Po degradacji ratingu Stanów Zjednoczonych na rynkach po obu stronach Atlantyku zagościł strach, a nawet panika. Mówi się wręcz o nieuchronnym powrocie recesji, z której bogaty świat Zachodu dopiero niedawno zaczął się z wielkim trudem wydobywać. Czy rzeczywiście jest aż tak źle?

Reklama
Nie. Do recesji droga jeszcze bardzo daleka. Weźmy choćby najbardziej praktyczny wskaźnik obiektywnych warunków panujących w realnej gospodarce, czyli po prostu sytuację na rynku pracy. Gdy jesteśmy w recesji lub na taką recesję się zanosi, coraz trudniej znaleźć zatrudnienie. Tymczasem w Ameryce liczba miejsc pracy rośnie. Bardzo powoli, ale jednak.
To skąd ta panika?
Panikę mamy na razie co najwyżej na giełdach. A giełdy to ważny, ale przy całym szacunku wcale nie najważniejszy element ładu gospodarczego. My, ekonomiści, mamy nawet takie powiedzenie: giełdy przewidziały dziewięć spośród czterech ostatnich recesji. Innymi słowy, nie każda histeria giełdowa przekłada się na realne problemy w gospodarce. W rzeczywistości dzieje się tak tylko w niewielu przypadkach. Zazwyczaj normalny człowiek – nie mówię tu oczywiście o inwestorach – nie odczuwa na swojej skórze paniki na parkiecie.
Ale przecież trudno zaprzeczyć, że kryzys 2008 – 2009, nazywany przez niektórych najgłębszym ekonomicznym wstrząsem od czasu II wojny światowej, zaczął się właśnie na Wall Street – od krachu bankowego i giełdowego. Podobnie było z wielkim kryzysem lat 30.
Z drugiej strony można wskazać wiele znaczących spadków giełdowych pod koniec lat 80. (w październiku 1987 r. indeks Dow Jones stracił jednego dnia 22 proc. swojej wartości, powodem były spekulacje na zmianę stóp procentowych w USA – red.) czy 90. (krach bańki internetowej – red.), które nie przełożyły się w tak dużym stopniu na realną gospodarkę. Powtarzam: giełda może, ale nie musi być wyznacznikiem nadciągającej recesji. I można by dodać, że całe szczęście. Problem z giełdami polega bowiem na tym, iż nie jesteśmy w stanie ich racjonalnie analizować. Jeśli jakiś ekonomista twierdzi, że to potrafi, jest szarlatanem. Tu w grę wchodzą ludzkie emocje, pokrętna mentalność, brak odpowiedzialności oraz relatywnie mała, w porównaniu z realną gospodarką, liczba aktorów – co utrudnia działanie mechanizmów korekcyjnych. Trudno więc na tej podstawie wróżyć cokolwiek sensownego, co różniłoby się od ogólnego biadolenia i podgrzewania paniki.



Od porównań z krachem 2008 r. jednak nie uciekniemy.
Różnica między tamtym wstrząsem a obecną sytuacją polega na tym, że wówczas mieliśmy bardzo poważny problem na rynku nieruchomości. Liczba niespłacalnych kredytów była tak duża, że zachwiała stabilnością dwóch wielkich międzynarodowych banków, co z kolei groziło przerwaniem normalnego cyklu ekonomicznego. Nie widzę tego zagrożenia obecnie i dlatego nie uważam, by sytuacja była równie dramatyczna jak wtedy.
Nie powie pan chyba, że ze światową gospodarką wszystko jest dziś w porządku.
Oczywiście, że nie. Powody są, ale nie tak wielkie, jak by wskazywało samo wpatrywanie się w giełdę. W powietrzu jest wiele niepewności, i to uzasadnionej.
Największy problem leży obecnie po europejskiej stronie Atlantyku. Z punktu widzenia inwestora nie ma przecież pewności, że bogaci Niemcy albo Holendrzy będą chcieli spłacać długi i gwarantować dobrobyt Południa: Grecji czy Portugalii. Niepewna przyszłość polityczna projektu europejskiego sprawia, iż rynki tak bardzo trzęsą się ze strachu, a kapitał całkiem słusznie trzyma się z dala od zadłużonych krajów. Gdyby problem zatrzymał się na Grecji i Portugalii, wszystko byłoby pod kontrolą. Niestety wielu inwestorów pyta: a czy hiszpańskie papiery są naprawdę bezpieczne, skoro tamtejsza gospodarka cienko przędzie? A co z Włochami i ich ogromnym gromadzonym przez lata długiem? Czy Niemcy za nich też zapłacą? Takie dylematy sprawiają, że zapomina się o dobrych wynikach dużej części kontynentu. Brak pewności w Europie skłaniałby do ucieczki do USA. Tymczasem tu czekają kolejne problemy, a inwestor czuje się złapany w pułapkę.
No właśnie. Ameryka nie straciła przecież swojego AAA bez powodu.
Amerykańska niepewność jest nieco innej natury niż europejska. Sedno sporu tkwi w tym, czy zredukujemy wydatki rządowe, czy nie. Obie strony okopały się głęboko. Nie dotyczy to tylko polityków, lecz także ekonomistów. Ci z prawej strony mówią, że trzeba ciąć, ciąć i jeszcze raz ciąć. Przy okazji zredukować trochę rozmiar państwa, które zawsze było dla Amerykanów podejrzanym wynalazkiem. Wtedy wszystko wróci do normy. Drudzy – jak na przykład Paul Krugman – uważają ich za idiotów i twierdzą, że gospodarkę trzeba cały czas stymulować ogromnymi nakładami, nie przejmując się tak bardzo długiem. Ich zdaniem cięcia tylko spowolnią popyt, a w konsekwencji przyniosą nawrót recesji. Jeszcze inni brylują w mediach, strasząc wszystkim, co się da, a potem mówiąc, że wszystko już dawno przewidzieli. Słuchając tak zideologizowanych debat i recept, zwykły obywatel nie jest w stanie wyrobić sobie przekonania o kierunku, w którym ma iść kraj. To tak, jakby dwóch lekarzy przepisało ci na tę samą chorobę terapię o kompletnie odmiennym, nieraz kłócącym się ze sobą działaniu. Wychodzi z tego totalny klincz polityczny. Jedni nawołują do obcinania wydatków rządowych, drudzy do podnoszenia podatków. Ale z powodu klinczu żadna z tych recept nie może być zastosowana. Na tym tle europejskie próby przeciwdziałania kryzysowi podejmowane od Grecji po Niemcy wydają się majstersztykiem politycznej skuteczności.