"Stoliczku, nakryj się" – tym zaklęciem prawie 1,6 mln ubogich Polaków, żyjących za poniżej 600 zł miesięcznie na osobę, chciałoby zaczarować rzeczywistość. Ale to nie wystarczy. Samotne matki, osoby starsze, bezrobotni i wykluczeni – to do nich trafiają produkty wycofane ze sklepowych półek i magazynów. Darczyńców jest wielu. Producenci, którzy nie sprzedadzą partii jogurtów, bo na wieczkach źle nabił się kod kreskowy. Rolnicy, którzy z powodu rosyjskiego embarga na polską żywność mieli nadwyżki jabłek. Hurtownicy, od których sklep nie weźmie towarów w pomiętych opakowaniach. Wreszcie – markety i indywidualni klienci, którzy dorzucają się do wspólnego kosza najczęściej przy okazji przedświątecznych zbiórek.
Zanim produkty trafią na stół potrzebujących, przejdą jeszcze przez co najmniej dwie instytucje: działające regionalnie banki żywności i lokalne organizacje, takie jak domy samotnej matki, jadłodajnie, ośrodki pomocy społecznej. Razem współtworzą niewidoczny dla większości Polaków system wsparcia. Tylko w ubiegłym roku przeszło przez niego ponad 66 tys. ton jedzenia.
(Nie)wymuszona filantropia
To wciąż za mało, ale już wkrótce pomoc może popłynąć szerszym strumieniem. Wzorem Francji czy Czech, które postanowiły powstrzymać marnowanie żywności na poziomie dużych sklepów, do wdrożenia odpowiednich regulacji szykuje się polski rząd. Ustawa, która nałoży na dyskonty obowiązek przekazywania za darmo jedzenia o dobiegającym końca terminie ważności oraz płacenia 10 gr za każdy kilogram zmarnowanego towaru, miała trafić pod obrady Sejmu jeszcze w kwietniu. Według szacunków Federacji Polskich Banków Żywności nowe przepisy pozwoliłyby ocalić nawet 100 tys. ton żywności rocznie z samych sklepów.