Przedsiębiorcy doskonale wiedzą, że bogactwo narodów bierze się z pracy. Oni by chcieli zatrudniać pracowników, żeby u nich pracowali, żeby ich firmy się rozwijały. Problem polega na tym, że koszty pracy są idiotycznie wysokie, że trudno znaleźć dobrego pracownika, jeżeli z jego wynagrodzenia, które jest skłonny zapłacić pracodawca, trzeba zabrać tak dużo, żeby oddać panu ministrowi w postaci zaliczki na PIT, składki na NFZ i wszystkie pozostałe składki odprowadzane na ZUS” – to słowa wygłoszone w październiku przez jednego z czołowych komentatorów ekonomicznych, doktora habilitowanego nauk prawnych i wybitnego eksperta od podatków. Nazwisko nie jest aż tak istotne, bo pod tym stanowiskiem mogłaby się podpisać bardzo duża część uczestników polskiej debaty ekonomicznej.
Kryje się za nim pierwszy polski mit, z którym należy się rozprawić. Jest nim przekonanie, że Polska jest krajem nieprzyjaznym przedsiębiorcom. Według tej narracji wszyscy rzucają im kłody pod nogi. Celować ma w tym państwo.
Dosyć łatwo zrozumieć, skąd wzięło się to przekonanie. Mity rodzą się zawsze z dominującego światopoglądu. I akurat u nas po 1989 r. debatę ekonomiczną zdominowało podejście mocno liberalne. Polacy tak długo byli wygłodniali wolnego rynku, że gdy ten rynek się pojawił, nie chcieli zaakceptować, że i on ma wady. Dlatego gdy wychodziły one na wierzch, zbijano je stwierdzeniem, że widocznie wolności gospodarczej jest w Polsce ciągle zbyt mało, a w urzędach, w Sejmie i rządzie okopał się stary ustrój.
Ale od przełomu minęło już z górką 20 lat. Problem polega na tym, że ta wygłoszona ex cathedra opinia o zbyt wysokich kosztach pracy to w warunkach dzisiejszej gospodarki po prostu nieprawda. Zajrzyjmy do statystyk OECD, czyli organizacji zrzeszającej najbardziej rozwinięte gospodarki zachodniego świata. Wynika z nich, że w 2010 r. koszt pracy (czyli wszystko to, co pracodawca musi zapłacić, by zatrudnić pracownika) sięgał w Polsce 10,4 dol. za godzinę. Taniej było tylko w Meksyku (6,1 dol. w 2009 r.). Natomiast cała reszta krajów OECD, i to również tych znajdujących się na podobnym do nas poziomie rozwoju, miała wyższy od Polski wskaźnik kosztów pracy. Węgierscy przedsiębiorcy płacili 11,4 dol., Estończycy 12 dol., a Czesi 14,4 dol. za godzinę. Nie mówiąc już o Niemcach (31 dol.) czy Szwedach (27 dol.), bo to, jak wiadomo, przecież straszne rzeźnie dla biznesu. Ale również rzekomo tak bardzo probiznesowych Irlandczykach (26,5 dol.) czy Amerykanach (35,4 dol.).
Można oczywiście machnąć ręką na OECD i sięgnąć do innych źródeł. Na przykład do zasobów Eurostatu. I tu według danych za 2011 r. Polska (7 euro za godzinę) już najtańsza nie jest. Ale to tylko dlatego, że w zestawieniu pojawiły się takie kraje, jak Bułgaria (3,5 euro za godzinę) oraz Litwa (5,5 euro) i Łotwa (5,9 euro), które do OECD nie należą. Reszta Europy zatrudnia jednak drożej. Średnio w Unii godzina pracy kosztuje dziś 23 euro. Czyli równo trzy razy więcej niż u nas.
Może więc żywotności mitu o drogim zatrudnianiu szukać należy nie w liczbach bezwzględnych, ale w pewnych tendencjach? Może w ostatnim czasie polscy pracownicy stali się tak roszczeniowi, że trzeba im płacić dużo więcej niż kiedyś? I może dlatego liberalni ekonomiści czują się w obowiązku, żeby uderzyć na alarm?
