Złe informacje płyną z Niemiec – tak mocnego pogorszenia nastrojów wśród tamtejszych przedsiębiorców nie było od połowy ubiegłego roku. Indeks Ifo spadł z kwietniowych 109,9 pkt do 106,9 pkt. Tymczasem analitycy ankietowani przez agencję Bloomberg spodziewali się spadku, ale tylko do 109,4 pkt.
Podobnie było w przypadku PMI – spadł on do poziomu 45 pkt, choć analitycy sądzili, że wzrośnie do 47 pkt (w porównaniu z 46,2 pkt w kwietniu). Nie dość, że PMI znów wskazuje na recesję w niemieckim przemyśle, to jeszcze jego poziom jest najniższy od czerwca 2009 roku.
Te raporty pokazują, że drugi kwartał będzie wyraźnie słabszy niż pierwszy – ocenia Aline Schuiling, ekonomistka ABN Amro Bank NV. Jej zdaniem powodem tego są kłopoty strefy euro, której szkodzi przede wszystkim sprawa Grecji. Euroland to dla Niemiec największy rynek eksportowy, więc gospodarka naszych sąsiadów już w drugim kwartale znajdzie się w stagnacji.
Te kiepskie perspektywy nie robią już wrażenia na rynkach. Wczoraj europejskie giełdy odreagowywały silny spadek cen ze środy. Rósł nawet niemiecki DAX (po południu o 0,5 proc.), zyskiwały też francuski CAC-40 (1 proc.) i londyński FTSE100 (1,4 proc.). Za to euro osłabiło się wobec amerykańskiej waluty do poziomu nienotowanego od początku 2010 roku. Po południu kosztowało 1,2576 dolara.
Reklama
Niestety, pogorszenie nastrojów w Niemczech jest złą wiadomością dla polskiej gospodarki. Może się skończyć spadkiem zamówień eksportowych bo Niemcy to nasz główny partner handlowy. Gdy oni stracą na pogorszeniu koniunktury w strefie euro, automatycznie pociągną nas za sobą.
Mimo to nasza sytuacja różni się od niemieckiej. Przede wszystkim tym, że mamy własną walutę, której kurs znów działa na naszą gospodarkę jak amortyzator. Dlatego z komentarzy polskich ekonomistów bije spokój. – To, że niemiecka gospodarka zwolni, wiedzieliśmy od dłuższego czasu, więc wczorajsze dane nie są zaskoczeniem. Gorsze odczyty indeksów koniunktury to nie jest przesłanka, by rewidować w dół oczekiwania co do polskiej gospodarki – mówi Marcin Mróz, ekonomista BNP Paribas.
Nie martwiłbym się danymi z Niemiec. Mamy co prawda pogorszenie nastrojów, ale z drugiej strony złoty się osłabia. I nawet jeśli to osłabienie w pełni nie zrekompensuje mniejszego popytu, to jednak atrakcyjność towarów z Polski wzrośnie – dodaje Piotr Kalisz z Citi Handlowego.
Złoty rzeczywiście zareagował na kolejną odsłonę europejskiego kryzysu i od połowy maja wyraźnie stracił wobec euro i dolara. Wczoraj umocniły go deklaracje wiceministra finansów Dominika Radziwiłła, który zapowiedział wymianę około 11 mld euro z unijnych środków bezpośrednio na rynku. Jednak nawet wczorajsze umocnienie złotego o 1 proc. względem dolara i euro nie grozi spadkiem opłacalności eksportu. Z raportów NBP wynika, że eksporterzy uważają handel z zagranicą za nieopłacalny przy kursie euro na poziomie 3,70 zł, a dolara – około 2,80 zł. Tymczasem wczoraj po południu euro wyceniano na około 4,35 zł, zaś amerykańską walutę na 3,46 zł. A to daje przedsiębiorcom duże pole do konkurowania ceną. Tym bardziej że pod kontrolą mają jeden z głównych czynników kreujących koszty: płace pracowników. Wynagrodzenia rosną powoli, a zatrudnienie praktycznie się nie zmienia. Nic więc dziwnego, że – według rozmówców DGP – znów eksport netto zyska na znaczeniu jako kreator wzrostu gospodarczego.
Problem może być z drugim silnikiem gospodarki, czyli inwestycjami – gorsze nastroje u kontrahentów najzwyczajniej w świecie mogą je przyblokować. Jednak i w tym wypadku ekonomiści starają się zachować umiarkowany optymizm. Mamy słabsze wyniki gospodarki unijnej, ale nie tak słabe jak tego oczekiwano kilka miesięcy temu. To daje nadzieję, że część przedsiębiorstw zdecyduje się jednak inwestować – mówi ekonomista.