W najbliższy poniedziałek (1 lipca) Chorwacja zostanie 28. członkiem Unii Europejskiej. Obie strony tej transakcji widzą jednak przyszłość w czarnych barwach: Chorwaci drżą przed masowym wykupieniem gospodarki przez majętnych cudzoziemców, z kolei Bruksela będzie zmuszona zadbać o kolejny kraj pogrążony po uszy w kryzysie. Fety nad Adriatykiem nie będzie.
– Co tu świętować? Z Unią czy bez Unii, nie wiem, co z nami będzie – kwituje posępnie Stefica Pale-Valjak, pracująca w balansującej na krawędzi bankructwa firmie odzieżowej DTR. Od marca nie dostaje pensji i poszerzenie UE o jej ojczyznę znaczy dla niej tyle co nic. – Nawet Unia nie jest teraz ogrodem różanym, więc jakiej to poprawy mielibyśmy tutaj oczekiwać? – pyta retorycznie. Ale to powściągliwa reakcja. Kiedy w marcu jeden z jej rodaków na nowo postawionym domu zawiesił unijną flagę, sąsiedzi zaczęli złośliwie się dopytywać, którego z muzułmańskich krajów jest to sztandar. Zachęceni ich kwaśną reakcją dziennikarze lokalnej, patriotycznie nastawionej gazetki wszczęli nawet śledztwo w sprawie tego, czy powieszenie na froncie domu symbolu Wspólnoty jest legalne (z pewnym rozczarowaniem skonkludowali, że jednak tak).
W porównaniu z Polską sprzed dziewięciu lat czy Rumunią sześć lat temu nawet najważniejsze media i politycy zachowują powściągliwość. „Dziś Europejczycy, zwłaszcza ci na peryferiach, do których należą Chorwaci, boją się tego, co może przynieść jutro” – napisali na początku czerwca redaktorzy jednego z czołowych chorwackich dzienników „Novi List” w znacząco zatytułowanym tekście: „Dlaczego Chorwaci się nie cieszą”. – Czujemy się zdradzeni i opuszczeni. Wrażenie, że członkostwo w UE oznacza szansę na większą prosperity, okazało się niczym innym jak iluzją – podkreślają.
Do oficjalnego optymizmu daleko nawet organizatorom uroczystości akcesyjnych. – Chcemy pokazać wszystko to, co Chorwacja wnosi do UE w ramach kultury i dziedzictwa historycznego – zapowiedział oględnie Tomislav Saucha, szef rządowego komitetu organizacyjnego. – Przygotowujemy rozsądną i skromną uroczystość, w zgodzie z sytuacją gospodarczą w kraju – skwitował. Z budżetem w wysokości 700 tys. euro Saucha raczej nie ma możliwości poszaleć. Gwoździem programu świątecznej celebry będzie pokaz sztucznych ogni. Zagrzeb nie planuje wiele ponadto, tym bardziej że z badań opinii społecznej jednoznacznie wynika, że jakakolwiek większa feta zagotowałaby krew w żyłach i tak już sfrustrowanych Chorwatów. Ba, tylko 7 proc. respondentów życzyłoby sobie feerii w Zagrzebiu, a 42 proc. w ogóle nie chce świętować.
Reklama

Widok spoza autostrady

Chorwaci mają powody do zmartwienia. – Ewolucja kraju po 1990 r. była bardzo powolna – ocenia Zorislav Petrović, szef chorwackiego oddziału Transparency International. Nic dziwnego, przez pierwsze cztery lata po ogłoszeniu niepodległości w zasadzie na całym terytorium kraju trwały walki między Chorwatami a chorwackimi Serbami. Kres położyły im dwie olbrzymie ofensywy w sierpniu 1995 r. – operacje „Burza” i „Błyskawica” – które skończyły się wyrzuceniem kilkusettysięcznej społeczności serbskiej z nowo powstałej republiki.
