Janusz Jankowiak główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu: Największym wyzwaniem jest deficyt
Największym wyzwaniem dla sektora finansów publicznych będzie utrzymanie się na ścieżce konwergencji fiskalnej. Propozycje zapisane w projekcie budżetu na 2016, jak i w zapowiedziach różnych partii stawiają pod znakiem zapytania utrzymanie się na tej ścieżce. Poruszamy się po cienkiej granicy 3 proc. deficytu sektora finansów publicznych do PKB. Wystarczy moment zachwiania koniunktury czy wyjście z jakimiś projektami zmniejszającymi dochody lub zwiększającymi wydatki, byśmy tę granicę przekroczyli. I tak się może stać bez względu na to, czy wzrost gospodarczy będzie w granicach 3 czy 4 procent, bo wyższego się nie spodziewam.
Konsekwencje zejścia ze ścieżki konwergencji mogą być dotkliwe. Po zdjęciu procedury nadmiernego deficytu uczestniczyłem w spotkaniu z przedstawicielem Komisji Europejskiej, który nie pozostawiał złudzeń, że przekroczenie 3 proc. deficytu oznacza przywrócenie procedury nadmiernego deficytu. A to ogranicza swobodę działań rządu. Nie można proponować żadnych rozwiązań, które zmniejszyłby dochody czy zwiększyły wydatki, czyli destabilizowały finanse. Powtórne wejście w procedurę zamyka możliwość przeprowadzenia najbardziej sensownych i ambitnych planów, które są obciążone kosztami budżetowymi. Na przykład w takiej sytuacji PO nie mogłaby zrealizować pomysłu z ujednoliconym podatkiem, bo zmniejsza wpływ z danin o 10 mld zł. Mamy dwa tłumiki studzące zapał polityków do schodzenia ze ścieżki konwergencji. Pierwszy to limity z traktatu z Maastricht, których przestrzegania pilnuje Bruksela, drugi to stabilizująca reguła wydatkowa. Niestety, wbrew naszym sugestiom nie udało się jej wprowadzić do konstytucji, została wpisana tylko do zwykłej ustawy. Może zebrać się większość chcąca ją zmienić, ale byłby to czytelne dla rynku finansowego i odbiłoby się na wycenie aktywów Polski.
Przyszłoroczny plan finansowy może mieć o ok. 8 mld zł przeszacowane wydatki: założono za wysoką inflację.
Wydatki sektora finansów publicznych, jak i budżetu, wzrosną, zakłada rząd.
Łącznie nominalne wydatki objęte regułą rosną o 2,2 proc., czyli nieco ponad 15 mld zł. Nie jest to bardzo dużo, w szczególności w okresie wyborczym. Niemniej ten wzrost powinien być jeszcze mniejszy, gdyż prognozowana w budżecie inflacja jest z pewnością zawyżona na rok bieżący i najprawdopodobniej także na rok przyszły – zauważa Marek Rozkrut, główny ekonomista EY.
Analityk odnosi się do tego, że reguła wydatkowa, która określa limit wydatków sektora finansów publicznych, a pośrednio i budżetu, bierze pod uwagę inflację. Im wyższa, tym wyższy limit wydatków. Rząd założył, że w przyszłym roku wniesie ona 1,7 proc. Ale ekonomiści uważają to założenie za optymistyczne. Ich rachuby wynikają m.in. z obaw o tempo wzrostu w gospodarkach wschodzących i Chinach, co może wpłynąć na tempo rozwoju gospodarki w strefie euro, Niemczech i pośrednio w Polsce. To będzie miało także wpływ na ceny surowców.
Nie spodziewamy się istotnego wzrostu cen ropy naftowej, z kolei indeks żywności FAO pokazuje, że mamy do czynienia z utrzymującym się spadkiem cen żywności, więc nie ma co liczyć na ich odbicie w przyszłym roku. To nas utwierdza w przekonaniu, że będziemy mieli inflację na poziomie 1 proc. – podkreśla Jakub Borowski, główny ekonomista Crédit Agricole.
Taka inflacja jest o 0,7 pkt proc. mniejsza, niż przewiduje rząd. To może się wydawać niewielką różnicą, ale wydatki sektora finansów publicznych to ponad 700 mld zł. Czyli różnica o 0,1 pkt proc. to już 700 mln zł większe lub mniejsze wydatki. Czyli różnica między prognozami analityków i rządu na przyszły rok daje limit niższy o około 4,9 mld zł. Do tego konstruując budżet na przyszły rok, rząd utrzymał prognozę tegorocznej inflacji czy raczej deflacji na poziomie 0,2, podczas gdy zdaniem analityków ceny spadną bardziej od 0,6 do 0,8.
