Po 16 miesiącach od upadku banku Lehman Brothers i wybuchu kryzysu reforma globalnego systemu finansowego ponownie stała się gorącym tematem.

Sygnał do ataku na wciąż pewne siebie banki oraz ich zarządy dał Barack Obama tydzień przed rozpoczęciem forum. Jego administracja chce ograniczyć wielkość banków i możliwości przejmowania przez nie innych instytucji finansowych, a także zakazać im handlowania własnymi aktywami. Nie będą też mogły tworzyć funduszy wysokiego ryzyka. Wcześniej prezydent zapowiedział obłożenie banków nowym podatkiem. Finansiści boją się, że to koniec tłustych lat, i łatwo nie zrezygnują z walki o zachowanie status quo. A to oznacza wojnę między Białym Domem a Wall Street.

Reklama

Obama nie stroni od militarnej retoryki. Ogłaszając plan, argumentował: "Jeśli ci ludzie (bankowcy - red.) chcą wojny, będą ją mieli. Nigdy już amerykańscy podatnicy nie staną się zakładnikami banków zbyt dużych, by upaść". Reakcja bankowego lobby była natychmiastowa. Przechodząc do kontrataku, branżowe stowarzyszenie największych banków Financial Services Roundtable wydało komunikat, w którym ostrzega, że wprowadzenie reform w życie spowoduje, że banki będą udzielać mniej kredytów, staną się droższe, a sektor będzie ograniczał zatrudnienie. Szef banku Barclays Richard Diamond powiedział: "Jeśli banki zostaną zmuszone do podzielenia się i specjalizacji, fatalnie przełoży się to na miejsca pracy i całą gospodarkę".

Banki mają amunicję

Wall Street postawiło się Obamie, ale ma do tego potrzebną amunicję. Ikona amerykańskiej bankowości Goldman Sachs zarobił 13 mld dol., inni giganci, poza Citigroup, również odnotowali zyski. Mało tego, sektor zdołał już zwrócić większość z 700-miliardowej rządowej pomocy, którą otrzymał w szczycie tzw. bailoutu jesienią 2008 r.

Ale Amerykanie nadal są wściekli na banki, które wpędziły gospodarkę w recesję, wywindowały bezrobocie do 10 proc., a do tego zasiały atmosferę strachu nie tylko o miejsca pracy, ale i o utratę domu z powodu kłopotów ze spłacaniem kredytów. Nie dziwi więc, że wielu Amerykanów wpadło w furię, kiedy dowiedzieli się, że Citigroup, która wciąż przynosi straty, wypłaciła za ubiegły rok jednemu z szefów 9-milionową premię. A Goldman Sachs w 2009 r. tylko na płace wydał 16 mld dol. Politycy podążają za nastrojami tłumów i przypominają grubym rybom z Wall Street o tym, jak jeszcze kilkanaście miesięcy temu błagały rząd o pomoc, obiecując, że będą pracować za symbolicznego dolara i zapomną o tłustych premiach.

Administracja Obamy uderzyła w banki na kilka dni przed ogłoszeniem trzyletniego planu zaciskania pasa, by zmniejszyć gigantyczny, sięgający 14 bilionów dolarów deficyt budżetowy. Rząd wini za jego powstanie banki, ponieważ na ugaszenie pożaru wywołanego krachem finansowym w 2008 i w 2009 r. wydał w sumie 2,4 biliona dolarów. Washington Post plan Obamy porównał do rozwiązań zastosowanych w USA podczas wielkiego kryzysu z lat 30. Wówczas w życie weszła ustawa Lassa - Steagalla, która wprowadziła m.in. rozdział między bankami komercyjnymi a inwestycyjnymi. Została ona zniesiona dopiero w 1999 r. przez prezydenta Billa Clintona i zaraz potem w bardzo szybkim tempie swoją potęgę zbudowała Citigroup, łącząc działalność inwestycyjną z jednoczesną obsługą klientów detalicznych. Różnorodna i ryzykowna aktywność przywiodła tę grupę na skraj bankructwa. Nowe zaproponowane regulacje mają praktycznie przywrócić poprzednie rozwiązanie sprzed 1999 r. I to właśnie tak bardzo rozpaliło do czerwoności nastroje najpotężniejszych graczy. Wciąż chcą zarabiać zarówno na obsłudze klientów przy okienku, jak i finansując wielkie korporacje. Wspomniane wcześniej bankowe lobby skupione w Finance Services Roundtable w oświadczeniu podkreśla, że nowe regulacje cofną amerykański system bankowy do lat 30. A w zaciszu gabinetów głośno mówi się, że mogą przetrącić kręgosłup takim potęgom jak Bank of America czy JP Morgan.