Koniec wojny nie oznaczał odbudowy: do końca lat 90. prezydent Franjo Tudjman i jego otoczenie byli uważani za autokratyczny reżim, niewiele różniący się od rządów Slobodana Miloszevicia w Serbii. Tudjman twardo bronił się przed rozliczaniem zbrodni popełnionych w trakcie „Burzy” i „Błyskawicy”, odmawiał wydania trybunałowi haskiemu wojskowych odpowiedzialnych za okrucieństwa i półgębkiem gloryfikował faszystowskie państewko chorwackie z czasów II wojny światowej. Szerokim łukiem omijali ten zakątek Europy zarówno zagraniczni inwestorzy, jak i turyści.
Sytuacja zmieniła się dopiero wraz ze śmiercią prezydenta w grudniu 1999 r. i relatywnie szybką transformacją polityczną na początku kolejnej dekady. Tyle że demokratyzacja nie przyniosła prosperity: turyści rozgościli się co prawda na chorwackich plażach, ale wszystkie inne branże miejscowej gospodarki jak kulały, tak kuleją do dziś. Wystarczy zjechać z eleganckich autostrad na kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów od Adriatyku, by zapuścić się w świat niewielkich, ubogich wiosek, w których od czasów Tito zmieniło się niewiele. Wśród nich z rzadka straszą pustostany dawnych zakładów przemysłowych wybudowanych w latach świetności socjalistycznej Jugosławii, a na przeciwnym do wybrzeża biegunie – w północnej, graniczącej z Serbią, Slawonii – rozciągają się ugory, usiane zrujnowanymi miasteczkami, jak np. bohaterski Vukovar, w latach 90. symbol zbrodni wojennych.
– Chorwacja wchodzi do UE jako kraj niezreformowany i nieprzygotowany. Unia z pewnością potraktuje nas jako tych, którzy wymagają szybkich zmian – podsumowuje Velimir Sonje, ekspert firmy konsultingowej Arhiv Analitika z Zagrzebia. Potwierdzenia tej opinii nie trzeba długo szukać. W grudniu jedna z największych światowych agencji ratingowych – Standard & Poor’s – obniżyła ocenę chorwackich obligacji do poziomu śmieciowego. Brak inwestycji zagranicznych, sięgające 7 mld dol. zadłużenie państwowych i prywatnych spółek, zapaść systemu emerytalnego oraz opieki zdrowotnej to najważniejsze zarzuty ekspertów wobec władz w Zagrzebiu. Na dodatek problemy będą się tylko pogłębiać. Dwie dekady temu liczba ludności w Chorwacji wynosiła 4,7 mln. Dziś jest o kilkaset tysięcy niższa – i to nie z powodu ucieczki Serbów z Krajiny czy Slawonii – lecz ze względu na niższy niż w czasach Jugosławii odsetek narodzin oraz masowy exodus młodzieży. – Jestem szczęśliwy, bo za chwilę będę mógł szukać pracy za granicą i zarabiać znacznie więcej niż teraz – zapowiada Marko Jakić, informatyk z Zagrzebia. – Ale smutno mi też, że nie da się tego zrobić w Chorwacji. Gospodarka tutaj jest w fatalnym stanie i kompletnie nie ma pracy – dodaje.
Bezrobocie w tym roku sięgnęło rekordowego poziomu 21 proc., wkrótce może przeskoczyć wskaźniki odnotowane dotąd tylko w Hiszpanii i Grecji. Nic więc dziwnego, że fanpage na portalu Facebook zatytułowany „Młodzi, wyjeżdżajcie z Chorwacji!” do tej pory polubiło przeszło 60 tys. osób. I szybko wcielają tę radę w życie. Już teraz 17,4 proc. mieszkańców Chorwacji to osoby po 64. roku życia. W dłuższej perspektywie oznacza to przede wszystkim załamanie się systemu emerytalnego, który współtworzą fundusze emerytalne.
Pikują zresztą wszystkie statystyki. Wybuch kryzysu w 2008 r. spowodował, że wzrost gospodarczy w Chorwacji stał się wspomnieniem. W 2009 r. gospodarka zwinęła się o rekordowe 6,9 proc. – i wciąż się zwija. Zgodnie z przewidywaniami Komisji Europejskiej w tym roku ma się skurczyć o 1 proc., a w przyszłym wzrost będzie w granicach błędu statystycznego: 0,2 proc. Do reszty posypią się finanse publiczne: zadłużenie Chorwacji sięgnie w 2014 r. 62,5 proc. PKB, czyli przekroczy wymagany przez Unię 60-proc. próg bezpieczeństwa, deficyt budżetowy w tym roku wzrośnie do 4,7 proc. PKB, a w przyszłym – do 5,6 proc. PKB. Znów dalece za ponad 3-proc. progiem wyznaczonym przez Brukselę.
Eksperci nie wahają się straszyć greckim scenariuszem. – Akcesja nie będzie panaceum na chorwackie kłopoty – zapowiada Will Bartlett, analityk z London School of Economics. – Tamtejsza gospodarka jest bardzo podobna do greckiej, bo jest w wysokim stopniu związana z euro. Tyle że w przeciwieństwie do Grecji Chorwaci nie mają dostępu do unijnych funduszy przeznaczonych na bailout. Mogą liczyć tylko na samych siebie – dodaje. Problem wynika ze wspólnej dla wszystkich byłych państw Jugosławii nieufności we własny pieniądz. Transakcje w euro preferują tu wszyscy – od wielkich przedsiębiorstw, przez rodzinne firmy, po właścicieli nadmorskich pensjonatów, którzy wolą rozliczać turystów w twardej europejskiej walucie. Oznacza to jednak, że ponoszą straty, zarówno gdy chwieje się kurs kuny, jak i w miarę pogłębiania się kryzysu w strefie euro.
Jeszcze inny problem to pleniąca się korupcja. W rankingach Transparency International Chorwacja sytuuje się pod tym względem na niższej pozycji niż Kuba, Rwanda czy Jordania. Smutnym symbolem patologii stał się jeden z najważniejszych polityków nad Adriatykiem – niegdysiejszy premier i szef post-Tudjmanowskiej partii HDZ Ivo Sanader. Szef rządu przyjmował od zagranicznych firm łapówki w zamian za przychylność przy prywatyzacji państwowych molochów. Sanader próbował umknąć sprawiedliwości – dopadła go dopiero austriacka policja. W listopadzie ubiegłego roku został skazany w pierwszej instancji na dziesięć lat więzienia. Dopiero rządzący teraz gabinet Zorana Milanovicia zaczął czyścić tę stajnię Augiasza. – Teraz nikt nie odważy się już brać, wszyscy są przerażeni. Nikt nie umknie sprawiedliwości – miała skwitować w prywatnej rozmowie szefowa chorwackiej dyplomacji Vesna Pusić.
Ostatni bastion prosperity to oczywiście turystyka. Chorwaci zarabiają na letnikach niemal 7 mld euro rocznie, a rynek nadmorskich mieszkań i domów przeżywa najlepsze lata. Tylko w zeszłym roku rozrósł się o 10,8 proc. – przy jednoczesnym, dwa razy większym spadku liczby transakcji w pozostałych regionach kraju. Jak ocenia szef departamentu nieruchomości Privredna Banka Zagreb Ivan Stojević, do cudzoziemców należy już ok. 40 tys. nieruchomości na wybrzeżu. To jedyny sektor, który ma perspektywy wzrostu i może napędzać inne branże. – Wraz ze wzrostem zainteresowania cudzoziemców letnim domem w Chorwacji rosnąć będzie też rywalizacja banków i przyciąganie potencjalnych nabywców – podkreśla Patrick Franolić z domu brokerskiego Spiller Farmers z Zagrzebia. Tyle że jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Przyjaciele we właściwych miejscach

– Wykonaliście świetną robotę i wierzę, że inne kraje zachodnich Bałkanów będą brać was za wzór – mówił z emfazą do chorwackich parlamentarzystów unijny komisarz ds. rozszerzenia Stefan Fuele. – Determinacja i lata ciężkiej pracy przyniosły owoce – zapewniał, prezentując w marcu wyniki finalnego raportu Komisji Europejskiej na temat stanu przygotowań Chorwacji do akcesji. Na zagrzebskich salonach politycy też nie tracą ducha. – Czas przestać być małym państwem i stać się małą potęgą – zapowiedział swego czasu prezydent Ivo Josipović. Zgodnie z jego wizją choć Chorwacja pozostanie związana sojuszem z Zachodem, to powinna zacząć szukać partnerów w Moskwie i Pekinie. A także w Indiach, Japonii, Australii, Kuwejcie i Katarze.
Tyle oficjalnego optymizmu. – Czas ucieka, a wy musicie jeszcze zabrać się do brzemienia biurokratycznych regulacji, korupcji, długotrwałych procedur, niepewności środowiska prawnego, nieefektywnego sądownictwa i nieprzewidywalności decyzji administracyjnych – punktował raptem półtora miesiąca później unijny ambasador w Zagrzebiu Paul Vandoren. I taka jest prawda: w brukselskich kuluarach spekuluje się, że wkrótce Zagrzeb może zwrócić się o pomoc do MFW i jest niemal gwarantowanym petentem w kolejce chętnych do bailoutu. „Nowy grób na pieniądze z naszych podatków” – zatytułowała swój artykuł o Chorwacji niemiecka bulwarówka „Bild”.
Jak to się więc stało, że kraj, którego sytuacja nie różni się aż tak bardzo od innych postjugosłowiańskich republik, dotarł do tego punktu? – Cóż, Chorwacja miała sporo szczęścia. I przyjaciół we właściwych miejscach – odpowiada James Ker-Lindsay, ekspert ds. Bałkanów z LSE. – Zawsze istniało takie przekonanie, że Zagrzeb jest pupilkiem Niemiec i Austrii. Oba te kraje zawsze przyjmowały zdecydowane stanowisko w sprawie członkostwa Chorwatów – podkreśla. Jest coś na rzeczy: Berlin i Wiedeń były zdecydowanymi zwolennikami niepodległości republiki już w momencie, gdy reszta Europy zabiegała jeszcze o przetrwanie Jugosławii w jej powojennym kształcie. Później Niemcy i Austriacy, z wydatnym wsparciem USA, dozbroiły chorwacką armię i były de facto akuszerami operacji „Burza” i „Błyskawica”. W czasie ostatniej dekady, zdaniem Kera-Lindsaya, przymykały oko na niedociągnięcia w procesie negocjacyjnym. Teraz mogą jedynie mieć nadzieję, że jakimś cudem Zagrzeb wybrnie z kłopotów.
– Unia Europejska A.D. 2013 totalnie różni się od tej A.D. 2004 – twierdzi jeden z poprzedników Fulego Guenter Verheugen, który dekadę temu pilotował wielkie rozszerzenie UE o dziesięć środkowoeuropejskich państw. – Dziś Unia nie jest tak zjednoczona, przyszłość wygląda znacznie bardziej niepewnie, młodzi ludzie, zwykle najwięksi zwolennicy idei europejskiej jedności, są coraz bardziej rozczarowani – kwituje.
Ale przez kilka najbliższych miesięcy ani Chorwaci, ani brukselscy biurokraci nie będą sobie zawracać tym głowy. Idą wakacje, czas jechać do Chorwacji.
Co tu świętować? Z Unią czy bez Unii, nie wiem, co z nami będzie – kwituje posępnie Stefica Pale-Valjak, pracująca w balansującej na krawędzi bankructwa firmie odzieżowej DTR. Kobieta od marca nie dostaje pensji i jak spora część jej rodaków nie zamierza brać udziału w oficjalnych uroczystościach akcesyjnych. Zresztą z ostatniego sondażu wynika, że już tylko 7 proc. Chorwatów życzyłoby sobie unijnej feerii w Zagrzebiu. Reszta, a zwłaszcza ci młodzi, chciałaby wyjechać z kraju