu z rzeczywistością i zgody na małą stabilizację.
W dużej mierze zasługa w tym mechanizmu rynkowego regulującego tamtejszą naukę. Amerykańskie uczelnie konkurują o pieniądze studentów, a te zależą od zatrudniania najlepszych naukowców. Bycie dobrym naukowcem po prostu się opłaca. Średnia pensja profesora akademickiego oscyluje wokół 90–100 tys. dol. rocznie, czyli ok. 400 tys. zł, a ekonomiczne gwiazdy, takie jak Paul Krugman czy Joseph Stiglitz, dostają od swoich uczelni nawet do 300 tys. dol. rocznie.
Pieniądze to nie wszystko
– Nie jest tak, że w polskiej nauce pieniędzy nie ma wcale. Granty na badania naukowe rozdaje na przykład Narodowe Centrum Nauki. Wymówka, że z pracy na uczelni nie da się żyć, przestaje funkcjonować, jeśli tę pracę potraktujemy naprawdę poważnie – uważa prof. Weron.
Profesor Kloc z SGH zastrzega jednak, że system grantów jest bardzo niedoskonały. – Żeby po nie sięgnąć, trzeba przejść skomplikowane procedury. Biurokracja sprawia, że nawet dobre projekty badawcze mogą nie dostać dofinansowania. Moim zdaniem powszechne przekonanie o braku dobrego dofinansowania badań i niskich płacach ma podstawy – ubolewa.
A jednak sprowadzenie problemu poziomu rozwoju naukowego wyłącznie do dotacji na badania i wynagrodzeń byłoby błędem. Polscy ekonomiści, którzy robią kariery za granicą, dostrzegają największą słabość polskiego systemu gdzie indziej: w samej organizacji systemu.
Choćby w tym, jak wyglądają studia doktoranckie. Okazuje się, że w Polsce kształcimy ekonomistów w miarę dobrze do poziomu studiów magisterskich, ale jakość studiów doktoranckich woła o pomstę do nieba. Profesor Wojciech Kopczuk, wykładający na wydziale ekonomicznym Columbia University, przekonuje, że Polska po prostu nie nadąża w tym względzie za światem. Dzieje się tak ze względu na brak dostępu do najlepszych naukowców, drogich baz danych czy regularnych seminariów wygłaszanych przez ludzi „z zewnątrz”. Wybitni ekonomiści pojawiają się w Polsce sporadycznie i głównie po to, żeby dać okazjonalny wykład i odebrać doktorat honoris causa.
Czego potrzeba, by w Polsce rozwinęły się takie ośrodki ekonomiczne jak Central European University na Węgrzech czy New Economic School w Moskwie albo CERGE-EI w Czechach (bo o naszym własnym University of Chicago marzyć na razie nie możemy)?
– Wielu polskich ekonomistów, którzy obecnie pracują w prestiżowych instytucjach za granicą, musiałoby zdecydować się na powrót do Polski mniej więcej w tym samym czasie i rozpocząć pracę na tym samym uniwersytecie. To stworzyłoby tak zwaną masę krytyczną. Taki uniwersytet musiałby zaoferować im atrakcyjne warunki wynagrodzenia, ale także mieć inną strukturę, taką, jaką mają uczelnie w USA. Chodzi o to, by kadra naukowa nie podlegała sztywnej hierarchii, co zwiększyłoby autonomię naukowców, na przykład w doborze tematyki badawczej. I tak jak w USA, obciążenie pracą dydaktyczną musiałoby być umiarkowane. Na tyle, by dać czas na aktywność badawczą – przekonuje Bartosz Maćkowiak, polski ekonomista po Yale, pracujący w Europejskim Banku Centralnym. – Powinny zmienić się także programy nauczania na studiach licencjackich i magisterskich, by studenci uczyli się szerzej o historii myśli ekonomicznej, podstawach metodologii, badaniach społecznych czy powiązaniach ekonomii z prawem. Keynes przekonywał, że aby być dobrym ekonomistą, trzeba być dobrym matematykiem i historykiem zarazem. U nas brakuje interdyscyplinarności. Owszem, współczesna ekonomia oznacza daleko posuniętą specjalizację, ale wybitnym specjalistą może być ktoś wszechstronnie wykształcony, kto posiada szerokie spojrzenie na świat – dodaje prof. Kloc.
Zbyt wygórowane wymagania? Niekoniecznie. Bartosz Maćkowiak podaje przykład wydziału ekonomii na Pompeu Fabra University w Barcelonie. W ciągu ostatnich 25 lat właściwie z niczego stworzono tam jednostkę z najlepszymi studiami doktoranckimi w Europie, która zatrudnia międzynarodową kadrę utytułowanych badaczy. Wielu wróciło specjalnie do pracy w Hiszpanii z USA.