Kusząca myśl, ale i tu... pudło. Jest odwrotnie. Eurostat pokazuje, że koszty pracy (po odliczeniu inflacji) spadły pomiędzy 2008 a 2011 r. z 7,5 do 7,1 euro za godzinę. Podobnie było tylko na Węgrzech, Litwie i w Wielkiej Brytanii. Wszędzie indziej rosły. Można spierać się co do tego, czy akurat czas kryzysu to najlepszy okres na podwyżki. Ale to już zupełnie inna dyskusja. Niewiele mająca wspólnego z mitem o rzekomo horrendalnie wysokich kosztach pracy, które nie pozwalają polskim przedsiębiorcom oferować pracownikom stabilnych umów o pracę, a czasem nawet w ogóle zatrudniać. Koszty pracy w Polsce są niskie. Kropka.
Ciekawe jest również to, jak jeden nieprawdziwy mit o wysokich obciążeniach dla pracodawców rodzi kontrmit po drugiej stronie ideowego spektrum. Kilka miesięcy temu DGP zacytował opinie polskich producentów tekstyliów, którzy stwierdzili, że już wkrótce przestanie się opłacać produkować na Dalekim Wschodzie, bo tamtejsze koszty pracy są już dziś tylko o 10–15 proc. niższe niż u nas. Informację podchwycił jeden z małych lewicowych portali, informując, że „w Polsce koszty pracy są niemal tak samo niskie, jak w Chinach”. Brzmi atrakcyjnie, tyle że też się nie zgadza. W Chinach pensje rosną wprawdzie w szybkim tempie (według Boston Consulting Group nawet 20 proc. rocznie), ale wciąż mówimy o zupełnie innym rzędzie wielkości. Według statystyk (tu jesteśmy zdani na źródła chińskie) tamtejszy godzinowy koszt pracy to dziś około 2,5 dol.
Żarłoczny fiskus
Z pierwszego mitu o wysokich kosztach pracy bliska już droga do mitu numer dwa. Czyli narzekania na polski urząd skarbowy. I na to, że nasz fiskus należy u nas do najbardziej żarłocznych na świecie. Oczywiście ruchy antypodatkowe są stałym elementem życia publicznego we wszystkich demokracjach świata. W końcu Stany Zjednoczone zrodziły się z oburzenia niesprawiedliwymi fiskalnymi zapędami Londynu wobec swojej zamorskiej kolonii. Podobny opór napotkał rząd centralny w Waszyngtonie po wybiciu się na niepodległość. Uparci kwakrzy nie chcieli płacić podatków, aby z ich pieniędzy nie były finansowane wojny, ekscentryczny poeta Henry David Thoreau w ogóle nie widział powodów utrzymywania ze swojej kieszeni opresyjnego państwa, a jego współcześni odpowiednicy tacy jak Irwin Schiff widzieli w nich złamanie zasad amerykańskiej konstytucji.
Nawet w krajach Europy Zachodniej, gdzie panuje dużo większe społeczne zrozumienie dla sensowności fiskalnej funkcji państwa, też działają potężne organizacje lobbujące na rzecz obniżania podatków. Nie jesteśmy już społeczną gospodarką rynkową. Zamieniliśmy się w fiskalną kleptokrację – pisał w 2010 r. głośny niemiecki filozof Peter Sloterdijk. A w książce „Biorąca ręka i dająca strona” dowodził, że lewicowe opowieści o wyzyskiwaniu pracowników przez pracodawców trzeba włożyć między bajki. Realnym problemem dzisiejszych Niemiec jest raczej sytuacja, w której pracująca (i płacąca podatki) większość jest wyzyskiwana przez żyjących z jej krwawicy beneficjentów państwa socjalnego.
Zachodnioeuropejscy antyfiskaliści mają się na co oburzać. Z najnowszego (2012 r.) raportu podatkowego Eurostatu wynika bowiem, że fiskus pochłania co roku prawie 40 proc. niemieckiego dochodu narodowego. Jeszcze bardziej powinni narzekać Duńczycy (gdzie ten współczynnik sięga 47 proc.) albo Szwedzi (46 proc.). Mowa tu o sumie wszystkich podatków, a więc zarówno bezpośrednich (PIT i CIT), jak i mniej widocznych pośrednich (VAT). Ku wściekłości oburzonych na polskie urzędy skarbowe trzeba odnotować, że Polska przedstawia się na tym tle nie jak fiskalne piekło, lecz raj. W 2010 r. obciążenie podatkowe wyniosło u nas 31,8 proc., czyli niecałą 1/3 rocznego PKB. Grubo poniżej unijnej średniej wynoszącej 38 proc.
Zwolennicy mitu o żarłocznym fiskusie przypominają zwykle, że nie powinniśmy porównywać się ze starą Unią, lecz z krajami, które tak jak my muszą nadganiać. Problem w tym, że również na tle regionu Polska nie wygląda na kraj szczególnie obłożony podatkami. Czesi i Estończycy oddają fiskusowi o 2–2,5 proc. PKB więcej, Węgrzy nawet o 6 proc. Mniej płacą Słowacy (o 3 proc.), a także Bułgarzy i Rumuni (o ok. 4 proc.). Na tle sąsiadów wypadamy nieźle. I wiedząc to, trzeba naprawdę sporo złej woli, by przekonywać, że polskie podatki są wysokie. Bo nie są. Wysoki jest co najwyżej VAT, który stanowi w Polsce 43,5 proc. wszystkich wpływów fiskalnych (podczas gdy unijna średnia to raczej 34 proc.). Ale, jak dowodziła niedawno w rozmowie z DGP Hanna Kuzińska z Akademii Leona Koźmińskiego, jest to właśnie efekt obniżania stawek podatku dochodowego (PIT i CIT). W związku z czym trzeba było gdzieś znaleźć pieniądze, żeby domknąć budżet. I zrobiono to właśnie podwyżkami VAT-u. Nie jesteśmy przy tym specjalnie oryginalni, bo dokładnie to samo robią wszyscy w regionie.
Niedola petenta
Możliwe jednak, że narzekając na fiskusa czy na wysokie koszty pracy, ich krytycy tak naprawdę nie mają na myśli faktycznych obciążeń. Może raczej nie ufają, że polskie państwo będzie potrafiło dobrze spożytkować pieniądze. W ten sposób dochodzimy do mitu numer trzy. Przekonania, że rodzima biurokracja jest wyjątkowo niewydolna. Obalić to przekonanie już nie jest tak łatwo. Bo o ile możemy zmierzyć koszty pracy czy stawki podatkowe, o tyle żadna z renomowanych międzynarodowych organizacji nie stworzyła jeszcze wskaźnika efektywności biurokracji. Można powoływać się na pojedyncze wskaźniki. Na przykład ściągalność podatków, która jest w Polsce na poziomie ok. 95 proc. (tak twierdzi Ministerstwo Finansów).
Można próbować argumentacji, że sukcesywnie poprawia się miejsce Polski w rankingu Doing Business Banku Światowego (w ostatniej edycji skoczyliśmy aż o siedem pozycji), który bada, jak przedstawiają się szanse przedsiębiorcy w starciu z materią administracyjną. Ale zawsze łatwo przeciwstawić temu codzienne doświadczenia z polskiego urzędu. Że za długo, że zbyt formalistycznie, zbyt często na niekorzyść petenta. W sumie więc mitu o wyjątkowo złym polskim urzędzie obalić nie sposób. I odwrotnie. Nie sposób chyba z czystym sumieniem twierdzić, że jest naprawdę aż tak straszliwą plagą egipską, która spadła na nas, biednych Polaków.
A może źródła tego przekonania tkwią jeszcze głębiej. I biorą się z przeświadczenia, że państwo jako takie jest po prostu niewydolne i powinno ograniczyć się do minimum, a gospodarkę zostawić sektorowi prywatnemu. Tyle że również takie przekonanie to mit (podobnie zresztą jak dowodzenie odwrotne, że państwo ma zawsze rację). Weźmy choćby prywatyzację. – Dla niektórych doktrynalnie nastawionych ekonomistów jest ona dobra, bo zwiększa efektywność. Z kolei w mniemaniu znacznej części opinii publicznej jest chyba odwrotnie, a dobrych badań empirycznych, szczególnie dla Polski, nie ma. Ostatnio Bank Światowy opublikował na przykład raport na temat roli państwa w sektorze finansowym. Zachęcał on jednak do ostrożności w formułowaniu sądów ogólnych na ten temat – mówi "DGP" Ryszard Kokoszczyński, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego i wiceszef Instytutu Ekonomicznego NBP.
Najczęściej więc dyskusje o roli państwa w gospodarce wyglądają mniej więcej tak, jak niedawna (autentyczna) wymiana zdań pomiędzy jednym z czołowych liberalnych polskich ekonomistów a raczej krytycznie nastawionym do wolnego rynku komentatorem. Odwiedzałem niedawno swojego znajomego lekarza w szpitalu publicznym i zobaczyłem, że kaloryfer jest maksymalnie rozkręcony, a okno obok otwarte na oścież – argumentował ekonomista, obrazując w ten sposób, jak lekką ręką publiczne instytucje marnują publiczne pieniądze. Publicysta odparł na to: – Przechodząc ostatnio późną nocą obok siedziby dużej firmy konsultingowej (notabene tej samej, w której pracuje ów liberalny ekonomista) zauważyłem, że wszystkie światła się palą, choć nikogo nie ma w środku. Jego przekaz brzmiał: z tego, czy instytucja jest prywatna, czy publiczna, nie musi jeszcze wynikać, że ta pierwsza jest zawsze bardziej racjonalna i lepiej zorganizowana od tej drugiej. Znany ekonomista pozostał jednak przy swoim, twierdząc, że przecież firma prywatna wydaje własne pieniądze, więc nikomu nic do tego, czy gasi w nocy światła, czy też nie. Obaj panowie rozstali się bez przekonania, że udało im się znaleźć wspólny grunt do dyskusji.
Zbawi nas wzrost
Innym rozpowszechnionym mitem jest wiara w zbawienny wpływ wzrostu na gospodarkę. Strategią prowzrostową tłumaczono w czasie transformacji wiele. Obniżki podatków, uelastycznianie rynku pracy, krytykę związków zawodowych, brak inwestycji w politykę społeczną.
Szybki wzrost gospodarki faktycznie przyniósł Polsce skok cywilizacyjny. Ale iluzją jest przekonywanie, że spełnił wszystkie pokładane w nim nadzieje. – Nie sprawdziło się założenie, że szybkie tempo wzrostu przełoży się na spadek bezrobocia i ubóstwa – zwraca uwagę Ryszard Szarfenberg z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego. Dość powiedzieć, że choć w ciągu ostatnich 10 lat Polska rozwijała się w tempie 3–7 proc. rocznie, to bezrobocie tylko raz (na kilka miesięcy 2008 r.) spadło poniżej 10 proc. To dlatego, że wzrost sam w sobie niczego nie zmienia. – Wzrost jest tylko wskaźnikiem. Nigdy żaden wskaźnik nie stworzył ani jednego miejsca pracy. To suma pracy każdego z nas składa się na wzrost gospodarczy. Jeśli ponad 2 mln osób jest bez pracy, to musi być mniejszy, niż gdyby pracowali – dodaje Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha.
Podobny problem jest z długiem publicznym. Nikt nie ma wątpliwości, że zachodnie gospodarki (zarówno same państwa, jak i jego obywatele) tkwią w pułapce zadłużeniowej. Trwający od kilku lat kryzys pokazał już jednak, że naiwnością jest wiara w możliwość rozwiązania tego problemu poprzez zaciśnięcie pasa i spłacenie długu. Grecy od dwóch lat przechodzą terapię polegającą na ograniczaniu wydatków publicznych i nawet zbili deficyt budżetowy. Co z tego, kiedy ich dług zamiast maleć, rośnie. Oszczędności doprowadziły do spadku PKB, więc dług mierzony relacją do dochodu narodowego się powiększa.
Przenosząc problem długu na grunt polski, otrzymujemy następujący klincz. Z jednej strony Leszek Balcerowicz wiesza na rondzie Dmowskiego w Warszawie licznik polskiego zadłużenia publicznego, który, pędząc jak szalony, ma uzmysławiać Polakom, że sprawy idą w złym kierunku. Z drugiej strony Ryszard Bugaj odpowiada, że licznik wprowadza nas w błąd. Bo dla kraju takiego jak nasz nadmierne oszczędzanie to zbrodnia na popycie. I kto ma rację? Jeden i drugi dżentelmen może się pochwalić tytułem doktora habilitowanego nauk ekonomicznych, obaj znają gospodarkę nie tylko z książek, ale jako byli politycy rozumieją jej wymiar praktyczny. Czyżby więc mit kontra mit?
To nie koniec wyliczanki. – Jesteśmy przekonani, że to eksport nakręca gospodarkę. To bzdura – przekonuje Andrzej Sadowski. Jego zdaniem dla przedsiębiorcy nie ma znaczenia, czy sprzeda w kraju, czy za granicą i w jakiej walucie. Liczy się sprzedaż i zysk. Eksport jest tylko pochodną wielkości kraju (im większy rynek wewnętrzny, tym mniejsza konieczność eksportu). – Eksport jest nam potrzebny, żeby mieć za co kupować dobra i usługi, które są nam potrzebne. Dzisiejsza mantra jest tym samym, czym za socjalizmu była potrzeba „cennych dewiz”. Zabobonów w ekonomii porównywalnych do tych, które przed wyprawą Kolumba opisywały Ziemię jako dysk, a nie glob, jest naprawdę sporo – dodaje.
