Achilles i żółw stają na starcie wyścigu. Heros puszcza żółwia przodem, by ten pokonał połowę dystansu – sam biegnie od niego dwa razy szybciej, więc nie będzie miał problemów z jego dogonieniem. Kiedy Achilles w końcu dociera do połowy dystansu, żółw jest w 3/4. Kiedy Achilles i tam się znajduje, żółw znów mu ucieka – jest już na 7/8. I tak w nieskończoność. Achilles nigdy nie dogoni żółwia.
Polska wydaje się urzeczywistnieniem paradoksu Zenona z Elei. Choć pracujemy najciężej w Europie, nie udaje nam się dopaść naszych zachodnich sąsiadów, prezesów, rodziców. To rodzi zmęczenie i frustrację. Pytanie, czy starczy nam sił, by sprawdzić, czy faktycznie dystans pozostanie na zawsze.
Osiem razy więcej
Marek, 27-latek po technicznych studiach, jest na kontrakcie w Wielkiej Brytanii. Wysłała go firma, by zoptymalizował kilka procesów. Między 9 a 17 stara się więc zrozumieć logikę produkcji, później służbowym samochodem wraca do penthouse’u z widokiem na miasto (płaci firma). W weekendy jeździ na wycieczki i zwiedza zakątki Zjednoczonego Królestwa.
Kiedy skończy optymalizacyjną misję, Marek wróci do wynajmowanego z żoną dwupokojowego mieszkania. Będzie jeździł dwunastoletnim oplem. I co najważniejsze: zarabiał polską pensję. Szczególnie to ostatnie nie będzie łatwe do przełknięcia. Marek w rozmowach ze współpracownikami dowiedział się, że stanowisko, na którym docelowo chciałby pracować w Polsce, w Wielkiej Brytanii jest opłacane sześć do ośmiu razy lepiej. – I jak tu się nie wkurzać? – zastanawia się Marek, stojąc na tarasie z widokiem na brytyjską metropolię.
Nierówności między Polską a krajami zachodniej Unii zawsze istniały. Przed 2005 r. nie było jednak tak łatwo na własnej skórze przekonać się, co oznaczają w praktyce. Dziś każdy może to sprawdzić. Tylko w ramach programu Erasmus za granicę wysyłamy rocznie ok. 20 tys. studentów. Za granicą dorasta też całe pokolenie młodych Polaków – ponad 300 tys. dzieci. Według szacunków GUS aż 2,2 mln Polaków jest na emigracji. Jak policzyło Polskie Stowarzyszenie Zarządzania Kadrami, 46 proc. młodych Polaków emigrację rozważa.
Nierówności działają na wyobraźnię także tym, którzy nie wyściubili nosa z kraju. Ich skala jest dość dokładnie oszacowana. Wiadomo, że w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców w Szwajcarii jest 820 osób, których majątek przekracza milion dolarów. W Polsce – takich osób jest 13. Z raportu „Property Index. Overview of European Residential Markets”, przygotowanego przez firmę doradczą Deloitte, wiadomo też, ile lat trzeba odkładać średnią krajową na własne 70-metrowe mieszkanie. Młody Belg potrzebowałby nieco ponad trzech lat. Podobny czas zajęłoby to Niemcowi i Duńczykowi. Polak musiałby odkładać średnią krajową przez 7 do 8 lat.
Sukces najsłabszych
Ale i sama Polska krainą równości nie jest. – Siedem do ośmiu lat pracować na mieszkanie? To żarty – denerwuje się Agnieszka, pracująca w korporacji ubezpieczeniowej. – Może i zarabiam średnią krajową, lecz żeby kupić mieszkanie, wzięłam kredyt na 30 lat. Nie to co znajomi, którzy w Warszawie się urodzili i odziedziczyli je po dziadkach. Ja od początku studiów musiałam pracować i uczyć się jednocześnie, wynajmować mieszkanie. Nie miałam też szans, by pójść na bezpłatny staż w dobrej firmie. Koleżanka ze stolicy, którą utrzymywali rodzice, mogła sobie na to pozwolić, a teraz tam pracuje – wylewa żale.
Do stolicy i innych dużych miast ściągają rzesze ludzi, którzy upatrują w nich nadziei na lepszą przyszłość. I nic dziwnego – dysproporcja w zarobkach między aglomeracjami a małymi miasteczkami jest ogromna. Podobnie zresztą jak między województwami. Mediana zarobków pracowników szeregowych w woj. mazowieckim (głównie za sprawą Warszawy) to 3 tys. zł, w Wielkopolsce – już o 500 zł mniej. Na Mazowszu kierownik zarobi ponad 8,3 tys. zł, na Śląsku – 5,7 tys.
Nawet przeprowadzka do metropolii nie gwarantuje szczęścia. Bo zawsze będzie ktoś, kto posiada więcej. Przeciętny rodzimy prezes zarabia 28-krotność zarobków statystycznego pracownika firmy. Na nic zdały się ostrzeżenia Petera Druckera, jednego z ojców współczesnego zarządzania. Pisał on, że jeśli szef zarabia więcej niż 20-krotność wynagrodzenia pracownika, firmę czekają poważne problemy. Wśród nich: spadek zaufania, niskie morale, negatywne emocje. Te z kolei mogą przełożyć się na spadek efektywności pracowników. Polska i tak nie jest tu najgorszym miejscem – w USA przeciętny prezes zarabia ponad 300 razy więcej niż przeciętny pracownik.
W Polsce nierówności są także między takimi samymi stanowiskami. Agnieszkę wkurza to, że jej kolega na podobnym stanowisku zarabia więcej niż ona. – Tak, przyznaję, zajrzałam kiedyś przez ramię księgowej, która szukała czegoś w bazie danych. Od tej pory nie mogę przestać o tym myśleć, ale nie mogę iść do szefowej z prośbą o podwyżkę. Jeśli powiem jej, że wiem o zarobkach współpracowników, będzie afera, bo przychodząc do pracy, każdy z nas podpisuje lojalkę o tajności jego wynagrodzenia – mówi.
Krzysztof, który przyjechał do Warszawy z Podkarpacia, w pierwszej pracy zarabiał za 40 godzin harówki niewiele ponad 900 zł. Oczywiście było to na umowę o dzieło. Jak wspomina: posiwiał, schudł, nie dosypiał. Po godzinach skręcał ludziom meble na zamówienie. – Myślałem, że złapałem pana Boga za nogi. Raz przy piwie, mimo zakazu, zaczęliśmy rozmawiać o pensjach. Okazało się, że zarabiam trzy – cztery razy mniej niż inni pracownicy, którzy robią to samo. Teraz myślę o sobie, że byłem idiotą, ale wtedy byłem przeświadczony, że tak się zarabia. I że jak się jest młodym, to trzeba w prestiżowym zawodzie zapłacić frycowe – wspomina. I dodaje, że niebawem ci, którzy radzili mu, by upomniał się o więcej, zaczęli jeden po drugim znikać z firmy.
To nie do pomyślenia choćby w krajach skandynawskich. Andrzej Szahaj, filozof polityki i historyk myśli społecznej, profesor na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, oceniał niedawno dla DGP: „Charakter kultury skandynawskiej odznacza się uznaniem państwa za »dom ludu«, czyli wspólnotę, w której wszystkie części muszą być traktowane z jednakową troską i uwagą, a sukces ekonomiczny i społeczny mierzy się tym, jak powodzi się najsłabszym, a nie tym, jak kwitną najsilniejsi (dokładnie odwrotnie niż u nas)”. Właśnie dlatego w Norwegii płace są jawne – każdy norweski podatnik może sprawdzić w urzędzie, ile zarabia jego sąsiad. Choć listy płac stały się na jakiś czas pożywką dla prasy (dziś zabroniono ich publikacji), zarobki nie budzą specjalnych kontrowersji. Wśród Polaków – wręcz przeciwnie. Nic dziwnego, w badaniach GUS aż 57 proc. z nas twierdzi, że ich budżet wystarcza im do normalnego funkcjonowania, ale bez wygód i luksusów. Z kolei co piątemu Polakowi brakuje pieniędzy na podstawowe wydatki. To potencjalni klienci „błyskawicznych pożyczek bez BIG”.
Z badań „Polski stres” przeprowadzonych w 2013 r. na zlecenie TNS Polska wynika, że zarobki to rzecz, która najbardziej nas denerwuje. O pieniądze martwi się 35 proc. z nas. Zaraz potem jest rodzina (29 proc.), a na kolejnym miejscu (27 proc.) praca. TNS Polska zmierzył też, co denerwuje nas u innych. Prawie połowa Polaków jest wkurzona na tych, którzy myślą tylko o swoim. Co trzeci – na tych, co rozpychają się kosztem innych.
Jeszcze szybciej
Goniący żółwia Achilles musiałby wpadać we frustrację, jeśli co chwila słyszałby, że musi biec jeszcze szybciej, by przegonić zwierzę. W dodatku od ludzi, którzy biorą udział w wyścigu i aby wygrać z żółwiem, korzystają z niedozwolonych skrótów.
To samo myślą Polacy, kiedy biorą do ręki gazetę. Hitem mijającego tygodnia jest poniedziałkowe wydanie „Newsweeka”, w którym szef Solidarności Piotr Duda został oskarżony o wczasowanie na preferencyjnych warunkach w luksusowym hotelu należącym do związkowej spółki. Tygodnik przekonywał, że związkowiec mógł liczyć na darmowe zabiegi pielęgnacyjne, alkohol, a w hotelu czekały nawet haftowane ręczniki dla jego psa. I choć szef „S” tłumaczył się z zarzutów i zapowiedział, że pozwie pismo, sieć momentalnie zalały memy, w których zestawione zostały jego słowa o biedzie polskich pracowników i zdjęcia z apartamentu, gdzie miał wypoczywać. Wszystko wskazuje na to, że okładka tygodnika będzie dla niego trwałą skazą na wizerunku. Bo, jak pokazuje życie, mało co wkurza nas tak jak luksusy innych. Zwłaszcza za nie swoje pieniądze.
Duda to zresztą tylko jeden z przykładów. Tych w ostatnim czasie się namnożyło. Bo na przykład gwoździem do politycznej trumny byłego ministra transportu Sławomira Nowaka była sprawa zegarka, którego ten nie wykazał w oświadczeniu majątkowym. Luksusowe dobro okazało się bardziej oburzające niż nawet to, że starał się przekonać ówczesnego generalnego inspektora informacji finansowej, by ten pomógł mu w sprawie kontroli skarbowej w firmie żony. Takie prośby słychać na nagraniach z restauracji Sowa i Przyjaciele, które upublicznił tygodnik „Wprost”. Jeśli już szeroka publiczność nawiązywała do tej rozmowy, to zresztą nie w kontekście rzeczonej firmy, ale rachunku, o który na koniec poprosił Andrzej Parafianowicz. Była to faktura na ok. 2 tys. zł. Podobne rachunki w Sowie płacili też inni podsłuchani – 1435 zł kosztowała kolacja Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem, 1352 zł – Radosława Sikorskiego z Jackiem Rostowskim. W menu w czasie tych kolacji pojawiały się: carpaccio, grillowany ser kozi ze świeżymi szparagami, policzki wołowe, ogony wołowe i gotowane ośmiorniczki. Ta ostatnia potrawa przelała czarę goryczy. Ośmiorniczki za państwowe pieniądze podczas prywatnej kolacji stały się symbolem afery i rozpasania władzy. Podobnie zresztą jak słowa Elżbiety Bieńkowskiej o tym, że za 6 tys. zł jako podsekretarz stanu może pracować albo złodziej, albo idiota. Za wszystkie te wpadki wyborcy wystawili rachunek Bronisławowi Komorowskiemu.
I nic dziwnego. Średnia płaca brutto w sektorze przedsiębiorstw wyniosła w lipcu 4095,3 zł – podał Główny Urząd Statystyczny. Oznacza to, że przeciętny pracownik mógłby za swoją pensję pójść na kolację z posłem Nowakiem dwa razy. O tym, jak nazwałaby takie zarobki eurokomisarz Bieńkowska, lepiej nie myśleć.
Edukacja dzieli
Polaków wkurzają nie tylko drogie kolacje, lecz także inne oznaki luksusu. Na przykład to, że ministrowie edukacji posyłają dzieci do prywatnych szkół. Tak zrobił ten sam Roman Giertych, który wprowadził do szkoły mundurki, żeby zapobiec modom i pokazywaniu, kto i o ile jest bogatszy. I ta sama Joanna Kluzik-Rostkowska, która jednocześnie wprowadzała „reformę sześciolatkową”, wskutek której dziś dzieci z warszawskiej Białołęki uczą się w 18 klasach pierwszych. Od A do R. Zdaniem badaczy to właśnie nierówności w dziedzinie edukacji mogą się okazać najbardziej brzemienne w skutki. Bo one decydują nie tyle o tym, jak szybko będzie biegł Achilles, ile jak szybko będzie się oddalał żółw.
Do tzw. dobrych szkół przychodzi młodzież uznawana za zdolną, która już wyniosła duży kapitał społeczny z domu. Te szkoły, które zajmują wysokie miejsca w rankingach, przyjmują uczniów, którzy sami są pozytywnie zmotywowani edukacyjnie, których wspierają rodzice. Widać to w wynikach – szczególnie w przedmiotach humanistycznych i języku angielskim – najwyższe średnie egzaminacyjne osiągają dzieci ze szkół prywatnych. Tak ukształtowany podział ciągnie się dalej – wyższe wykształcenie zdobywają przede wszystkim ci, których rodzice sami mieli za sobą studia. Szansę mają także osoby, których rodzice mają wykształcenie średnie. Ci, których rodzice nie zdawali matury, raczej do wyższych szkół nie pójdą.
Na studia najczęściej idą dzieci specjalistów i przedstawicieli władz – ok. 78 proc. z nich dostaje się na uczelnię. Najrzadziej studiują dzieci pracowników wykonujących proste prace – tylko 37 proc. Tak wynika z analizy Instytutu Badań Edukacyjnych zatytułowanej „Mobilność społeczna i przestrzenna w kontekście wyborów edukacyjnych”. Szanse na studia rosną też wraz z liczbą ludności miejscowości, skąd pochodzi młody człowiek. Z miejscowości mniejszych niż 5 tys. mieszkańców na studia idzie ok. 46 proc., natomiast z największych miast – grupa o prawie 20 pkt proc. większa.
Zgodnie z badaniami prof. Henryka Domańskiego, socjologa z PAN, w ten sposób replikuje nam się struktura społeczna. Jak pokazują wstępne wyniki analiz przeprowadzonych przez zespół naukowców z Wielkopolski, wkrótce może być gorzej – przybywa bowiem też tych, którzy kończą edukację na gimnazjum. Ci żółwia raczej już nie dogonią. Zdąży dojść na metę, zanim oni skończą rozgrzewkę.
***
Na zniwelowanie nierówności w indywidualnych przypadkach może jest jednak nadzieja. Współczesna matematyka odpowiedziała, że paradoks Zenona z Elei da się rozwiązać, a Achilles z żółwiem jednak w wyścigu się zrówna. O ile wcześniej sfrustrowany biegacz nie uzna zawodów za bezcelowe i nie postanowi rzucić wszystkiego w cholerę.
Tydzień temu w Magazynie DGP, w pierwszym odcinku cyklu „Wkurzeni.PL”, Mira Suchodolska pisała o niespełnionych aspiracjach. „Świadomość niespełnionych marzeń, zaprzepaszczonych szans i przegranej życiowej noszą w sobie starsi Polacy. Ci, którzy do wolnej Polski wchodzili w rozkwicie kariery zawodowej, z przekonaniem, że od teraz może być już tylko lepiej i lepiej.
Zgagę, ciężką niestrawność, mają także ich dzieci. One wraz z III RP startowały dopiero w dorosłe życie. Gorycz porażki, i to już na samym początku rozdania, towarzyszy też młodym. Im rodzice i dziadkowie kładli do głowy, że najważniejsza jest nauka, że od liczby godzin spędzonych nad książką będzie zależał ich dalszy los i dobrobyt”.
We wtorkowym DGP Maciej Miłosz zastanawiał się, ile w tych niespełnionych aspiracjach naszej winy. „ Społeczne rozczarowania wynikają z prostej przyczyny: za dużo oczekujemy od życia. W dodatku dobieramy nieodpowiednie narzędzia, aby te nasze marzenia zrealizowować”.
W najbliższy wtorek Marcin Hadaj jeszcze o nierównościach, a za tydzień, w trzecim odcinku cyklu Wkurzeni.pl, Mira Suchodolska o nepotyzmie
Kiedy Marek skończy pracę na Wyspach, wróci do wynajmowanego z żoną mieszkania. Będzie jeździł dwunastoletnim oplem i zarabiał polską pensję. Szczególnie to ostatnie nie będzie łatwe do przełknięcia. Bo Marek dowiedział się, że stanowisko, na którym docelowo chciałby pracować w Polsce, w Wielkiej Brytanii jest opłacane sześć do ośmiu razy lepiej