Bez przyszłości
Antropocen to czasy nierozerwalnej współzależności człowieka i przyrody. Dziś to, co ludzkie (transport globalny, sukces firm, handel międzynarodowy, targowiska miejskie, zwyczaje kulinarne), i to, co pozaludzkie (wirusy, zasoby wodne, zjawiska klimatyczne), jest ze sobą mocno splecione. Wzajemnie się definiuje. W marcu 2020 r. koronawirus stał się pełnoprawnym aktorem naszych zbiorowości i ważnym elementem praktyk społecznych. Cechą antropocenu jest też prawdopodobnie to, że może się on okazać epoką wymykania się katastrof spod kontroli systemów społecznych i systemów ubezpieczeń. Możliwe, że już wkrótce wszyscy odczujemy to na swojej skórze.
Zmiany. Na jak długo?
Globalne zagrożenie koronawirusem nie powinno zatem być w epoce człowieka zaskoczeniem. Zaskakujące w marcu 2020 r. okazało się natomiast to, że w kilka dni i tygodni niemożliwe okazało się możliwe, dopuszczalne, a nawet względnie gładko wykonalne. Zahibernowaliśmy społeczeństwa oraz gospodarki. Uruchomiliśmy tryby radykalnej kwarantanny. Model business as usual został wreszcie, choć przejściowo, zawieszony. Rzecz jasna, wolelibyśmy, by stało się to w korzystnych dla wszystkich, bezpiecznych warunkach społecznych... Rząd Hiszpanii czasowo przejął kontrolę nad szpitalami prywatnymi, Dania wprowadziła rozwiązania przypominające bezwarunkowy dochód podstawowy. Krytyka wolnorynkowego fundamentalizmu i postulaty postwzrostu przestały być odbierane jako skrajnie utopijne, co na początku kwietnia przyznali nawet dziennikarze „Financial Timesa”, o papieżu Franciszku nie wspominając.
Czy czasy pandemii i wychodzenia z niej rozpoczną wobec tego epokę wielkich zmian lub choćby tylko otwartości na zmiany gospodarcze i społeczne? Bardzo długo na taki zbieg okoliczności czekaliśmy.
Warunki kwarantanny to swoista hibernacja znanych nam sposobów życia. Na jak długo? Tego nikt nie potrafi jednoznacznie określić. Możliwe, że niektóre rzeczy utracimy nieodwracalnie (jaka będzie np. przyszłość imprez masowych po traumie pandemii, nawet wtedy, gdy pojawi się szczepionka?). Nie możemy (przynajmniej czasowo) czynić planów.
Odebranie perspektywy przyszłości nie wyzwala. Raczej paraliżuje. To wyjątkowe doświadczenie egzystencjalne, co więcej, przeżywane ponad podziałami, globalnie, w wielu krajach świata, w domach ludzi bogatych i mniej majętnych.
Nie musi to być jednak doświadczenie wyłącznie negatywne. Globalna kwarantanna to również wyjątkowa okazja, by wzmocnić podstawy planetarnego „my”. Trudne, powszechnie współdzielone doświadczenie egzystencjalne może sprawić, że ponad podziałami uda się zbudować nową platformę solidarności – w poszukiwaniu wspólnych, sprawiedliwych odpowiedzi na przyszłe trudne relacje społeczeństwa i przyrody, które na pewno jeszcze dadzą o sobie znać.
Ból egzystencjalny związany z zamrożeniem przyszłości na kilka tygodni czy nawet miesięcy przyjmuję jednak ze zdumieniem. Czy jest to odpowiedź adekwatna? Jeśli tak, to jak powinna wyglądać reakcja na ryzyko utraty przyszłości w kontekście globalnego kryzysu środowiskowego? Mamy do czynienia z niekwestionowalnym, bogato udokumentowanym danymi naukowymi ryzykiem utraty przyszłości w ogóle. W antropocenie przekraczamy przecież granice planetarne. Chodzi m.in. o degradację gleb, szóste wymieranie gatunków, zakwaszanie oceanów, a także szokującą destrukcję ekosystemów. Naukowcy oceniają, że przetworzyliśmy już ok. 75 proc. biosfery, zużywamy 50 proc. dostępnej wody pitnej i wykorzystujemy ok. 50 proc. niepokrytych lodem lądów. Stawiamy więc pod znakiem zapytania możliwość zachowania ładu cywilizacyjnego, który znamy. Kontynuując model gospodarczy business as usual, w ciągu najbliższych dekad odbierzemy przyszłość kolejnym gatunkom, ekosystemom, rafom koralowych, pokrywie lodowej Arktyki, a także następnym pokoleniom ludzi. A jednak na ten problem jak dotąd reagowaliśmy jedynie wyparciem i marazmem. Może ból egzystencjalny pandemii pozwoli nam pojąć, co jest rzeczywistą stawką w grze o zachowanie systemów planetarnych w stanie względnej równowagi? Uruchomi empatię? I otworzy wyobraźnię?
Elastyczność zamiast kultu wzrostu
Ekonomia ekologiczna postuluje, by budować gospodarki elastyczne, prężne, wytrzymałe (resilient). W skorygowanych ekologicznie modelach gospodarczych celem i wskaźnikiem sukcesu nie musi być szybki obieg pieniądza w gospodarce, lecz jej (nomen omen) odporność – zdolność systemu do adaptowania się do kryzysów. W dobie zmiany klimatycznej i nadchodzących anomalii pogodowych, czyli coraz trudniejszych sprzężonych relacji zwrotnych człowieka i środowiska w antropocenie, wytrzymałość gospodarek, solidarność i elastyczność instytucji społecznych to warunek przetrwania. A także pokoju i zachowania struktur demokratycznych. Potrzebujemy gospodarek, które będą zdolne do hibernacji, zwijania produkcji i tempa obiegu, ale w taki sposób, by nie zagrażało to przetrwaniu i dobrobytowi obywateli. Ekonomia ekologiczna zajmuje się właśnie tym, jak produkować (i zanieczyszczać) mniej, z zachowaniem społecznej sprawiedliwości i skutecznych mechanizmów dystrybucji zasobów. Bardzo możliwe, że pandemia wykaże nam wszystkim wręcz naocznie, że potrzebujemy gospodarek, których celem jest odporność, a nie pogoń za wzrostem PKB.
Zamiast priorytetu szybkiego obiegu pieniądza w gospodarce potrzebujemy bezwarunkowego dochodu podstawowego, redystrybucji bogactwa i zmniejszenia kosztów pracy. Zmurszała tkanka społeczna, nierówności, niespójności i wypłukany kapitał zaufania to bardzo złe punkty wyjścia dla społeczeństw wchodzących w okres pandemii czy anomalii klimatycznych. W 2009 r. Roberto Korzeniewicz i Timothy Moran pisali o tym, że 40 proc. ludzi na Ziemi żyje na niższym poziomie ekonomicznym niż domowe psy w Stanach Zjednoczonych. Wiemy, że za większość emisji gazów cieplarnianych odpowiada 20 proc. najbogatszych ludzi na świecie, zamieszkujących kraje rozwinięte. Żyjemy w rzeczywistości głębokich podziałów ekonomicznych: odseparowanych od siebie światów często przywoływanego 1 proc. magnatów rentierów, słabnącej od lat 80. XX w. klasy średniej i miliarda głodujących. Są to nierówności neofeudalne: 26 najbogatszych miliarderów posiada tyle, ile 50 proc. najbiedniejszych ludzi na planecie. Czy świat tak wielkiej koncentracji zasobów (i władzy!) w rękach nielicznych okaże się zdolny do adaptacji? Czy będzie mógł zapewnić odporność gospodarek?
Zamiast na rosnących fortunach nielicznych uprzywilejowanych i arogancji plutokratów w trudnych czasach antropocenu państwa powinny opierać się na dużej spójności społecznej i silnej tkance wzajemnego zaufania. Już po kilku tygodniach widzimy, jak bardzo potrzebujemy takich inicjatyw, jak np. #empatyczneinnowacje i #empatomaty. Dzięki takim oddolnym akcjom społecznym możemy uruchomić vouchery przyszłości, by pomóc przetrwać zahibernowanym branżom. Zakładom kosmetycznym, fryzjerskim, masażystom można zapłacić za usługi, które zostaną wykonane, gdy wyjdziemy już ze stanu (tej) kwarantanny. Największym inicjatorem takich zabiegów – i wrażliwości na problemy najsłabszych – powinno jednak być sprawne państwo.
Nowe podziały klasowe
Stan kwarantanny szybko wyłania nowe podziały społeczne i nowe formy uprzywilejowania. W literaturze z zakresu ekonomii ekologicznej mowa jest o wykluczeniu środowiskowym, a także o tym, że napięcia i konflikty XXI w. zawsze będą miały w tle problem dostępu do (kurczącej się) przyrody. W nowej, koronawirusowej rzeczywistości za sprawą reglamentacji dostępu do przyrody (i do wiosny) wykluczeni okazali się ci, którzy nie mają własnych ogrodów ani nawet psa, z którym można legalnie pójść na spacer. Na kilka tygodni zamknięto dostęp do lasów państwowych, plaż czy parków. Kontemplacja przyrody okazała się niedostępnym luksusem dla mieszkańców bloków i kamienic w miastach.
Bolesny podział klasowy antropocenu jest też podziałem pokoleniowym. Dzisiejsi nastolatkowie i 20-latkowie, uczestnicy Młodzieżowych Strajków Klimatycznych, słono zapłacą za krótkowzroczność pokolenia współczesnych decydentów. To oni będą spłacać zaciągnięte dzisiaj długi. To ich przyszłość jest ignorowana we wszystkich modelach ekonomicznych, z których wynika, że gospodarek „nie opłaca się” modyfikować, nawet za cenę destabilizacji warunków, od których zależy przetrwanie życia, które znamy.
Bardzo poważnym zagrożeniem czasów pandemii mogą okazać się też tendencje do kapitalizowania chaosu. Piszą o nich m.in. Razmig Keucheyan i Naomi Klein. Każda katastrofa przejaskrawia istniejące już bolączki, wzmacnia zagrożenia. Niesprawne państwa neoliberalne, prywatyzujące na potęgę sektor usług publicznych, okazują się całkowicie bezradne wobec takich kryzysów jak pandemia. Wolny rynek nie rozpina parasola ochronnego dla naszego życia i zdrowia.
Nawet najwięksi zwolennicy ideologii wolnego rynku czy ulg podatkowych w warunkach krytycznych oczekują sprawnego państwa. Nie tyle silnego czy autorytarnego, ile właśnie sprawnego, z bogatą infrastrukturą dobrze przygotowanych usług publicznych, wrażliwego na zaskakujące trudności poszczególnych grup i sektorów. Odpornego i elastycznego. Nie sprosta tym wyzwaniom państwo neoliberalne. Jak pisze Razmig Keucheyan, ryzyko katastrofy klimatycznej było dotąd sekurytyzowane przez rynki finansowe i ubezpieczycieli. Kurczące się państwo neoliberalne wycofywało się z odpowiedzialności za ewentualne problemy z aberracjami pogodowymi. Sektor finansowy za to znowu miał okazję, by zarobić. Czy chcemy, by kapitalizowanie chaosu okazało się naszą przyszłością?
Wreszcie, pandemia wykazała nam (w warunkach przymusu, lecz bardzo dosadnie), że cywilizacja pośpiechu i nerwowej hipermobilności może się zatrzymać. Warto podkreślać, że światowy model mobilności jest też przy okazji reżimem nierówności… Irlandczyk może się udać bez wizy do 95 krajów świata, mieszkaniec Afganistanu tylko do dwóch. 75 proc. lotów na świecie to loty w Europie i wewnątrz UE. W 2015 r. statystycznie z podróży lotniczej skorzystał każdy obywatel Niemiec.
Możliwe, że część prac zdalnych i telekonferencji zostanie już z nami na zawsze. Otwiera to przestrzeń do refleksji i dyskusji nad kapitalizmem postpracy i czasu wolnego, skróceniem tygodnia pracy, czasu pracy i trwale zakorzenioną w naszych zwyczajach pracą z domu. Możliwe też, że naprawdę nie musimy sprowadzać tak wielu towarów z tak odległych zakątków świata. Przystopowanie rozszalałej, nieproporcjonalnej mobilności (towarów i ludzi) zdecydowanie wydaje się celem, do którego powinniśmy zdążać w dobie dekarbonizacji.
Może także przestrzelenie konsumpcyjne w społeczeństwach rozwiniętych przejdzie do historii? Wysokoemisyjne, luksusowe gospodarki hiperkonsumpcjonizmu musimy rozsądnie zwijać, nie pobudzać. Być może kilka tygodni bez zakupów i niekonsumpcyjna Wielkanoc zostaną w pamięci tego pokolenia nie jako złe wspomnienie, lecz rodzaj (tymczasowej) ulgi. A gdybyśmy tak wymyślili świat bez gorączek zakupowych? Dla siebie i dla przyszłych pokoleń?
Oczywiście jest też bardzo możliwe, że błyskawicznie powrócimy do status quo. Będzie tak, jak było, tylko jeszcze intensywniej. Skorupy zdrowego rozsądku błyskawicznie się odbudują i to, co okazało się wykonalne, znów będzie niemożliwe. Czy jednak choć odrobinę nie zależy także od nas, aby tym razem tak się nie stało?
Skrócona i zmieniona wersja tekstu, który ukazał się w ramach cyklu „Ekonomie Przyszłości” Biennale Warszawa (https://biennalewarszawa.pl/)