Niestety, metodyczny plan stworzenia prestiżowej uczelni ekonomicznej w Polsce będzie mało realny, dopóki decydenci nie rozumieją, że inwestycja w kadrę profesorską jest w świecie akademickiej ekonomii odpowiednikiem inwestycji w budowę autostrad i mostów. Bez niej nie będzie ruchu.
Rodzynki
Czy zakładając scenariusz, że w najbliższym czasie radykalnych reform na naszych wydziałach ekonomicznych jednak nie będzie, należy całkowicie złożyć broń i pozostać przy prostym papugowaniu teorii powstałych za granicą? Niekoniecznie. Nawet w niekorzystnym środowisku można zabłysnąć. Trzeba tylko mieć odpowiednią determinację.
Profesor Jan Michałek, dziekan Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, przekonuje, że osoby aspirujące do miana prawdziwych ekonomistów muszą być świadome, że w tym zawodzie nie od razu pojawią się przyzwoite wynagrodzenia. Muszą – przynajmniej z początku – być skłonne do wyrzeczeń. – Wiem, że to spore wymagania. Pasja jest tutaj kluczowa. Natomiast warto też mieć świadomość, że w przeciwieństwie do pracy na rynku, praca naukowca jest na pewno stabilniejsza. Gdy w firmie zmienia się szef, często zmienia się także kadra. Na uczelni jest inaczej. Jeśli masz dobre naukowe CV, możesz spać spokojnie – uważa Michałek.
A jak budować CV, żeby było dobre nie tylko w standardzie polskim, ale i światowym? Profesor Weron mówi, że chodzi o zarządzanie karierą tak, jak małym biznesem. Trzeba mieć trochę szczęścia i mądry plan. On taki plan miał.
– Szukałem niszy w ekonomii, która jest relatywnie niezbadana. Pod koniec lat 90. zająłem się ekonomią sektora energii, tzw. energy economics/finance. Giełdy energii powstawały wtedy w Europie jak grzyby po deszczu. Gdybym wybrał makroekonomię, konkurowanie z ekonomistami amerykańskimi, z ich doświadczeniem zdobywanym przez dziesięciolecia, byłoby bardzo trudne. Moim studentom tłumaczę, że w nauce i planowaniu kariery naukowej biznesowe podejście jest bardzo ważne. Ta świadomość dopiero zaczyna się w Polsce przebijać i wciąż biznesowe podejście do nauki zwykle objawia się co najwyżej tym, że absolwenci ekonomii wybierają karierę w biznesie, a nie na uczelni – przekonuje.
Polscy ekonomiści, którzy chcą mimo wszystko uprawiać naukę i rozumieją, o czym mówi Weron, to m.in. znany ekonometryk prof. Jacek Osiewalski z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie (pozytywny przykład kogoś, kto odnosił sukcesy w ekonomii już za PRL), dr hab. Joanna Tyrowicz, zajmująca się na Uniwersytecie Warszawskim ekonomią starzenia się i nierównościami dochodowymi, albo mikroekonomista Mikołaj Czajkowski (także UW) skupiający się na mierzeniu preferencji konsumenckich. To są nazwiska najczęściej wskazywane przez zachodnich ekonomistów w odpowiedzi na pytanie: „Proszę wymienić jakiegoś ekonomistę z Polski”. Jest ich jednak jak na lekarstwo. Mamy może dwudziestu takich ludzi na kilka tysięcy ekonomistów pracujących w szkołach wyższych. To rodzynki w niewypieczonym cieście polskich uczelni.
– Jest w Polsce kilku ekonomistów, którzy publikują w dobrych, recenzowanych międzynarodowych czasopismach i są cytowani. W większości są to jednak osoby, które robiły doktorat za granicą albo miały jakieś inne kontakty z tamtejszymi uczelniami. Naprawdę niełatwo to przeskoczyć, bo bez tego trudno zrozumieć, co jest ważne i nad czym warto pracować. Niestety, większość ekonomistów w Polsce nie ma takich aspiracji – uważa prof. Wojciech Kopczuk z Columbia University.
A więc jak na razie marzenia o polskim nobliście z ekonomii są nierealne? Kopczuk nie ma złudzeń: – Nie ma w Polsce ekonomistów, którzy obecnie byliby na poziomie Nagrody Nobla. Za granicą też nie ma polskich ekonomistów, którzy mają szansę ją dostać w nieodległej przyszłości – konstatuje.
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej