Był czas, kiedy Polacy uważali ryby za gorszy substytut mięsa. Ale nawet wtedy były trudne do kupienia. Dziś pamiętnego zdania z filmu "Miś" Stanisława Barei - "Śledzie rzucili na Grochowie" - młodzi nie rozumieją, bo ryby są wszędzie, w każdym sklepie. I tańsze niż kiedykolwiek. Jak doszliśmy do tego eldorado?
Gospodarka rynkowa sprawiła, że towar jest dostępny, jeśli jest poszukiwany. A o to, by był poszukiwany nie tylko raz w roku, przed 24 grudnia, kiedy Polacy tradycyjnie rybę jedzą, zadbali spece od marketingu. Oparli swoje działania na dawnym (już nieaktualnym, o czym za chwilę) skojarzeniu ryb ze zdrowiem i oczywiście na zachęcającej do zakupu cenie. Żeby taką osiągnąć, trzeba jednak pójść w masowość. I tak ryby stały się najczęściej zjadanym zwierzęciem, jeśli liczyć na egzemplarze, a nie na kilogramy.

Zagarnięte życie

Około połowy zjadanych przez ludzi zwierząt wodnych pochodzi z natury, czyli z połowów. Zdziwi się jednak ten, kto myśląc o rybołówstwie, wyobraża sobie romantyczny obraz niewielkiej przystani, na której co rano rybacy sprzedają własny połów. Masowość króluje. Wielkie jednostki są pływającymi fabrykami, którym nie opłaca się łowić np. przez jeden dzień. Wypływa się w morze nawet na kilkadziesiąt dni i łowi wszystko, co popadnie, po czym przetwarza to, co się do przetworzenia nadaje. Taka pływająca fabryka jest w stanie przerobić w czasie jednego typowego rejsu 4,5 tys. ton ryb (400 ton dziennie). Na morderczą pracę na jej pokładzie 24/24 h rzadko kiedy decydują się ludzie nieprzymuszeni sytuacją finansową. Ogromna część produkcji odbywa się w krajach ubogich, gdzie normy pracy nie istnieją. Do ceny, którą płacimy za kilogram ryby, należałoby więc dopisać wynagrodzenie, jakie powinni otrzymywać ci współcześni rybacy niewolnicy.
Reklama
Statki przetwórnie mają długość nawet do 142 m, ale jeszcze istotniejszy jest ich zasięg w głąb. Żeby pozyskać gatunki ryb żyjące blisko dna, potrzebne są sieci sięgające 800 m pod powierzchnię morza. 800 m to tyle, ile mierzy najwyższy budynek świata Burdż Chalifa w Dubaju, ponad 2,5 razy więcej niż wieża Eiffla. Wyobraźmy sobie cztery Pałace Kultury i Nauki bez iglic ustawione jeden na drugim... To standard, nie rekord. – Ryby, które żyją blisko dna, takie jak dorsz czy flądra, poławia się najbardziej kontrowersyjną i inwazyjną metodą, za pomocą włoków dennych. Ogromne stalowe sieci ciągną się po dnie za statkiem, zagarniając do nich wszystko, co popadnie. W taki sposób z łatwością łowimy na głębokości kilkuset metrów, a największe statki w UE zagarniają życie z głębokości nawet 1,5 km - mówi Monika Kuźniewska z Katedry Ekonomii Akademii Leona Koźmińskiego. W ramach głębinowych połowów pozyskuje się ponad 140 gatunków ryb. Wiele z nich charakteryzuje się powolnym wzrostem i niską reprodukcją na stosunkowo późnym etapie życia, dlatego ich populacje są zagrożone - tłumaczy.
Praca trawlera różni się głównie tym, że w sieci zgarnia się wszystko, co znajdzie się na drodze powyżej dna. Przy wspomnianej głębokości nie może być mowy o selekcjonowaniu gatunków, na które zamierzamy zapolować. Wśród tych, które z punktu widzenia przemysłu spożywczego są cenne, znajdą się więc za każdym razem nieprzydatne w gospodarce człowieka. To tzw. przyłów. W praktyce: zbędna śmierć milionów zwierząt, od nawet nienazwanych rybek po koralowce, koniki morskie, delfiny, żółwie, foki, wieloryby, rekiny, nawet ptaki. Bo podczas połowów ryb giną także tysiące ptaków nurkujących. Przyłów stanowi średnio 40 proc. każdego połowu (w przypadku połowu modnych i taniejących z sezonu na sezon krewetek dochodzi do 200 proc.).
Uduszone, a zbędne gospodarce człowieka zwierzęta są po prostu wrzucane do morza. Do kosztu każdego kilograma zjadanej przez nas ryby powinniśmy więc dodać przynajmniej 40 proc., za które nikt nie zapłaci, tzn. zapłacimy wszyscy w trudnych do oszacowania kosztach ekologicznych.
Poławiając w ten sposób, nie da się uniknąć pozyskiwania egzemplarzy, które w tradycyjnych metodach byłyby pominięte niewymiarowych, czyli młodych. Odłowione, duszą się na powietrzu, nie trafiają do sprzedaży, więc ich połów nie ma sensu z ekonomicznego punktu widzenia. I nigdy się nie rozmnożą. Problem przeławiania, czyli połowów niedających szansy na pełne odnawianie się populacji, jest widoczny przez znikanie gatunków ryb. W 1992 r. doprowadziliśmy w ten sposób do załamania populacji północno-zachodniego dorsza atlantyckiego, co oznacza, że doprowadziliśmy do spadku większego niż 95 proc. historycznej biomasy tego gatunku.
W ciągu trzech lat (2011–2013) liczba oficjalnie uznanych za zagrożone gatunków ryb w północno-wschodnim Atlantyku oraz przylegających wodach (m.in. Morze Północne i Bałtyk) wzrosła z 11 do 25. Są dziś w Europie obszary, na których na progu wyginięcia znajdują się dorsz, śledź czy plamiak - od zawsze poławiane w tych rejonach, lecz dziś metodami rabunkowymi. Jeżeli będziemy tak łowić, to za 40 lat zabraknie nam ryb - twierdzi Pavan Sukhdev, ekonomista, dyrektor Green Economy Initiative i ambasador Programu Ochrony Środowiska Narodów Zjednoczonych (UNEP).
Oznacza to na pierwszy rzut oka, że po prostu znikną one ze sprzedaży, ale najważniejszy koszt poniesiemy, łamiąc dziś i tak już zaburzoną równowagę w tych akwenach. Trzeba pamiętać, że zniknięcie każdego gatunku pociąga za sobą inne, powiązane z nim. Człowiek najczęściej nawet nie zdaje sobie sprawy z istniejących powiązań (tak jak odkrycie uzależnienia żyraf od termitów zajęło nam trochę czasu, którego nie poświęcamy, by badać organizmy morskie).

Hodowla jeszcze gorsza

Skoro tak, to może warto przerzucić się na ryby hodowlane? W końcu ich nie trzeba odławiać z dna morskiego, powodując przy tym tak wielkie straty ekologiczne. Hodowla ryb w naszych czasach różni się jednak od chowu wielkoprzemysłowego ssaków tylko środowiskiem wodnym. Już choćby dlatego, że dziś konsumpcja ryb hodowlanych to ok. 50 proc. całości, a w 1970 r. było to zaledwie 4 proc.
Na początek tradycyjne karpie i pstrągi, popularne w Polsce ryby słodkowodne. Czym różni się dzisiejszy pstrąg od tych, które kiedyś łowiło się w potokach? Warunkami życia, które muszą się przełożyć na jakość. Jak zawsze decyduje ekonomia. Żeby osiągnąć jak najniższą cenę (od 8,99 zł/kg żywego karpia w jednym z hipermarketów po 14,99 w sklepie uchodzącym za elegancki, pstrąg patroszony za 21,99 zł w sieciowym markecie), trzeba zredukować koszty i iść w masową produkcję. Proszę sobie wyobrazić przeciętną wannę, taką, w jakiej kiedyś trzymało się karpie przed świętami albo w której biorą państwo kąpiel. W odpowiadającej jej objętości wody żyje w hodowli 27 pstrągów. Taki tłok - pomijając dobrostan zwierząt - musi odbijać się na ich zdrowiu. W olbrzymim nagromadzeniu osobników pasożyty i drobnoustroje czują się znakomicie, mogą się rozmnażać i przenosić z osobnika na osobnika. Takim wymarzonym środowiskiem dla niechcianych przez nas w naszych posiłkach dodatków są hodowle wszystkich ryb słodkowodnych i morskich. Dotyczy to też hodowanego na największą skalę i popularnego w Europie łososia. Infekcje są na porządku dziennym, więc żeby je leczyć, a nawet do nich nie dopuścić, hodowcy podają rybom (tak jak np. kurczakom) profilaktycznie antybiotyki, obecne w spożywanym następnie przez ludzi mięsie. Naukowcy od lat apelują o ograniczenie stosowania tych środków, bo żaden antybiotyk nie działa wiecznie - bakterie mutują i uzyskują odporność. To jeden z tych kosztów, które zapłacimy kiedyś, poza ceną rybki na talerzu.
Lista chorób, na jakie zapadają ryby w takim środowisku, jest długa. Deficyt tlenowy powoduje, że skóra i skrzela bledną, pokrywają się białawym śluzem. Pojawia się ogólne osłabienie, wytrzeszcz oczu. Ryby hodowane w dużym zagęszczeniu są podatne na infekcje. Pleśniawka, zakaźne zapalenia skóry, gruźlica, tasiemiec, choroby skrzeli czy pasożytnicze zapalenie opon mózgowych to tylko niektóre problemy, z jakimi borykają się producenci. Akwakultura stwarza też idealne warunki dla pasożytów takich jak wesz morska czy robaki jelitowe. Rybie choroby są zjawiskiem tak powszechnym, że występowanie większości z nich nie jest przesłanką do dyskwalifikacji „surowca” do konsumpcji przez człowieka - tłumaczy Monika Kuźniewska.
Kilkanaście do kilkudziesięciu procent ryb w hodowlach umiera przed ubojem. Gdyby jednak udało się uniknąć takich problemów, to czy ryby będą sprzyjać naszemu zdrowiu? Producenci łososi przekonują nas do tego w reklamach telewizyjnych.
Łosoś norweski na polskim rynku pochodzi wyłącznie z ogromnych ferm przemysłowych. Ryby tuczy się podobnie jak świnie, osiągają nienaturalnie szybki przyrost masy ciała dzięki skoncentrowanym paszom opartym na kukurydzy, ziarnach, odpadach drobiowych i wieprzowych, czyli składnikach, które w ich naturalnej diecie nie występują. W konsekwencji, gdyby nie odpowiednie barwniki dodawane do pasz, ich mięso byłoby nieapetycznie blade. Takie ryby zawierają o wiele mniej białka i kwasów omega-3, niż nam się wydaje. Z powodu nienaturalnej diety i braku ruchu łosoś hodowlany nie ma takich wartości odżywczych jak jego dziki krewny, ale za to 35 proc. więcej tłuszczu i wyjątkową zdolność kumulowania w organizmie toksyn i zanieczyszczeń - mówi Monika Kuźniewska. To ze względu na tę przykrą przypadłość norwescy lekarze zaczęli odradzać spożycie łososi kobietom w ciąży i dzieciom. Chodzi głównie o wysoką zawartość rtęci, jaką są skażone wody północnej Europy.
A jak jest z tak popularnymi krewetkami? Tajlandia - jeden z największych producentów krewetek na świecie, zmaga się z największą w historii chorobą, która dziesiątkuje hodowle tych uwielbianych przez smakoszy morskich skorupiaków. Jak powiedział agencji Bloomberg Somsak Paneetatayasai, szef Tajskiego Stowarzyszenia Producentów Krewetek, w tym roku produkcja krewetek w Tajlandii spadnie o ponad 50 proc., która wynosiła 500 tys. t rocznie - informował DGP w lipcu 2013 r. Takie pomory nie są rzadkością. Azjatyccy producenci stosują więc masowo antybiotyki. Problem z hodowlami leży także w tym, że wielkie hodowle powstają często w najuboższych krajach, gdzie rolnicy, nie mogąc wyżywić rodzin, decydują się na ich zakładanie kosztem ziemi rolnej (której na świecie bardzo brakuje). Zalewa się pole słoną wodą, próbuje hodować krewetki, a kiedy cokolwiek pójdzie nie tak, nie ma już możliwości powrotu do uprawy roślin.
Trudno jednak przeciwstawić się tendencji. To wielki biznes, który często wiąże się z łamaniem praw człowieka. Raporty publikowane przez Chilijską Fundację Terram pokazują nie tylko wykorzystywanie pracowników farm łososiowych i krewetkowych oraz nadużycia w 11 krajach. Tylko w Bangladeszu zostało zgłoszonych około 150 morderstw związanych bezpośrednio z akwakulturą – informuje Greenpeace.
Ile więc (za)płacimy za kilogram ryby czy owoców morza? Do ceny detalicznej dodajmy koszt społeczny, nieprawości wobec pracowników i przeciwników akwakultury, przyszłe wydatki na zdrowie, emisję gazów cieplarnianych (połów i hodowla zostawiają spory ślad węglowy) i nieoszacowane koszty zniszczenia środowiska morskiego. To dlatego, że te rachunki pozostają (na razie) niezapłacone, możemy kupować świąteczną rybkę tak tanio.