– Oceniam, że podwyższone prognozy inflacji pozwoliły na zwiększenie limitu wydatków sektora finansów publicznych o około 8,5 mld zł. W rzeczywistości zatem wydatki objęte regułą powinny móc wzrosnąć nominalnie nie o 2,2 proc., lecz o ok. 1 proc. – podkreśla Marek Rozkrut. To powoduje, że przyszłoroczny budżet może być napięty. I jeśli będzie taka potrzeba, to pod koniec 2016 roku może trzeba będzie blokować wydatki. Choć, co istotne, konstrukcja polskiego budżetu opartego na maksymalnych limitach wydatkowych powoduje, że nigdy plan wydatków nie jest wykonywany w 100 proc. Z drugiej strony takie napięcie spowoduje, że nowy rząd wyłoniony po wyborach, podczas sejmowych prac nad budżetem, praktycznie nie będzie miał luzu na kolejne wydatki.
Ekonomiści zwracają uwagę, że w związku z pogarszającą się sytuacją na świecie wzrost gospodarczy Polski także może być wolniejszy, niż szacuje rząd, co może wpłynąć na dochody. A ich wzrost rząd założył na poziomie 4 proc. Pozytywne, że to wzrost szybszy niż wydatków, ale pozostaje pytanie o kulejący VAT.
Rząd pogodził się już z tym, że tegoroczne wpływy z VAT będą niższe od planu. To, co się dzieje z dochodami z tego podatku, trudno nazwać prognostycznym błędem – różnica między planem a faktycznym wykonaniem to przepaść. Wpływy z VAT mają być mniejsze aż o 13,6 mld zł wobec zapisów z ustawy. W sumie państwowa kasa dostanie ze swojego głównego źródła 121 mld zł. To mniej nie tylko od prognoz, to gorszy wynik niż w 2014 roku (wtedy dochody z VAT wyniosły 124,3 mld zł).
Ministerstwo Finansów zapaść w VAT tłumaczy na dwa sposoby.
Po pierwsze: to skutek deflacji utrzymującej się przez większą część roku. Przygotowując budżet, założono, że średnio w roku ceny wzrosną o 1,2 proc. To było bardzo śmiałe założenie w sytuacji, gdy już od listopada 2013 r. miesięczne wskaźniki cen (liczone rok do roku) nie przekraczały 1 proc., a od sierpnia ubiegłego roku (a więc jeszcze przed poskładaniem projektu budżetu na ten rok) ceny zaczęły spadać. Mówiąc inaczej, baza dla VAT zaczęła się kurczyć. Według opublikowanych wczoraj danych GUS w sierpniu nadal mieliśmy deflację, wynosiła ona 0,6 proc. To już czternasty miesiąc z ujemnym wskaźnikiem wzrostu cen.
Drugi powód spadku VAT wynika ze zmian jego rozliczania. Od stycznia importer sprowadzający towary spoza terytorium Unii Europejskiej i posiadający specjalny unijny status AEO (Authorised Economic Operator) nie musi już płacić VAT w ciągu 10 dni od wyliczenia go przez urząd celny. Może to robić na zasadach uproszczonych, składając miesięczną (lub kwartalną) deklarację. To zmiana korzystna dla firm (według wyliczeń Ministerstwa Gospodarki status AEO posiada około 700 przedsiębiorców), ale powoduje problem dla budżetu, bo państwowa kasa dostanie VAT od importu z opóźnieniem.
Choć MF nie wymienia tego w oficjalnym uzasadnieniu, to spadek wpływów z VAT może być też spowodowany bardzo dużą skalą nadużyć przy jego rozliczaniu. Komisja Europejska szacuje, że w 2013 r. tzw. luka w VAT w przypadku Polski wyniosła ponad 10 mld euro i była to jedna czwarta należnych dochodów z tego podatku. Choć najświeższe dane KE, opublikowane na początku września, dotyczą wpływów sprzed dwóch lat, to jednak wcześniejsze raporty pokazują niepokojącą tendencję stałego rozszerzania się vatowskiej luki w polskim systemie. Przed dziesięcioma laty jej wielkość szacowano na 1,9 mld euro, co stanowiło 9 proc. należnych wpływów z podatku i usług. W 2010 roku było to już prawie 6 mld euro, czyli 18 proc. potencjalnych wpływów. W ciągu kolejnych trzech lat luka powiększyła się o kolejne 4 mld euro i nie można wykluczyć, że ten proces trwa nadal.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama