Przywódcom Unii Europejskiej pozostały dwa tygodnie na uratowanie strefy euro. Jeśli do końca października nie zostanie ogłoszony ostateczny plan zapobieżenia bankructwu państw południa Europy i największych banków, rynki finansowe ogarnie panika, która może uśmiercić nie tylko wspólny pieniądz, ale i Wspólnotę.
Precyzyjny termin, w którym może nastąpić koniec eurostrefy, określili wspólnie Angela Merkel i Nicolas Sarkozy. W zeszłym tygodniu zapowiedzieli, że do końca miesiąca znajdą wyjście z sytuacji. Teraz muszą spełnić tę obietnicę. Jeśli im się nie uda, resztki wiarygodności stracą Niemcy i Francja – ostatnie solidne kraje unii walutowej. A wtedy nikt już nie będzie w stanie uspokoić rynków i grozi nam równie głęboki i długotrwały kryzys jak ten z lat 30. ubiegłego wieku.
Zaniepokojenia sytuacją na Starym Kontynencie nie ukrywa nawet prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama. – Świat jest przerażony kryzysem, jaki rodzi się obecnie w Europie – przyznał w tym tygodniu w trakcie konferencji w Białym Domu. – Dni, które pozostały nam dla zapobieżenia implozji, są już policzone – mówił w tym samym czasie w wywiadzie dla „Financial Timesa” premier Wielkiej Brytanii David Cameron.
O nadchodzącej burzy lepiej od słów polityków świadczą rynkowe dane. Koszty ubezpieczenia spłaty kredytów udzielonych europejskim bankom biją rekordy (cena CDS jest najwyższa od października 2008), bo wierzyciele przestają ufać, że kiedykolwiek ujrzą swoje pieniądze. Z tego samego powodu do rekordowego poziomu urósł kapitał, który instytucje finansowe lokują na kontach Europejskiego Banku Centralnego. Bo choć oprocentowanie jest tu niższe niż inflacja w Unii Europejskiej, to w niepewnych czasach jest to mimo wszystko atrakcyjny sposób lokowania kapitału.
Reklama



Reklama
Rynek obawia się jednak nie tylko upadku największych europejskich banków. Z dnia na dzień gwałtownie rośnie rentowność obligacji już nie tylko Grecji (osiągnęły poziom 23 proc., dla porównania rentowność polskich papierów to 5,7 proc., a amerykańskich – 2,2 proc.), lecz także Hiszpanii i Włoch. Inwestorzy domagają się wyższego oprocentowania za ryzyko zakupu papierów skarbowych tych państw, bo obawiają się, że bankructwo Aten wywoła panikę na rynku, której nie zdołają się oprzeć inne kraje południa Europy.

Czy Europie się uda?

Gromadzące się na horyzoncie czarne chmury w końcu przeraziły kanclerz Merkel i prezydenta Sarkozy’ego, którzy do tej pory nie dopuszczali myśli, że Grecja może upaść. Teraz postanowili naprędce opracować plan B. Ma on na tyle wzmocnić unijne banki, aby były zdolne wytrzymać dziesiątki, a być może nawet setki miliardów euro strat na zakupionych greckich, portugalskich, włoskich czy hiszpańskich obligacjach.
Plan działania jest wzorowany na programie byłego amerykańskiego sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona sprzed trzech lat. Zmusił on banki do ujawnienia ich kondycji finansowej i dokapitalizowania z funduszy publicznych (czyli de facto częściowego upaństwowienia). Waszyngton wydał na to przeszło 800 mld dol.
Zdaniem Neila Shearinga, eksperta londyńskiego instytutu Capital Economics, zadanie, z którym musi się teraz uporać Europa, jest o wiele trudniejsze z dwóch powodów: politycznego oraz fiskalnego. – Kalifornia, podobnie jak Grecja, też jest technicznie niewypłacalna. Ale wcale nie wywołuje to paniki, bo inwestorzy są pewni, że w ramach państwa federalnego otrzyma wsparcie Waszyngtonu.



W Unii Europejskiej takiej pewności nie ma, bo od początku kryzysu różne kraje i ośrodki władzy w Brukseli wysyłają sprzeczne sygnały w sprawie Aten, wywołując rosnące zaniepokojenie inwestorów – mówi „DGP”. Jego zdaniem, gdyby zjednoczona Europa była państwem federalnym, jej poziom zadłużenia (85 proc. PKB) nie wywoływałby szczególnego zaniepokojenia, bo jest on porównywalny z długiem Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych i o wiele niższy niż zobowiązania Japonii (189 proc. PKB).
Jednak nawet przyparci do ściany europejscy przywódcy nie są w stanie uzgodnić programu działania. Dlatego zaplanowany na 17 października szczyt w Brukseli, na którym miał zostać ogłoszony plan dokapitalizowania banków, został przesunięty o tydzień. Francuski prezydent naciska, aby fundusze na uratowanie banków pochodziły z Europejskiego Instrumentu Stabilizacji Finansowej (EFSF), co odciążyłoby francuski budżet i oddaliło ryzyko, iż kraj utraci najwyższą (AAA) ocenę ryzyka kredytowego.
Niemcy uważają natomiast, że EFSF powinien udostępnić kapitał tylko w ostateczności, gdy dany kraj jest rzeczywiście bez grosza, a cała suma powinna pochodzić z budżetów narodowych. Trudno się dziwić oporowi kanclerz Angeli Merkel: to Berlin jest największym udziałowcem instrumentu.



Operacja dokapitalizowania jest jednak o wiele bardziej ryzykowna niż to, co zrobili Amerykanie w 2008 roku. Margines zadłużenia krajów strefy euro jest bowiem o wiele mniejszy niż Stanów Zjednoczonych trzy lata temu. W 2009 roku ratunek dla jednego tylko Royal Bank of Scotland kosztował brytyjskich podatników 45 mld euro. Wówczas jednak zadłużenie Zjednoczonego Królestwa było postrzegane przez agencje ratingowe jako znośne. – Dziś sytuacja jest inna. Nie ma tygodnia, aby Moody’s albo Standard & Poor’s nie obniżyły ratingu któregoś z europejskich krajów – przekonuje „DGP” Simon Tilford z londyńskiego Center for European Reform (CER).

200 mld euro to za mało

Najwymowniejszym sygnałem zmiany nastrojów jest obniżenie na początku minionego tygodnia przez Moody’s oceny wiarygodności kredytowej Włoch. To kraj, który ma co prawda największy (w liczbach bezwzględnych) dług w Europie, ale odziedziczył go po nieodpowiedzialnej polityce fiskalnej lat 70. i 80., a nie zaciągnął w okresie przynależności do strefy euro, jak to było w przypadku Grecji. – Włosi od wielu lat mają nadwyżkę pierwotną budżetu: ich dochody fiskalne są większe niż wydatki państwa, a deficyt wynika z kosztów obsługi długu. Jednak stan finansów państwa, który nie sprawiał kłopotów inwestorom jeszcze kilka miesięcy temu, dziś wywołuje poważne zaniepokojenie rynków – ocenia Tilford.
W takim kontekście operacja dokapitalizowania banków, która ma rozpocząć się pod koniec tego miesiąca, może doprowadzić do paniki na rynku i implozji strefy euro. Tak się stanie, jeśli okaże się, że dług państw południa Europy gwałtownie wzrośnie z powodu konieczności zgromadzenia większych środków potrzebnych na wzmocnienie krajowych instytucji finansowych. Wówczas inwestorzy przestaną pożyczać już nie tylko Grecji, Portugalii i Irlandii, lecz także Włochom i Hiszpanii, których gospodarki są zbyt duże, aby nawet potężne Niemcy miały fundusze na ich uratowanie.



Na razie nikt nie wie, co skrywają rachunki europejskich banków. Przeprowadzone w zeszłym i tym roku stress testy, zarządzone przez Brukselę, okazały się kompletną farsą, bo niektóre banki (RBS, Dexia, Anglo-Irish Bank), które przeszły je bez najmniejszego trudu, kilka tygodni później musiały prosić państwo o pomoc, aby uniknąć bankructwa. Zastosowana w tych analizach metodologia była bowiem nadzwyczaj łagodna.
Nie przewidywała np. utraty płynności z powodu utraty wzajemnego zaufania między instytucjami finansowymi. A taki właśnie był powód upadku w zeszłym tygodniu belgijsko-francusko-luksemburskiego banku Dexia, który pożyczał na dziesięciolecia fundusze samorządom w Europie, Stanach Zjednoczonych oraz Japonii z krótkoterminowych kredytów. Przeprowadzone przez Europejski Urząd Bankowy (EBA) testy nie przewidywały także bankructwa któregoś z krajów strefy euro i utraty wartości posiadanych przez nie euroobligacji (bo nie chciano w ten sposób tworzyć samosprawdzających się przepowiedni).
Na początku października szefowa MFW Christine Lagarde oświadczyła, że dokapitalizowanie europejskich banków będzie wymagało łącznie ok. 200 mld euro (to więcej niż połowa PKB Polski). Ale nawet tak wielka suma może okazać się niedoszacowana. Niemieccy ekonomiści Harald Hau i Bernd Lucke obliczyli, że gdyby unijne banki musiały spisać na straty połowę wartości posiadanych obligacji Grecji i Portugalii oraz 25 proc. wartości bonów skarbowych Włoch, Hiszpanii i Irlandii, wówczas strata wyniosłaby aż 250 mld euro.
Nie koniec jednak na tym. W ekspresowym tempie trzeba byłoby zgromadzić kolejne 180 mld euro, aby uratować przed upadkiem banki w Grecji, Portugalii i innych krajach południa Europy. – To lekcja, którą wyciągnięto z upadku Lehman Brothers w 2008 roku. Jeśli dopuści się do bankructwa tak potężnych instytucji, jak włoski Unicredit czy hiszpański Santander, uruchomi to reakcję łańcuchową nie tylko w Europie, lecz także na całym świecie. Taki jest skutek daleko posuniętej integracji rynków finansowych – mówi nam Marco Incerti, ekspert Centrum Europejskich Studiów Politycznych (CEPS) w Brukseli.
Jego zdaniem europejscy przywódcy stałym unikaniem podjęcia trudnych decyzji od momentu wybuchu kryzysu sami zapędzili się w kozi róg. – Potencjalnie kryzys bankowy w Europie jest o wiele łatwiejszy do przezwyciężenia niż zapaść instytucji finansowych, jaką przed trzema laty przeżyły Stany Zjednoczone. Wówczas problemem były straty na inwestycjach w skomplikowane instrumenty pochodne, których charakteru – a więc i realnej wartości – nikt do końca nie rozumiał. Skala długu europejskich banków jest o wiele łatwiejsza do oszacowania, bo ich głównym problemem jest spadek wartości posiadanych obligacji – tłumaczy Zsolt Darvas z brukselskiego Instytutu Bruegla.



Co się stanie, jeśli w nadchodzących tygodniach rosnące koszty ratowania banków przed bankructwem wywołają panikę wśród inwestorów? Czy unia walutowa bezpowrotnie rozbije się o skały rynków?
Jacques Delors, najwybitniejszy z przewodniczących Komisji Europejskiej w historii integracji, uważa, że nawet w takim przypadku jest jeszcze ratunek. To budowa prawdziwie federalnej Europy, w której nikt nie będzie miał wątpliwości, że Berlin, Paryż czy Londyn do końca będą stały za Grecją i innymi, słabszymi krajami strefy euro. – Unia walutowa została zbudowana tylko na jednej nodze – ekonomicznej. Zabrakło drugiego filaru – politycznego. Kiedy zostanie stworzony, zaufanie do strefy euro będzie identyczne z tym, jakim cieszą się Stany Zjednoczone, bo wielkość i konkurencyjność obu gospodarek są porównywalne – tłumaczył Delors w niedawnym wywiadzie dla francuskiego „Le Figaro”.

UE nie chce federalizmu

Można mieć jednak poważne wątpliwości, czy taki scenariusz jest realny. Nasilają się sygnały, że już nie tylko w eurosceptycznej Wielkiej Brytanii, ale w niemal każdym kraju Unii rośnie opór wobec przekazywania kolejnych kompetencji niewydolnej i przerośniętej biurokracją Brukseli. W tym tygodniu parlament Słowacji w pierwszym głosowaniu odrzucił reformę Europejskiego Instrumentu Stabilności Finansowej, która jest konieczna, aby instytucja ta miała środki i kompetencje dla dokapitalizowania unijnych banków.
Tego samego dnia Silvio Berlusconi nie zdołał zebrać w parlamencie wystarczającej większości dla zatwierdzenia sprawozdania z wykonaniu budżetu w 2010 roku, co źle wróży jego zdolności do przeforsowania planów zrównoważenia wydatków państwa do 2014 roku (a to głównie cięcia i oszczędności). Nawet w samych Niemczech wchodząca w skład koalicji rządowej liberalna FDP sprzeciwia się już polityce dalszego przekazywania funduszy na wspieranie Grecji, która przez lata fałszowała swoje księgi rachunkowe.
– Powiedzmy to otwarcie: propozycja wzmocnienia Unii Europejskiej oznacza de facto przekształcenie jej w unię transferową, w której Berlin musiałby wspierać Południe przynajmniej przez 90 lat. Od tylu bowiem lat bogate, północne prowincje Włoch przekazują setki miliardów euro dotacji na południową część kraju bez wyraźnego efektu, gdy idzie o zrównanie poziomu życia w obu częściach kraju – punktuje Marco Incerti.
Austan Goolsbee, do niedawna najważniejszy doradca ekonomiczny prezydenta Baracka Obamy, przyznaje, że taki scenariusz jest całkowicie nierealny. – Dopóki Europa nie będzie jednym organizmem państwowym, żaden rząd nie zgodzi się na stałe przekazywanie znaczących funduszy dla innego kraju, bo wie, że przy następnych wyborach zostanie zmieciony z politycznej sceny – tłumaczy w wywiadzie dla najnowszego wydania tygodnika „Der Spiegel”.



W tej sytuacji coraz więcej ekspertów zaczyna rozważać to, co jeszcze do niedawna wydawało się całkowicie nie do pomyślenia: rozpad strefy euro. W najnowszym, dorocznym raporcie agencja konsultingowa Ernst & Young ocenia, że prawdopodobieństwo bliskiego rozwiązania unii walutowej sięga już 5 procent (do tej pory wynosiło 0 proc.).
– Ponieważ powstanie unii transferowej jest niemożliwe, rysują się tylko dwie opcje. Pierwsza zakłada, że z obecnej strefy euro wyłoni się nowa, mniejsza, zbudowana wokół twardego jądra, w skład której poza Niemcami weszłyby Holandia, Austria, Finlandia, Luksemburg i być może Francja. Drugie rozwiązanie stanowi natomiast lustrzane odbicie takiego scenariusza: powrót do marki, guldena i szylinga najsilniejszych ekonomicznie krajów Unii i wyodrębnienie słabej ekonomicznie unii walutowej, złożonej głównie z krajów południa Europy – uważa Neil Shearing.
W praktyce wprowadzenie w uporządkowany sposób któregoś z tych scenariuszy nie jest jednak możliwe. Operacja jest po prostu zbyt złożona, aby pozostała w tajemnicy przed rynkami finansowymi. Te zaś na wieść o podziale Europy na silną Północ i słabe Południe natychmiast przepuściłyby atak spekulacyjny przeciw bankom i obligacjom Hiszpanii, Włoch, Portugalii i Grecji, doprowadzając te kraje do bankructwa.
Pod znakiem zapytania stanęłaby też stabilność finansowa Francji, a być może także samych Niemiec. Banki tych krajów posiadają bowiem na swoich kontach obligacje peryferyjnych krajów Europy o kolosalnej wartości 700 mld euro. Gdyby z dnia na dzień papiery te przestały mieć jakąkolwiek wartość, państwa te nie uniknęłyby bankructwa.
Nawet jednak gdyby udało się uniknąć niekontrolowanego bankructwa państw klubu Med, koszty rozpadu strefy euro dla bogatej Północy byłyby kolosalne. Ansgar Belke, profesor ekonomii na uniwersytecie w Duisburgu, obliczył, że z powodu gwałtownej aprecjacji wskrzeszonej marki do walut innych krajów europejskich w ciągu pierwszych pięciu lat Republika Federalna poniosłaby straty odpowiadające 25 proc. jej eksportu. Inaczej mówiąc, przeszłaby kryzys porównywalny do tego na Łotwie z 2009 – 2010, gdy pensje pracowników sektora publicznego zostały średnio ograniczone o 30 proc., a emerytury nawet o 70 proc.
Konsekwencje rozpadu strefy euro są dla wszystkich państw Eurolandu tak poważne, że zrobią one bardzo wiele, aby odłożyć to na możliwie długo w czasie. Bez zasadniczych reform strefa euro stopniowo przekształci się jednak w stale miotaną kryzysami organizację międzynarodową na wzór Światowej Organizacji Handlu (od czterech lat nie jest w stanie dokonać najmniejszych postępów w rokowaniach na liberalizację wymiany towarów i usług w Doha).

Zaraza zagraża Ameryce

Kryzys finansowy, którego epicentrum znajduje się na południu Europy, nie ograniczy się jednak do samej Unii. Obejmie cały świat. Nie ma co do tego wątpliwości Austan Goolsbee. – Kryzys, który wybuchł na rynku nieruchomości w Stanach Zjednoczonych w 2008 roku, w ciągu kilku miesięcy pogrążył Europę. Tym razem będzie podobnie, tylko że kierunek zarazy będzie odwrotny, a jej przepływ będzie o wiele szybszy – wróży w cytowanym już wywiadzie.
Pierwsze sygnały, że to czarne proroctwo nabierze realnych kształtów, już się pojawiły. Amerykańskie fundusze kapitałowe, które posiadają aktywa we francuskich bankach na kwotę 1,3 bln dol., od kilku tygodni gwałtownie ograniczyły pożyczki dla swoich partnerów finansowych we Francji. Obserwując, jak od lata kapitalizacja największych francuskich banków – BNP Paribas, Societe Generale i Credit Lyonnais – stopniała o 40 – 50 proc., obawiają się, że nie odzyskają pożyczonych pieniędzy.
Inwestycje w Europie gwałtownie ograniczył także Pacific Investment Company (PIMCO), największy na świecie inwestor w obligacje rządowe (jego portfel przekracza 1,5 bln dol.). Fundusz sprzedał już w 2009 roku wszystkie greckie obligacje, o kilka miesięcy wcześniej niż największe agencje oceny ryzyka kredytowego obniżyły rating Aten. Teraz PIMCO zasadniczo zmniejszyła w obligacje pozostałych państw peryferyjnych krajów unii walutowej.
W razie wybuchu paniki w unii walutowej nawet najbardziej sprytna strategia inwestycyjna nie pozwoli amerykańskim funduszom na uniknięcie kolosalnych strat. Unia Europejska i Stany Zjednoczone są dla siebie największymi partnerami handlowymi, inwestorami zagranicznymi i udziałowcami kapitałowymi. Upadek jednego natychmiast pogrąży także drugą stronę. – Jeśli kryzys w unii wymknie się spod kontroli, jego globalne skutki będą tak ogromne, że nawet koszt pół biliona dolarów, na jaki dziś nie mogą się zdecydować europejscy przywódcy, aby wzmocnić banki, będzie dosłownie niczym – ostrzega Marco Incerti.