Podobnie z przekonaniem o tym, kto w Europie jest pracowity, a kto zaś leniwy. Fakty znów przeczą tutaj utartym mitom. Kilka dni temu najnowsze statystyki na ten temat opublikowała OECD. I wynika z nich, że największymi pracusiami na naszym kontynencie są Grecy (2032 godziny rocznie). Najkrócej zaś pracują Holendrzy (1379), a zaraz za nimi Niemcy (1413). Polakom (1937) zdecydowanie bliżej do Greków. Tę zagadkę trzeba wyjaśniać, przypominając, że nie wystarczy dużo pracować, bo liczy się jeszcze produktywność (np. Polak produkuje w godzinę 43 proc., a Norweg 135 proc. tego, co Amerykanin). To zaś wynika z organizacji pracy oraz tego, czy dana gospodarka produkuje dobra pracochłonne (jak my), czy kapitałochłonne (jak Niemcy). Przywołujemy ten przykład raczej po to, by pokazać, jak złudne mogą być nasze ekonomiczne intuicje.
Przeszłość pełna mitów
Na koniec wycieczka historyczna. Mariusz Jastrząb z Akademii Leona Koźmińskiego zajmuje się badaniem ekonomicznych mitów dotyczących polskiej przeszłości. Znalazł ich całkiem sporo.
Mit pierwszy: polska szlachta, która przez zamiłowanie do luksusu marnotrawiła dochody osiągane dzięki eksportowi zboża na Zachód. W rzeczywistości – przekonuje Jastrząb – w XVI wieku Polska miała dodatni bilans handlu zagranicznego. Nie jest też prawdą, że szlachta bogaciła się kosztem mieszczaństwa i chłopów. Zboże z dużych majątków szło za granicę, więc chłopi mogli sprzedawać swoje zboże na rynku krajowym. Mieszczanie pośredniczyli w eksporcie, a chłopi przeznaczali uzyskiwane dochody na zakup wyrobów miejskiego rzemiosła. Sytuacja zmieniła się w XVII wieku w wyniku spadku plonów, pogorszenia koniunktury eksportowej i zniszczeń spowodowanych przez potop szwedzki.
Mit drugi: Centralny Okręg Przemysłowy, o którym mówi się, że był odpowiednikiem Rooseveltowskiego New Dealu. A gdyby wojna wybuchła kilka lat później i zakłady zbrojeniowe zdołały osiągnąć pełną zdolność produkcyjną, to Niemcy tak łatwo by nas w 1939 r. nie pokonali. W rzeczywistości COP był tylko (albo aż) programem rozwoju regionalnego. Stworzono ponad 100 tys. miejsc pracy, ale na okolicznych terenach wiejskich potrzeba było ich sześć razy więcej. Nie rozwiązano więc problemów społecznych nawet w skali regionalnej, nie mówiąc już o ogólnokrajowej. Na dodatek Polska utrzymywała zasadę zrównoważonego budżetu, czyli inwestycje COP-owskie były dokonywane kosztem innych regionów kraju, dla których środków inwestycyjnych już zabrakło.
Mit trzeci: Edward Gierek i olbrzymie kredyty zagraniczne, które rozłożyły polską gospodarkę. W rzeczywistości – zdaniem Jastrzębia – problemem nie był wcale poziom zadłużenia, lecz niska międzynarodowa konkurencyjność naszego kraju. Poziom zadłużenia w relacji do dochodu narodowego nie był katastrofalnie wysoki, tyle tylko że na skutek trudności ze sprzedażą polskich wyrobów na rynkach światowych brakowało dewiz na jego obsługę. I jak tu się uczyć z historii, która też jest pełna mitów i legend?
Demaskując mity, trzeba uważać, by samemu nie popaść w ich tworzenie. Taka jest niestety natura dużej części publicystyki ekonomicznej pisanej na polityczne zamówienie. W prawicowych mediach słusznie na przykład atakowany jest rządowy mit Polski jako zielonej wyspy. Zamiast jednak wypunktować wady, przeciwnicy rządu przerysowują obraz, wieszcząc kataklizm. Przeistaczają się z burzycieli mitów w ich budowniczych. Czytelnikom warto więc doradzić zachowanie dystansu wobec debat gospodarczych. Bo wiedza ekonomiczna bywa użyteczna, ale nigdy nie jest do końca pewna.