Reklama

czytaj dalej

Krytycy wojennej strategii Obamy zwracają uwagę na populistyczny charakter proponowanych posunięć. Po pierwsze prezydent ogłosił je na fali powszechnej niechęci do bankowców, którzy jeszcze nie odpokutowali za swoje grzechy. Po drugie mają one odwrócić uwagę społeczeństwa od spektakularnej porażki Demokratów sprzed paru dni w wyborach uzupełniających do Senatu w Massachusetts. W jej efekcie utracili oni większość w izbie wyższej parlamentu.

Na światło dzienne wychodzą też inne, mniej oficjalne powody batalii przeciw bankom. The New York Times pisze, że autorem planu jest 83-letni Paul Volcker, weteran amerykańskiego sektora finansowego, a w tej chwili szef doradców ekonomicznych prezydenta. Volcker w latach 1979 - 1987 był szefem Fed, który zdławił 9-procentową inflację, a potem pobudził wzrost gospodarczy za prezydentury Ronalda Reagana. Nigdy nie był związany z Wall Street w przeciwieństwie do obecnego szefa Departamentu Skarbu Timothy’ego Geithnera, który jest przeciwny uderzeniu w banki. Obu panów dzieli nie tylko różnica pokoleniowa, ale też sposób sterowania gospodarką. Jeśli Kongres zaakceptuje plan Obamy, pozycja Geithnera zostanie poważnie osłabiona, a do głosu w administracji prezydenta może dojść stara gwardia jeszcze z czasów prezydentury Cartera. Dla pokolenia menedżerów z okresu boomu lat 90. są to dinozaury, które nie rozumieją globalizacji.

Zdaniem Andrzeja Sadowskiego, szefa Centrum im. Adama Smitha, zwiększenie roli rządu w sektorze bankowym, które szykuje Volcker, to fatalny pomysł. "Pozycja gospodarki USA polega na sile mechanizmów rynkowych, a nie na interwencjonizmie" - ocenia dla DGP. Zwraca uwagę, że wprowadzając bankowe restrykcje, Obama chce wyeliminować ryzyko. "Skłonność do ryzyka i chciwość leżą w naturze człowieka i nie da się ich wyeliminować".

Europa mówi "nie"

Europejscy bankowcy wojnie po drugiej stronie Atlantyku przyglądają się pewni siebie i tłumnie zjawili się w Davos. Prezydent Nicolas Sarkozy i premier Gordon Brown co prawda poparli poczynania amerykańskiego prezydenta, Angela Merkel odniosła się do nich z rezerwą. Przywódcy Starego Kontynentu uspokajają białe kołnierzyki z City, że nie będą kopiować amerykańskich rozwiązań. Merkel zwraca uwagę, że europejskie instytucje finansowe pełnią rolę pomocniczą dla innych dziedzin gospodarki, kredytując je, a nie są nastawione jedynie na maksymalizację zysków. Premier Brown obawia się z kolei, że restrykcje wobec brytyjskich banków osłabiłyby pozycję londyńskiego City jako centrum finansowego Starego Kontynentu. Sami bankowcy z Deutsche Banku czy Credit Swiss nie mają nic przeciwko, by podciąć nieco skrzydła bądź co bądź konkurentom z Wall Street. O ból głowy przyprawiają ich tylko plany Londynu i Paryża opodatkowania bonusów wypłacanych bankowcom.